poniedziałek, 28 marca 2011

Plastusiowy pamiętnik

Czyżby Maria Kownacka? Niezupełnie. Raczej Uniwersytecka Spółdzielnia Studencka "Plastuś". A ja w niej. Zarabiający. Pracami różnymi. Bardzo różnymi. Jak się miało układy, to się dostawało niezwykle intratne zlecenia. To było już za Gierka. Pożyczone przez niego pieniądze trafiały do narodu również poprzez prace zlecone. Na przykład "Plastusiowi". Ja dojść nie miałem żadnych, więc brałem roboty jak leci. Jeśli w ogóle były, bo i tak się zdarzało, że odchodziłem z kwitkiem.
Więc podobnie jak w szwedzkim porcie, trzeba było stawić się w Spółdzielni na Krakowskim Przedmieściu o 7 rano. I czekać na zlecenie. W końcu jest. Dla dwóch. Oczywiście dla mnie i dla Tomka T. Do Falenicy. Do jakiegoś dużego zakładu metalowego. Jasne, że państwowego. Wszystko było państwowe. Ale najpierw na śniadanie. Do baru mlecznego. Uniwersyteckiego. Naprzeciw kościoła Św. Krzyża. Tego z Chrystusem dźwigającym krzyż i złotym napisem "Sursum corda". W górę serca. Pod tym Chrystusem, na chodniku siedział wtedy zawsze malowniczy żebrak. Malutki, okrąglutki, z siwą głową i takąż obfitą brodą. A przed nim czapka. Ale wtedy, wcześnie rano, żebraka jeszcze nie było. Objawił się za to w barze i zamawiał śniadanie przede mną. I co ja słyszę. Jajecznica z trzech jaj na maśle, dwa rogaliki, też z masełkiem i kakao. A ja klasycznie. Dwie kajzerki i kefir. Zjedliśmy. Jedziemy. Pospiesznym C. Do Falenicy. Tomek - fryzura afro. Czarniawa. Ja blond spaniel. Włosy prawie do pasa.


 Nasz oręż w walce o tolerancję. Forma raczej bierna. Wedle wzorów Mahatmy Ghandiego i M.L.Kinga.
W autobusie dość tłoczno. Ale nie tak, żeby nie mieć dystansu. I widzę, że stoi pan milicjant i właśnie dystansu do mnie nabiera. Krótko mówiąc, gapi się na mnie, jak na istotę odrażającą. Wzgarda i niesmak kapią mu z oczu. Czas na postawę czynną, pomyślałem. I walę w niego gały jak lustro. Bazyliszkowe. Patrzyłem tak może z dziesięć sekund i już ruszył ku mnie. Cicho zawarczał - autobus zaraz się zatrzyma. Wysiadamy. Tylko nie próbuj uciekać. I przepchnął się do kierowcy. Faktycznie, była tam niedaleko komenda. Wysiedliśmy. Tomek chcąc nie chcąc też. Choć on niewinny. Ale przyjaciel. W biedzie. Idziemy.
Na komendzie, jak to na komendzie. Oficer dyżurny koło czterdziestki. W samej koszuli. I nawet się ucieszył. Z nas. Z drwiną wyjaśnia, że takich jak my, powinno się zamykać w klatkach. Jak w ZOO. Albo wysyłać do kamieniołomów, do pracy. /Ciekawe czy Plastuś przyjąłby takie zlecenie ./ Postanowiłem kontynuować postawę czynną.  I polemizuję. Czy nie za dużo byłoby przy tym trudu. Dlaczego po prostu od razu nie kropnąć. Też by można, przytaknął. Poszedłem na całość. No to, po co czekać. Kabura widzę prawdziwa, w środku pewnie też nie atrapa. No, ciut przegiąłem. Skoczył jak żbik i grzmotnął mnie w łeb. Wepchnął do boksu i zaczął okładać. W złości. Jeszcze coś mruknąłem, że jest na właściwej drodze, ale potem zająłem się trzymaniem gardy. W końcu ochłonął. Zamknął mnie i poszedł. Chyba Tomek łagodniej negocjował, bo około dziesiątej byliśmy już wolni. Do zakładu w Falenicy nie było daleko. A w zakładzie socjalizm całą gębą. Nikt nas za spóźnienie nie zganił. Majster popatrzył, pomyślał i mówi - właźcie tam, na samą górę. I pokazuje na szerokie półki pod ścianą. Na tych półkach różne kształtki metalowe. Odlewy chyba. Kolanka, syfony. Takie tam. Na samej górze jakaś drobnica. A na niej gniazdko. Sześć grubych kufajek. Takich watowanych kurtek roboczych. Siedźcie tam, woła majster z dołu, i się nie pokazujcie. A jakby ktoś, coś chciał, to zacznijcie stukać tymi kształtkami, niby że je liczycie. A ja was później zawołam. No i siedzieliśmy chyba z pół dnia. A na dole się działo. Wózek akumulatorowy jeździł sobie po hali. Chłopcy troszkę popili i musieli się czymś bawić. No to wózkiem. Jakiś slalom. Ostre hamowanie. Nic takiego. A my czasem stuku, puku. Dla czystego sumienia. Pewnie jakbyśmy mieli flamastry, to byśmy wszystkie kształtki ponumerowai. Albo opisali. Sanskrytem.
Jakoś po 14 pojawił się majster. Złaźcie. Jest robota. I ruszyliśmy z widłami na kopę żelaznych wiórów. I wrzuciliśmy je na samochód. Ciężarowy. Raz, dwa. Nie pamiętam ile godzin pracy nam wpisano. Chyba dwa dni. Nie było źle. Już nawet zapomniałem trochę o obitej łepetynie. Choć wieczorem przypomniała mi się, gdy pod Starą Prochownią czekaliśmy na wejście do środka. Akurat Grotowski pokazywał Apocalipsis cum figuris. A Tomek Rodowicz już im asystował. Więc wyróżnieni w tłumie długowłosych, weszliśmy do środka. A ja dodatkowo w majestacie męczennika walki o wolność. I o tolerancję.
Trudno może w to uwierzyć, ale spotkałem w Plastusiu jednego gościa, który chwalił się, że zaczął studiować drugi fakultet tylko dlatego, żeby zarobić w spółdzielni na mieszkanie. I niedużo ponoć już mu brakowało. Musiał mieć dobre dojścia..

Brak komentarzy: