czwartek, 31 marca 2011

Port to jest poezja

Praca w porcie pojawiła się jak wybawienie. Port był i jest w Helsingborgu, w Szwecji. Wcześniej przez cały miesiąc szukałem roboty w Halmstadzie. Złaziłem go wzdłuż i wszerz, przy każdej pogodzie. Aż tu ktoś mówi. Jedź do Helsingborgu. Do portu. Pojechałem natychmiast. Poszedłem. A tam pytają - skattnommer masz? Jaki skattnommer?. No podatkowy. A skąd mam mieć? Musisz iść na pocztę i złożyć podanie. I ci dadzą. Bez niego nie będzie roboty. Pobiegłem migiem. Wszystko załatwiłem na gębę. Od ręki. Ale musiałem czekać dwa tygodnie, aż mi przyślą ten numer. Męka. Na szczęście spotkałem Joasię. Mieszkała w jakimś niby hotelu. Ponure miejsce. Sami Polacy. Okazało się, że to dawny dom samotnej matki. Zaraz zaniosło mnie na strych. Otwarty. A tam nic. Oprócz dwóch ślicznych miniaturowych wiklinowych, męskich manekinów. Do ubrania w miniaturowe garniturki. Ale gołych. Stowarzyszyłem się z nimi natychmiast. Są ze mną do dziś.



Namówiłem Joannę, by przeniosła się do mieszkania, w którym znalazłem lokum. Gnieździło się tam nas chyba sześcioro. Taka malutka robotniczo - studencka komuna. Wszyscy całe dnie w pracy. W porcie trzeba było być na 7 rano. Zbierała się blisko pięćdziesiątka chłopa. Najpierw wywoływano etatowych. I mówiono kto, gdzie. Potem zaczynano pokazywać palcem. Wskazany mówił głośno swój numer i dostawał przydział. Mój był 1789. Wskazany, krzyczałem go po szwedzku i słuchałem odpowiedzi. Drugie nadbrzeże, statek "Bahia bianca". I o ósmej właziłem na pokład tego statku i zaczynała się praca. Moja inicjacja dokerska odbyła się jednak w wagonie towarowym. Tam wylądowaliśmy we dwóch. Ja i jeden koleś z Krakowa. Ten, co lubił leczyć się czosnkiem. Więc, hop, do wagonu towarowego. I natychmiast podjechał wózkiem widłowym młody Szwed i wsunął do środka paletę. A na niej dwanaście worków z kawą ziarnistą. A my cap, i wieziemy wózkiem tę paletę w róg wagonu. I zrzucamy te worki jeden na drugi, równiutko. A każdy worek sześćdziesięciokilowy. Zrzucić pierwszy, z góry na dół - bagatela. Wrzucić ostatni, z dołu na górę, już nie tak lekko. Wrzucamy, a Szwed już trąbi, żeby szybciej. I się śmieje. No niedobrze, myślę. Może nas wykończyć. Ale mówię do kumpla - spokojnie, bez paniki. To my ustalimy tempo. I wołamy do Szweda. O.k! O.k! I też się śmiejemy. I rzucamy workami. Tego dnia sporo się nauczyłem. W kwestii organizacji pracy. Załadowaliśmy bowiem cały wagon. Ile ton przeszło przez nasze ręce, nie wiem. Wiem, że na jednej palecie było 720 kg kawy niepalonej. Wiem też, że następnego ranka znów czekałem w kantynie na pracę. I byłem w stanie się jej podjąć. Jak to możliwe? Otóż nasz wózkowy śmiał się z nas na początku i udawał, że podkręca tempo. Był jednak tylko drobną cząstką pół-boskiego planu wyzysku człowieka w szwedzkim modelu kapitalizmu. System wiedział, że to my jesteśmy jego wrażliwym ogniwem. Chyba już po godzinie nasz wózkowy ogłosił przerwę na papierosa. Nieważne, że nie byliśmy palący. On był. Długą przerwę. Chyba z 15 minut. A po kolejnej godzinie, przerwę na drugie śniadanie. A potem znów na papierosa. I niedługo potem na lunch. Godzinną. Tych przerw w ciągu dnia było niemal tyle, co dziurek od guzików w sutannie proboszcza z Kątów Korytnickich. Zupełnie nie szło paść na pysk z przepracowania. Nie dziwne, że chętnie przystaliśmy na pracę w nadgodzinach. Czyli do ósmej wieczorem. Taki jeden w pełni przepracowany dzień to była niewyobrażalna kasa. Prawie 150 dolarów. Istna Kanada. Wtedy, w 1976 roku.
Port to jest poezja", śpiewał ktoś, kiedyś. Nie powiem, ciekawie się tam pracowało. Większość statków, to niewielkie drobnicowce. Przywoziły mydło i powidło. A że czas był przedświąteczny, częściej powidło. Cytrusy, bakalie, soki. Niektóre w puszeczkach, popakowane w kartony. Inne w beczkach dwustulitrowych. Z tymi był problem. Przewożono je w chłodniach. Fasowaliśmy wtedy specjalne buty i odzież ochronną. No, bo -18 C. Wchodziło nas sześciu do lodówki. Podłoga z drewnianaych szczebli. Oblodzona. Beczki z sokiem. Oblodzone. Luk nieduży, płytki. Oblodzony. Na wysokości głowy metalowe obramowanie włazu. Do tego luku dźwigowy wpuszczał sześć zaczepów. Owo chytre urządzenia chwyta beczkę za rant /z dokera pomocą/ a dwie ruchome łapy opierają się / z dokera pomocą/ o bok i wierzchnie dno beki. Dźwigowy wolniutko zaczyna beki podnosić i pod wpływem oporu wektory ucisku rozkładają się na te dwa punkty, trzymając cały ciężar. Fizyka działa, ale wygląda to trochę na siłę nieczystą. I oto sunie powoli 6 beczek w górę. Obijają się o siebie i o rant luku. A my między nimi. A dźwigowy i tak nie ma tam wglądu. Wszystko na czuja. I na walkie-talkie. Żeby było śmieszniej w takim szwedzko - duńsko - polskim teamie zdarzało się, że Skandynawowie byli ciut nawaleni. Nie tylko beczki potrafiły się zataczać. Opatrzność musiała się sporo napracować, by nas chronić od złego.
Choć gdyby chciała karać sprawiedliwie, to może byłoby za co. Legendy krążyły zawsze o wielkiej uczciwości Szwedów. O braku złodziejstwa. O strasznych kiedyś za nie wyrokach. Obcinanych dłoniach.
W porcie rządziły osobne prawa. To, co uszkodzi się w podróży, należy do dokerów. Mogą pozbierać do siatek rozsypane w luku pomarańcze, mandarynki, puszki i inne drobne towary. W praktyce, na moje pytanie, co jest w tych workach, Szwed mówi - zaraz zobaczymy, wyciąga z cholewy nóż, wbija go w worek, jak w brzuch ofiary, rozrywa jutę, podstawia torbę i mówi. Widzisz, w tym są orzechy laskowe. Łupane. Podstawiaj torbę, woła do mnie. Czasem, dobrze zorientowany operator dźwigu tak buja paletą, że jakaś skrzynka spada i rozsypuje swą zawartość. Najzabawniejszą scenę miałem okazję oglądać przy rozładowywaniu płatów ryby mrożonej. Kawałki miały długość ok. półtora metra. 10 - 15 kg każdy. Układaliśmy je na paletach, zacieśnialiśmy taśmą i wio! Frunęły latające ryby na nadbrzeże, z lodówki. Schodzimy po robocie trapem na ląd. Przyglądam się Szwedowi idącemu przede mną. Kuleje biedaczek. Przyglądam się bliżej i widzę, że nie może nie kuleć. Taszczy płat ryby wpuszczony w ocieplające spodnie i pod kurtkę. Pod brodą wystaje mu kawałek rybiej zmarzliny. Prawo dokera.
Jeszcze jedno prawo krępuje całą Szwecję. Anty-alkoholowe. Wódka to niemal tabu. Droga. Do kupienia w nielicznych sklepach w ograniczonym czasie. Przez to pożądana niezmiernie. Świadom tego faktu, zabrałem z Polski dopuszczalną na osobę ilość. Przydała się. Oto bowiem wytypowany do pracy na cały weekend /super kasa/, zmieniając buty na lodówkowe buciory, rzuciłem cichym głosem szwedzkiemu szefowi - sięgnij do mojego prawego buta, znajdziesz tam drobny upominek. Po powrocie stwierdzam, że bucik stoi pusty. Jest o.k. W niedzielę rano mam przydział do rozładunku kawy. Podchodzę do luku. Szlak by trafił. Dziura głębokości dwóch pięter wypełniona pod sufit workami. Trzeba je układać na paletach po 12. To już wiem. Huk roboty. Włażę na worki. Gdzie leziesz, wrzeszczy szef. Ty idziesz do drugiego luku. Idę posłusznie. Tam też kawa w workach. Tyle, że równiutko poukładana na paletach. Wystarczy zapiąć haki i fruuu, leci w górę 720 kg bez wysiłku. A ty czekasz, aż haki wrócą. Całą niedzielę zapinałem i czekałem. Za niezłą kasę. Dzięki czystej wyborowej. 0,75l. I jak tu wierzyć, że wódka szkodzi.



Brak komentarzy: