wtorek, 15 marca 2011

Imperium zmysłów

Reżyseria Nagisa Oshima. Film powszechnie znany. Można by rzec klasyka. Wybrałem się do kina, by go zobaczyć w mieście Helsingborgu. W niedzielę. W 1976 roku. Bo tam właśnie wtedy byłem. Nie poszedłem sam. Zabrał się ze mną kolega, z którym pracowałem w duecie. W porcie. Jako doker.
No i siedzimy i oglądamy. Film japoński, napisy po szwedzku. Na szczęście treść przystępna, przyciągająca uwagę i narastająco dramatyczna. Kto nie widział, musi wiedzieć, że rzecz jest o wielkiej erotycznej namiętności bogatego młodzieńca do pięknej kurtyzany. I o tym jak namiętność przeradza się w obsesję, a kiedy ta sprowadza bohatera na skraj przepaści, jego kochanka ratuje mu życie brzytwą. Drogą kastracji.
Nie powiem, film trzyma w napięciu. Również erotycznym. Sceny są śmiałe. I właśnie tu wystąpił problem. Otóż, jak to bywa, napięcie rosnące wraz z poziomem drastyczności domaga się jakiejś pacyfikacji. Kaszlnięcia, śmiechu albo komentarza. Ten ostatni środek wybrał mój kompan. Kiedy na ekranie rżnięcie nabierało pełnej ostrości, nie wytrzymywał i rzucał do mnie jakąś uwagę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby koleś, zaatakowany przeziębieniem, nie najadł się wcześniej profilaktycznie czosnku. A ja czosnku organicznie nie znoszę. Dramatyczność filmu sięgnęła szczytu.

Brak komentarzy: