sobota, 28 stycznia 2012

Hospody pomyłuj

Jest sierpień roku 1971. Wakacje. Jeździmy stopem po Podlasiu we troje.  Anka, Tomek i ja. Od sennego  Drohiczyna zmierzamy ku Siemiatyczom. A z nich udajemy się do Grabarki. Ruszamy wczesnym wieczorem. Wędrujemy dość długo do stacji. Przed nami idzie boso kobieta w średnim wieku. Niesie na ramieniu pokaźnej wielkości drewniany krzyż. Więc też do Grabarki, na Świętą Górę.
Pociąg wiezie nas jedną stację. Parowa lokomotywa bucha białym dymem jak smok. Na peronie w środku lasu wysiada kilkadziesiąt osób. Nie musimy pytać o drogę. Podążamy za nimi. Wkrótce pojawia się cel naszej wyprawy. Drewniana poczerniała cerkiew, na szczycie porośniętego z rzadka sosnami wzniesienia. U jego podstaw obmurowane źródło. To z niego pili wodę okoliczni mieszkańcy dawno temu i uratowali się od zarazy. Uznali źródło za cudowne. Pobudowali cerkiew z wdzięczności. Zbierają się wokół niej co roku wierni i dostojnicy prawosławnej wiary, by czcić Boha i jego Syna Isusa Chrysta.
Powoli zapada zmierzch. Obchodzimy wzgórze wokoło i wspinamy się ku chramowi. Ludzi ciżba, a ciągle przybywają nowi. Konnymi wozami i na piechotę. Wielu dźwiga krzyże. Ich "las" otacza cerkiew szeroką podkową. To krzyże wotywne. Niektóre wysokie na trzy metry, a inne zupełnie małe. Najróżniejsze, głównie drewniane. Wszystkie przyniesione tu przez wiernych. A ci porozsiadali się w różnych miejscach, na wzgórzu i u jego stóp. Na płachtach, kocach, pierzynach. Konie wyprzężone.  Pod wozami i na nich moszczą się ludzie. Wyciągają derki, poduchy, pierzyny.
 Cerkiew jeszcze cicha. Oglądamy to zgromadzenie z niedowierzaniem, wsłuchujemy się w śpiewną białoruską mowę. Idzie noc. Musimy i my znaleźć gdzieś miejsce dla siebie. Odchodzimy wzdłuż strumienia ku łąkom. Rwiemy suche paprocie i wysokie trawy na podściółkę, owijamy się w koce i zapadamy w sen. Niedługi, bo dotkliwy chłód sierpniowy nie pozwala na kolorowe sny. Jest ledwie po północy. Zwlekamy się z naszego legowiska i nagle z dala dochodzi nas odgłos śpiewu. Zwijamy koce i ruszamy spowrotem. Nad potokiem, w kilku miejscach na łąkach palą się wielkie ogniska.  Przy nich ludzie. Rozmawiają, śmieją się w głos. Widać krążącą z rąk do rąk butelkę z wódką.  Święta Góra wygląda jeszcze bardziej tajemniczo. W półmroku dostrzegamy śpiących na ziemi ludzi. Jak wielkie kokony pozawijanych w derki i chusty. Wokół cerkwi zwarty tłum.  Wciskamy się między wiernych. Nie tylko my. Przez tę zbitą ciżbę przedzierają się, kolanami mierząc przebytą drogę, pątnicy. Zawodząc i pojękując  dopraszają się jałmużny żebracy. Jesteśmy w średniowieczu. Przepychamy się ku wejściu do cerkwii. Im bliżej drzwi tym rzeźki chłód sierpniowej nocy ustępuje  bijącemu ze środka gorącu.  Powoli wciskamy się głębiej. Odbywa się już nabożeństwo i obrzędy będą trwały przez dwanaście godzin bez przerwy. Wnętrze jarzy się setkami cienkich wotywnych świeczek. Wierni modlą się pod przewodnictwem najwyższych dostojników ortodoksyjnego kościoła. Głęboki bas kapłana znajduje odpowiedż w chórze wyśpiewującym „Hospdi pomyłuj”. Przepych szat duchownych kontrastuje z szarą ciżbą, a twarze wyrażają religijne uniesienie. Nie ma wątpliwości. Uczesniczymy w misterium. Teraz kapłan ustępuje miejsca kaznodziei. Wysokim, wręcz piskliwym głosem zaczyna przypowieść o ludzkiej niedoli tak skrajnej, że aż skłaniającej do zaprzeczenia sensu życia. I oto na moment przed nieodwracalną decyzją pojawia się Najświętsza Panienka i odwodzi młodą matkę od samobójstwa. Wiara zwycięża zło. Kobiety zaczynają popłakiwać. Dołączają do nich niektórzy mężczyźni. Cerkiew płacze. Nad sobą, nad złym losem, nad mocą bożą. Płacze z nadzieją na nadzieję. Tracimy poczucie czasu. I tego historycznego i tego realnego. Przepychamy się powoli ku bocznemu wyjściu. Oddychamy na powietrzu pełną piersią. Zaczynamy powolutku okrążać cerkiew coraz szerszym promieniem. Przyglądamy się zachłannie widokom jak z „Andrieja Rublowa”. Schodzimy w dół. Mrok zaczyna ustępować. Już daje się zauważyć sylwetki ludzi. W wąwozie pomiędzy wzgórzami, wzdłuż piaszczystej drogi chłopi rozgrzewają zastałe konie. Trzymając je za uzdy, biegną koło drobiących truchtem wielkich zwierząt. Z końskich nozdrzy bucha para. To już nie historia, to mitologia dzieje się na naszych oczach. Zastygamy w niemym podziwie. Nie na długo, bo dotkliwy chłód zmusza do marszu. Jeszcze raz obchodzimy wzgórze. Kramarze niespiesznie rozkładają swoje stoiska i rozwieszają kolorowe dewocjonalia, zabawki i przysmaki. Pora wracać. Wędrujemy sosnowym lasem wśród niewysokich wzniesień ku stacji. Nie idziemy sami. Niektórzy wierni przyjechali tu tylko na noc, a rano muszą być w pracy. Peron stacyjki to ziemny nasyp i nic więcej. Pojedynczy tor wiedzie od niej prosto, jak strzelił. Czekamy dłuższy kwadrans przytupując z chłodu. Wreszcie z oddali dochodzi gwizd lokomotywy. Jeszcze jej nie widać. Ale za to nad wzgórzami niebo coraz silniej się różowi. I kiedy pociąg wtacza się na stację i powoli zwalnia nagle, zza drzew strzela pierwszy słoneczny promień. Wsiadamy i odjeżdżamy spowrotem do zwykłego świata pytając się nawzajem z niedowierzaniem, czy każdemu z nas przyśniło się to samo.

sobota, 21 stycznia 2012

Olo


Nie pomnę dokładnie czy w 1998, czy rok później, w ciepły letni wieczór zawędrowaliśmy bez powodu na Gnojną Górę, u wylotu Brzozowej. Popatrzyliśmy trochę na Wisłę i ruszyliśmy ku Rynkowi, gdy nagle z ławki zawołał ku nam postawny brodacz w słusznym wieku. „Cześć stary, kopę lat! – wykrzyczał energicznie w moją stronę. Stropiłem się nieco, bo facet nikogo znajomego mi nie przypominał. „Cześć”, odparłem, „ale nie pamiętam...”  „No co ty! Jestem Olo! Nie pamiętasz?! Wiesz, niedawno wróciłem. Ale naprawdę nie pamiętasz? Hybrydy, Stara Dziekanka! No, co ty chłopie?  Ja cię dobrze pamiętam."  Zmieszałem się jeszcze bardziej, bo zdarza mi się czasem nie poznawać kogoś, nie kojarzyć twarzy albo nazwisk. Marta dyskretnie odeszła na stronę. Olo tymczasem począł wymieniać wspólnych, według niego, znajomych. Niektórych istotnie kiedyś poznałem, inni byli znani powszechnie. Ola za nic nie mogłem sobie przypomnieć. Nie znałem go z pewnością. Prawie taką, z jaką on sobie mnie przypominał. Poprowadziłem więc tę niewygodną rozmowę w miarę dyplomatycznie dowiadując się o pobycie Ola w Izraelu, a w końcu przeprosiłem pod pretekstem, że Marta czeka na mnie tu niedaleko. Istotnie czekała z ciekawością na zakończenie tego nieoczekiwanego spotkania” po latach”.  Pamiętam jeszcze, że Olo wrócił na ławkę do swojej damy i zaraz potem odebrał telefon od niewątpliwie prawowitej małżonki, którą zapewnił, że konferencja jeszcze się nie skończyła i pewnie wróci późno. Spontaniczność Ola zrobiła na nas spore wrażenie i całe wydarzenie potraktowaliśmy jako zabawną przygodę. I byłby to koniec, gdyby  jakieś dwa tygodnie później, czytając opowiadania Hanny Krall, Marta nie zacytowała mi początku jednego z nich. „Olo Rozenfeld wrócił!” Dziś, dwie dekady później, można Aleksandra Rozenfelda znaleźć w Wikipedii. Niezły gość. Dobrze, że wrócił.

środa, 18 stycznia 2012

Nazewnictwo

Powodem, by o tym pisać, jest odkryta przeze mnie onegdaj w Ustce ulica Sprzymierzeńców. O ile bezpieczniejsza to nazwa od, dajmy na to, Ronda Wolnego Tybetu.  I zaraz rodzi się słodka wizja zamieszkania w kwartale ulic: Katolików Rzymskich, Europejczyków. Białych i Ziomali. A w środku Skwer Przychylnych, a nieopodal Zaułek Prawych i Niemściwych. Jakżeby tam się błogo mieszkało. Drzwi możnaby zamykać jeno na skobel.
Dobrz, że tyle jest bezpiecznych nazw ulic i placów. Przynajmniej dopóki nie postawi się im pytań dodatkowych. Na przykład:
 Plac Zwycięstwa – czy napewno dobra nad złem?
 Ulica Złota – ale jakiej próby? Jakiego pochodzenia?
 Aleja Wyzwolenia – od kogo lub czego, bo jeśli od wszelkich norm, to dziękuję.
 Ulica Towarowa - o.k., ale pod warunkiem, że wszystkie faktury się zgadzają.
Ulica Żelazna – w sensie zasad lub konsekwencji, czy może pięści albo szczęk zakładanych w lasach przez kłusowników.
Ulica Prosta – powiedz to wężowi,
Ulica Chłodna – w upalne dni miła, ale w miłości już nie aż tak.
A Miła? – komu? Estecie, strasznemu mieszczaninowi czy prezesowi banku?
Próżna – ta, którą znamy ze stolicy stoi pusta od lat, wypróżniona do imentu.
Aleja Niepodlełości – przed 1989 rokiem troszkę ironiczna była.
Szara – strefa, reneta czy myszka?
Dobra – w czasach permisywizmu brzmi niepedagogicznie. Brak też precyzji w kwestii  - dla kogo. Bo dla wszystkich, to już przerabialiśmy. A i dziś przerabiamy na bilbordach.
W świetle tych i podobnych wątpliwości, znalezienie się na Pradze, na rogu Mlądzkiej i Gdeckiej możemy przyjąć z ulgą.

wtorek, 17 stycznia 2012

Jacek Machniewicz

Pogubić się na własnym blogu? I tak może być. Jestem prawie pewien, że gdzieś już pisałem, dlaczego nazywam się tak, a nie inaczej. Wzory imion do nadania mającym się urodzić dzieciom pochodzą, jak wiemy, z kilku źródeł. Albo trzeba uczcić kogoś z rodziny, albo poddać się ogólnej modzie. Ta może iść za modelem wziętym z „kultury wyższej”, np Isaura. Czasem oryginalność pcha rodziców aż do starożytności /Hektor/ lub do słowiańskich korzeni /Gniewko/.
Mój przypadek jest zgoła odmienny. W lecie 1944 roku, na krótko przed urodzeniem się mojego brata, ojciec wyjechał w nieplanowaną podróż do obozu koncentracyjnego Mauthausen. Spędził tam 9 miesięcy, a po oswobodzeniu wrócił do żony  i nie widzianego jeszcze synka, który posiadał już imię Krzysztof. Dopiero dwa lata później mógł spełnić swe życzenie i drugiego syna nazwać Jacek. Na pamiątkę Jacka Machniewicza, którego poznał w obozie i z którym się zaprzyjaźnił. Nie do końca pamiętam, jak się poznali. Pewnie mieszkali obok siebie, prycza w pryczę, albo on na górze, a Jacek na dole, bo prycze były piętrowe. Nasłuchałem się za to jak sobie wzajemnie pomagali przetrwać, jak ratowali sobie nawzajem życie, a po wyzwoleniu mieszkali przez moment w mieście Linz, gdzie Janusz rysował i sprzedawał portrety ludzi na ulicy i z tego żyli. Jak razem trafili do szpitala na rekonwalescencję, a stamtąd rozjechali się w przeciwne strony – Jacek do Paryża, a Janusz do Warszawy.
I jeszcze o tym, jak dla przyspieszenia powrotu do żony i synka, Janusz podał się za Jacka Machniewicza, bo ten pochodził ze Lwowa, a Rosjanie organizowali transport w szybszym czasie. Problem w tym, że Lwów był teraz w Związku Radzieckim, a wszyscy ze Lwowa stali się obywatelami tego kraju. Jako młody człowiek w wieku poborowym, ojciec nadawał się do Armii Czerwonej, do której został natychmiast wcielony. Kiedy po dwóch tygodniach przyznał się do oszustwa, zamknięto go w areszcie. Wyprowadzony rankiem przez sołdata z pepeszą w pole spodziewał się najgorszego, ale wylądował w polskim obozie, skąd już po miesiącu wrócił do Warszawy.
A co z Jackiem? Ten został na Zachodzie, gdzie miał podobno przebywać jego ojciec. Wyjechał do Londynu i tam znalazł pracę jako kierowca autobusów. Potem trafił do Wolnej Europy, z fal której można było usłyszeć jego program muzyczny –odpowiednik naszej „Rewii przebojów” Lucjana Kydryńskiego. Kontaktu między nim a Januszem nie było żadnego. No bo jak? Z Wolną Europą nie wolno było się kontaktować. Wyrywkowe wiadomości mówiły, że na emeryturze osiadł we Francji.
Trafiwszy do Paryża w 1996 roku, jeszcze zanim ruszyliśmy do Portugalii, odnalazłem w książce telefonicznej numer telefonu pod nazwiskiem  Machniewicz Weronika. Wielokrotne próby połączenia kończyły się nieodmiennie – nikt nie podnosił słuchawki. Po powrocie z Lizbony znów nakręciłem numer przy znajomym nazwisku. Tym razem z powodzeniem.
‘Czy mam przyjemność mówić z panem Jackiem Machniewiczem?’ – zapytałem. Po czym wyjawiłem, że zbieżność naszych imion nie jest przypadkowa. „Pamiętam Janusza doskonale”, wykrzyknął Jacek i zaprosił nas do siebie. Urocze to było spotkanie. Z nim i z Weroniką Bell, jego małżonką i jak się okazało, piosenkarką przedwojennej Warszawy a potem emigracyjnego Londynu. Popłynęła opowieść o wspólnych z Januszem obozowych losach, przygodach nieznanych mi z ojcowskich opowieści. Radowało mnie ogromnie poznanie człowieka, któremu zawdzięczałem imię. Udało mi się doprowadzić do kilku rozmów telefonicznych Ojca i Jacka. Wszelkie namowy, by spotkali się osobiście nie odniosły jednak sukcesu. Jacek nie palił się do odwiedzenia ojczystego kraju. Januszek, mimo, że zapraszany do Paryża serdecznie, nigdy się tam nie wybrał. Moja korespondencja z Jackiem wnet przyniosła wieści o chorobie, a potem odejściu Weroniki. Załamany zupełnie Jacek nie przeżył jej długo. Nie udało się nam wybrać na Baleary, dokąd zapraszali nas oboje, do swego zimowego domku. Została jednak ogromna satysfakcja z tego niebagatelnego spotkania, którego konieczność wyznaczyło tamto ich spotkanie, w obozie, w lecie 1944 roku.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Lizbona po raz drugi





Jej powód jest ewidentny, już zresztą wspominany. To film Wima Wendersa „Lisbon story”. Oglądamy go we dwoje, z Martą , w kinie „Muranów” wiosną 1996 roku. Kiedy bohater filmu, zawodowy „łapacz dźwięków”, wyrusza w drogę z Niemiec do Lizbony, wołany tam przez swego przyjaciela, reżysera filmowego, moim oczom ukazują się te same plenery, które zapamiętałem z pierwszej podróży. Wrażenie jest tak silne, że od razu pada postanowienie ponownej wyprawy do Portugalii. Podobnie jak w latach 70ych ruszamy z Paryża, dokąd dowozi nas autobus rejsowy. Zakwaterowani gościnnie u Armelle i Zbyszka, spędzamy kilka dni nad Sekwaną. Robimy wspólnie mały prowokacyjny performance „Żebranie o luksus”. Ubrani bardzo elegancko, proponujemy przechodniom, przy pomocy tekstów wypisanych złotymi literami, by wsparli nas datkiem na towar luksusowy typu znakomite perfumy lub wstęp do kabaretu Lido.

                                     
                             
 Champes Elysees nie jest najlepiej wybranym miejscem wobec dziesiątek najróżniejszych postaci, domagających się pieniędzy podobnymi metodami. Ale dokumentacja tego wydarzenia powstała.
W poniedziałek rano ruszamy na szosę a wieczorem jesteśmy na dużym parkngu niedaleko granicy francusko – hiszpańskiej nad Atlantykiem. Tu dyskretnie rozbijamy nasz malutki namiocik, a rano pierwsze zaczepiane auto proponuje podróż do Madrytu. Nie odmawiamy. Górskie drogi przecinające kraj Basków, mimo swej malowniczości, przyprawiają mnie o dotkliwą migrenę. Krótki postój po drodze wypada przypadkowo w miejscowości Somosierra, a nad zdjęciu nad głową Marty odkrywam, już w Warszawie, zawieszoną w oknie Matkę Boską Częstochowską.

Madryt wita nas gorącem. Schronisko młodzieżowe dość wygodne. Zmęczeni  podróżą i upałem walimy się wcześnie spać, ale o północy budzi nas gwar i muzyka. Całe patio wypełnia tłum młodych ludzi wesoło spędzających czas. Słychać flamenco i gardłowe śpiewy. Teraz w nocy jest chłodniej i można się bawić. Po drugiej nad ranem cichną.      My od rana buszujemy po mieście na piechotę ignorując upał. Odkrywamy, że Muzeum Prado jest dostępne za darmo na godzinę przed zamknięciem. Korzystamy z tej okazji dwa razy. Odkrywamy przy tym, że kłopotem wielkich muzeów jest nadmiar wielkich dzieł. Jeśli w dwóch pierwszych salach Prado odkrywamy kilkanaście dzieł znanych powszechnie z reprodukcji, to już bogactwo które ujawniają następne dwie sale powoduje, że wrażenia zaczynają się znosić, pamięć odmawia uważnej rejestracji, mimo że emocja nie słabnie. To tam, wtedy potwierdza się sens kontemplacji jednego lub dwóch dzieł podczas jednej wizyty.
I już dalej, ku Lizbonie.

                                    


                                                

 Najpierw ku Badajos. Wreszcie przekraczamy granicę Portugalską. A za nią czai się autostopowa zapaść.  Łapiemy starą ciężarówkę. Jej kierowca, portugalski rolnik wdaje się ze mną w dyskusję o zaletach i wadach przystąpienia do Unii. Ignoruje przy tym fakt, że ja nie mówię w jego języku. Staram się jak potrafię i tak mija niemal godzina. Ujechaliśmy pewnie ze dwadzieścia kilometrów i na tym koniec. Do końca dnia szczęście nas opuszcza. Nocujemy byle jak, przy drodze. Dobrze, że obok poidła dla bydła, z bieżącą wodą. Jest się gdzie umyć, choćby z grubsza.
Rankiem na szosie fortuna kołem się toczy. Dosłownie. Pierwsze zaczepione auto hamuje przy nas i jedziemy prosto do Lizbony, przez gaje korkowców, plantacje oliwek, pola kukurydzy. Wreszcie długi nowy most nad potężnym Tagiem i wysiadamy na kampusie uniwersyteckim. Szkoda, że nie można tu rozbić namiotu. Jedziemy autobusem na kemping. Stawiamy naszą mini-chatkę pod wielkim eukaliptusem.

                               

 Robimy jedzonko. Zupa krabowa, sery, oliwki, awokado, wino – pyszności.

                                   

 Cztery dni włóczymy się po mieście. Siedzimy na skwerze niedaleko kawiarni, nieświadomi, że w niej właśnie siadywał przy stoliku Fernando Pessoa i tam właśnie został utrwalony w brązie. Jeździmy słynnym tramwajem wąziutkimi ulicami, wspinamy się na zamkowe wzgórze, podziwiamy azuelos – ceramiczne kafle zdobiące ściany. Chłoniemy wyjątkową atmosferę tej niezwykłej metropolii. 
            
 

 

Po czym ruszamy w drogę powrotną. Trasą ku  Porto i dalej na północ, przez Amarante. A potem znowu Hiszpania. Już nie ta turystyczna, znana z folderów, ale ta wiejska, gorąca, mało autostradowa /jeszcze/. Kupujemy melony” prosto od chłopa”. Siedzimy pod sklepem niewiele różnym od naszego wiejskiego gie-esu. Gdzieś na tamtych drogach wydarza się incydent opisany już na blogu pod tytułem „Świnia”.
Po czterech dniach od wyjazdu z Lizbony jesteśmy już we Francji w okolicach St Tropez. Nie docieramy do oceanu, mimo szczerych chęci. Nocujemy w sosnowym lasku, prawie takim, jak te otwocko – celestynowskie. Wieczorem pojawia się pies. Młody, rasowy, nieduży, wyżłowaty.
                                               
Przyznaje się do nas na zabój. Pcha się do namiotu. Natychmiast jest nasz, a my jego. Rano biorę go na sznurek i idę szukać miejsca, w którym można go zostawić. Spotykam starszego Francuza z fajką i rasowym psem na smychy. Wyjaśniam sprawę. Zabiera psinę ze sobą. No, bo jak tu dalej z psem? Autostopem, przez granice, cudzymi samochodami. Nie jesteśmy jeszcze w Schoengen.
Duża ciężarówka jedzie prosto do Paryża. Kilkaset kilometrów. Jest świetnie. Podwozi nas pod kemping nieopodal Lasku Bulońskiego. Znowu włóczymy się po Montmartr’sze. A co najważniejsze udaje mi się dodzwonić do Jacka. Jacka Machniewicza!



























Lizbona po raz pierwszy

Ta podróż pojawiła się już na blogu, we wpisie Jo&Mu, ale nie jako temat wiodący. Więc uzupełniam. Jest rok 1974, sierpień.                                       
 Ruszamy we troje, Joanna, Tadek i ja, z Paryża, szosą na południe. Nieźle nam idzie mimo tłumu konkurentów i wieczorem rozbijmy namiocik na kempingu w Sete, nad Morzem Śródziemnym. Nad namiotem wiszą na krzaku dojrzałe owoce figi. Rano zachwyca nas maleńka piaszczysta zatoczka wśród skał, z przejrzystą wodą bulgocącą w skalnych wykrotach. Nie zabawiamy tam długo, bo czeka nas daleka droga. Ale im bliżej hiszpańskiej granicy, tym autostop okazuje się trudniejszy. Kierowcy chętni są zabrać dziewczynę, a nam proponują byśmy siedzieli w rowie. W końcu wkraczamy  do Hiszpanii pieszo.
                                     
Oddalamy się od drogi i już po ciemku rozbijamy namiot w Pirenejach. Rano budzę się pierwszy. Wyczołguję na zewnątrz. Świat zachwyca. Nad nami szumi dąb korkowy. Niedaleko odnajduję strumyk. Kąpię się w lodowatej wodzie. Wracam, a tu przy namiocie panowie z Guardia Civil. W tych swoich śmiesznych czapkach. Są surowi, pytają cośmy za jedni. Domagają się paszportów. Zagaduję ich swoim szczątkowym hiszpańskim. Pytam o jadowite węże, że ponoć pełno ich tu w górach. Uspokajaką w kwestii gadziny i dają nam spokój. Składamy namiot i śniadanie szykujemy już na szosie. Machamy na pierwszy samochód. Citroen 2CV na paryskich numerach. Pisk opon i zaproszenie do środka. Kierowca około 30, Francuz, małomówny. Już dawno zrezygnowaliśmy z Lizbony. Oby tylko udało się dojechać do Barcelony i wrócić na winobranie do Burgundii. Pytam kierowcę, czy tam jedzie. Tak, mówi. A dokąd się wybieracie? Wyjaśniam, że mieliśmy apetyt na Lizbonę, ale to niemożliwe. Ja jadę do Lizbony, wyznaje, a nam nie chce się wierzyć w tyle szczęścia. I zaczyna się szalona podróż przez Iberię. Zatrzymujemy się tylko na noc. Mijamy wsie, miasteczka i miasta. Migają przed oczami znajome z geografii i literatury nazwy – Saragossa, Guadalahara, Trujllo.  Przejeżdżamy przez Madryt. Też bez zatrzymania.  Moim zadaniem jest zasięgać języka. Pytam policjantów o drogę do Lizbony. Dach mamy otwarty i aby to zrobić, wstaję i wystając ponad miarę łapię namiary. Śpimy w polu, pod mostem, przy drodze. Francuz też ma mały namiocik. Mało co gada i jest trochę dziwny. Prowadzi nierówno. Najpierw wlecze się siedemdziesiątką przez godzinę a potem nagle wciska gaz do dechy i nie odpuszcza nawet na zakrętach. Diagnozujemy go w ciemno jako ofiarę wielkiego zawodu miłosnego, który w drodze chce utopić swa rozpacz. No bo jako powód podróży do Portugalii podaje chęć wykąpania się w oceanie. Przecież ma ocean i u siebie.
Przecinamy półwysep Iberyjski na skos. Jeszcze tylko stare hiszpańskie miasto Badajoz i meldujemy się na granicy. A tam kilku żołnierzy i mała budka. Widok naszych paszportów ożywia ich niezwykle. Szybko kojarzymy fakty. Jest sierpień 1974 roku. A w kwietniu, czyli zaledwie 4 miesiące wcześniej dokonała się u nich bezkrwawa rewolucja. Nazwali ją rewolucją goździków, bo ludzie wtykali te kwiaty w lufy karabinów wojsku wyprowadzonemu na ulice przez znienawidzonego dyktatora Salazara, a wojsko, zamiast bronić reżimu, przeszło na stronę narodu bez jednego strzału. Oczywiście natychmiast odbiło im w lewo. Stąd przyjazne uśmiechy do nas – towarzyszy zza żelaznej kurtyny. Nie czujemy się gotowi do debaty politycznej, ale miło, że są mili. Jedziemy dalej. Do Lizbony już niedaleko. Zachwycają nas gaje dębów korkowych poobdzieranych z kory. Ludzie na wsi skromni i wyraźnie ubodzy. Pozbawieni tej dumy i hardości sąsiadów. Język przedziwnie podobny do naszego, szeleszczący.
                                            
Wpadamy do miasta. Z miejsca pędzę na bazar, by kupić dla Krzysztofa płytę Amalii Rodriguez. Cały bazar jest rozśpiewany fado. Zewsząd dobiega charakterystyczny głos Amalii. Zagłębiamy się w uliczki. Jest uroczo. Tyle, że nagle dochodzi do nas, że przekroczywszy granicę hiszpańsko – portugalską wykorzystaliśmy jednorazową wizę tranzytową i żeby wrócić do Francji, musimy starać się o nową. A jest piątek po południu. Ambasada zamknięta do poniedziałku. Ustalamy, że trzeba jechać na południe i tam w mieście Faro załatwić wizę w konsulacie. A naszemu kierowcy zaczyna się spieszyć. Za pięć dni ma być w Paryżu. A gdzie kąpiel w oceanie? Jedziemy na plażę. Rozbijamy namiociki. Idziemy się kąpać. Francuz i ja. Woda zimna, mętna, pełna glonów. Nie tak miało być. Wytrzymałem 5 minut. On krócej.
Sobota mija w drodze na południe. Przyzwyczajamy się do słonecznego, oliwkowo – korkowego pejzażu. Do czarnych kapeluszy niewysokich mężczyzn i czarnych chust na głowach kobiet. Namioty rozbijamy w pobliżu rybackiej wioski. Tam właśnie wypuszczam się w niedzielny poranek z pustą butelką, by zakupić wino w miejscowej karczmie. Wino ciągnione z beczki. W 1974 r Portugalia nie przyciągała turystów tak, jak dziś. Byłem chyba jedyną obcą osobą w tamtej wiosce. Włóczę się trochę po plaży, a wracając, już z winem, słyszę śpiew z kościoła. Wchodzę i zostaję, zasłuchany, na całej mszy. Łącznie z kazaniem. Nic z niego nie rozumiem, ale z przyjemnością wsłuchuję się w brzmienie ich języka. Rozglądam się dyskretnie po ludziach. I stwierdzam, że wcale nie czuję się wśród nich obco.
                                    
A po śniadaniu, dalej w drogę. Pędzimy do Faro, gdzie nazajutrz mamy załatwić hiszpańskie wizy. Nocujemy znów gdzieś w polu, na przedmieściach. O 9.00 meldujemy się u hiszpańskiego konsula. Ale on zaczyna pracę o 10.00 i każe nam czekać. W końcu się pojawia. Siada za biurkiem. Starszawy, grubawy, ociężały. Za nim pręży się naturalnych rozmiarów postać gen. Franco w mundurze. Zaraz na wstępie okazuje się, że musimy mieć po 3 jednakowe zdjęcia. Bez nich wiz nie będzie. Pędzimy w miasto. Szukamy automatu do zdjęć i już po godzinie rzucamy konsulowi na biurko fotografie. Kładziemy obok trzy paszporty. I tu niespodzianka. Zabierać te paszporty - krzyczy. Ma być po kolei. Franco surową miną uwiarygodnia ten porządek. Jesteśmy w mocy dyktatora i lepiej o tym nie zapominać. Grzecznie siadam przed panem konsulem jako pierwszy. A on z godnością wyciąga z szuflady pieczęć i złote wieczne pióro, a mnie każe wypełnić deklarację. Którędy chcecie wjechać do Hiszpanii, pyta  przy kolejnym punkcie. Nie wiem, przyznaję, najbliższym przejściem granicznym. Jak możesz wjechać, skoro nie wiesz którędy, upomina mnie wielce logicznie i każe iść do mapy wiszącej na ścianie i szukać. Wreszcie znajduję nazwę miasteczka na granicy i czytam jego nazwę – Junquera. Junqueira, poprawia z irytacją moją wymowę. Wpisuję ostatnią pozycję do deklaracji i oddycham z ulgą. Wielka pieczęć wali w mój paszport. Złote pióro nieśpiesznie zaznacza datę. Podpis pana konsula jest hiszpańsko długi. Teraz jeszcze ozdobna suszka z alabastru i koniec. Wreszcie pudełko z pieczęcią się zamyka. Ale zaraz! Dlaczego znika w szufladzie razem z wiecznym piórem? Przecież czekają jeszcze dwa paszporty. A na dole czeka coraz bardziej zniecierpliwiony Francuz.
Pan konsul wstaje zza biurka i oświadcza: teraz Pan Konsul udaje się na lunch i wam też radzi coś przekąsić. Proszę tu wrócić o  pół do trzeciej.Nachodzi mnie ochota, by złapać tę marmurową suszkę i zagrozić, że rozbiję mu nią łeb, jeśli natychmiast nie wbije wiz do pozostałych paszportów. Ale szabla Gen. Franco wygląda tak realistycznie, że wolę nie ryzykować. „Tak jest, Senor Consul”, odpowiadam i idziemy na lunch.

Ostatecznie wychodzimy z konsulatu z wizami o 16.00. Nasz Francuz jest wściekły. W środę rano ma już siedzieć za biurkiem. Wskakujemy do auta i się zaczyna.Pędzimy na pełny gaz. Z prędkością błyskawicy migają kolejne ograniczenia szybkości przed zakrętem. 70 – 50 – 30. A on nic. Przed nami co chwila wyrasta skalna ściana. Jest już ciemno. Opony piszczą. Francuz nie zwalnia. Joasia prosi, bym wytłumaczył mu, że zaraz zsika się ze strachu. Mnie też niewiele brakuje, więc monituję, by zwolnił, bo się boimy. Nie ma się czego bać, wyjaśnia. Ten samochód wygrał test na stabilność jazdy na zakrętach, dodaje i piszczy oponami na kolejnym łuku. Na szczęście góry wreszcie się kończą. Noc jeszcze nie. Jedziemy bez przystanku. Tniemy półwysep ponownie, tym razem bliżej południowego wybrzeża. Jesteśmy znużeni. Dzień przynosi świadomość, że znów mijamy znajome nazwy, pędząc bez wytchnienia. Granada, Murcja, Valencja, Barcelona i wreszcie Girona. Tu dziękujemy pięknie naszemu Szalonemu Kierowcy. Mamy jeszcze cały tydzień do początku winobrania. Możemy się nie spieszyć. Francuz rusza z piskiem opon. Szerokiej drogi.
By odreagować i odpocząć od siebie rozdzielamy się na dwie godziny. Jest upalne popołudnie. Wstępuję do katedry by odetchnąć od żaru. Półmrok, chłód. Siadam i nagle odzywają się organy. Ktoś ćwiczy, a raczej powtarza program przed koncertem. Spędzam całą godzinę, sam jeden pośród pięknej muzyki. W Gironie. Jest wrzesień roku 1974.

                                      















Jurodiwyj


Wielką ciekawość obudziła we mnie przeczytana w „Nowych książkach” recenzja z pracy Cezarego Wodzińskiego o jurodztwie p.t. „św Idiota”. Dotarłem już do tej pozycji dzięki niedawnemu wznowieniu i przedzieram się przez niełatwą treść. Temat jest pasjonujący.


 Zawsze pociągali mnie odmieńcy, kloszardzi, dziwacy, nawiedzeni i pomyleńcy krążący po ulicach miasta w dzień i w nocy. Wiem też, że dawniej i po wsiach się tacy włóczyli. Dziś podjąłem się przybliżyć jeden z owych typów – jurodiwego, jako najszlachetniejszy zapewne a niewątpliwie najbogatszy w treści. Inspiracją jest projekt szkolny dotyczący wykluczenia. Ale lektura „św. Idioty” pozwala mi też odnaleźć jakieś wątki nawiązujące do projektu „Saudade”.

Choćby fakt, że przypomniałem sobie o szalonym planie – marzeniu snutym jakiś czas temu. Otóż wyobraziłem sobie, że kiedy już się nażyję w swojej obecnej roli, czyli kiedy uznam, że już przyszedł czas, założę czapkę na głowę, wezmę kij do ręki i ruszę przed siebie, bez celu, na zawsze. Do ofiarowania będę miał dobre słowo, uśmiech i życiowe doświadczenie, a potrzeby ograniczone do tego, co w zamian będzie mi ktoś chciał ofiarować. Taka szalona idea doczesnego tułacza gnieździ się gdzieś w zakamarkach mojej głowy do dzisiaj, a projekt „Saudade” jest być może jej próbną lub zastępczą wersją.

 


Saudade



“Saudade” to tytuł projektu. A projekt realizuje się tym razem w formie podróży. Trzeciej  podróży z Warszawy do Lizbony. Pomysł ten ma długą historię. Jej początek nie obiecywał dalszych konsekwencji. A jednak na przestrzeni ponad trzydziestu lat, układa się owa historia w ciąg spójny i wystarczająco fantazyjny, by kontynuować ją w formie projektu. Czego oczekuję? Spięcia trzech podróży do Portugalii w pewną całość. Takie moje podróżnicze AUM. Owa królowa mantr obejmuje ponoć „Wszystkość”, bowiem A to dźwięk w pełni otwarty, U - pół zamknięty, a M, jak słychać, zamknięty zupełnie.
Postanowiłem zatem wybrać się ponownie w podróż auto-stopem z Warszawy do Lizbony. Tym razem samotnie. Nie we dwoje, jak poprzednio, ani we troje, jak za pierwszym razem. Nadanie tej wyprawie rangi projektu i nazwy „Saudade” wskazuje na w pełni przemyślane przedsięwzięcie. Pojęcie „saudade” wiąże się nierozerwalnie z Portugalią, z jej stolicą i innymi miastami, gdzie w kawiarniach śpiewa się i słucha  pieśni fado. Zawiera się w nim  samotność, nostalgia i melancholia. To nie jedyne, ale wyraźne cechy portugalskiej duszy. Dawno temu, Mikołaj Bieszczadowski opowiedział mi legendę. Głosi ona, iż ponoć lud ten nie przywędrował lądem przez półwysep Iberyjski, by osiąść na jego zachodnim skraju. Przypłynął morzem i to z bardzo daleka. Przywiódł go tam dzielny król, który rychło po zainstalowaniu się na gościnnym lądzie, odpłynął po resztę swego plemienia, obiecując pierwszym przybyszom rychły powrót. I do dziś wypatrują Portugalczycy w morzu okrętu swego władcy. Tęskniąc za nim i za swymi braćmi, śpiewają tęskne fados, szumiąc i szeleszcząc portugalszczyzną jak przybrzeżne fale. Jakże są różni od pełnych dumy i godności graniczącej z butą, koguciej zadziorności i żywiołowości, wyśpiewujących zachrypłymi głosami swoje flamenco Hiszpanów. I ich kobiet równie ogniście wystukujących obcasami i kastanietami szaleńcze rytmy.
Jak ma się owo saudade do mnie i mojego pomysłu na podróż? Ano postanowiłem, jak już wspomniałem, wybrać się do stolicy saudade w pojedynkę. Sposób podróży – autostop, też został wybrany z premedytacją. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, była to w mojej młodości modna, łatwa i tania metoda przemieszczania się. Zjeździłem stopem niemal całą Polskę. To było swoiste naśladowanie amerykańskiego trampa, albo jeszcze szlachetniejszego włóczęgi – hobo. Tego wędrowca nie dbającego o nic bardziej, niż o przemierzaną przestrzeń. A fakt wystawiania ręki z kciukiem odwiedzionym ku górze sprawiał, że dokonywała się naturalna selekcja nagabywanych kierowców. Niech z Bogiem jadą sobie dalej ci obojętni na właściciela kciuka, ja skieruję uśmiech wdzięczności ku tym, z którymi przydarzy mi się” mieć po drodze”.
Powód drugi, bezpośrednio służący idei saudade, to oparcie się w podróży o kierowców samotników. Tych głównie, którzy prowadzą swoje wielkie ciężarówki na wielokilometrowych trasach. Na nich dziś rasowy autostopowicz liczyć może najbardziej. Ich TIRy są wspaniałym środkiem lokomocji. Nie pędzą z zawrotną szybkością, a siedzi się tak wysoko, że dostrzec można sporo więcej niż z klasycznego zasięgu wzroku.

Przygotowania do podróży.
Jak się ma ponad sześćdziesiątkę i zamierza ruszuć w świat z plecakiem i namiotem, to trzeba zacząć przygotowania od poprawy kondycji, szczególnie na odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Żeby udźwignął 10 kg bagażu i pozwalał wdrapać się do kabiny kierowcy bez syczenia z bólu. Trzeba też liznąć  podstaw języka portugalskiego. Skoro ma się na pobyt tam jakieś plany. W zasadzie plany niebylejakie. Może bowiem uda mi się zainteresować jakąś galerię projektem „Linia mojego losu”. Już kiedyś prowadziłem w tej sprawie z Lizboną pertraktacje. Wtedy nieskuteczne. Może wypalą tym razem. Jeśli planuję na całe przedsięwzięcie 30 dni, to można się spodziewać, że dwa tygodnie będę miał do spędzenia w Lizbonie. Akurat wystarczy czasu na przygotowanie i pokazanie tego projektu. I nie zabraknie go na włóczęgę po mieście. Samotną.
A spotkania z ludźmi po drodze? To będą przerwy w samotności. No, bo zasadniczo, wg wielu filozofów, człowiek to byt skazany na samotność. Monada bez okien. Stąd potrzeba dialogu, by tę samotność przełamać. Żeby się człowiek spotkał z człowiekiem.

Filozofia podróży
Sporo rozważań dotyczących podróży przewinęło się przez moją głowę. Mam wrażenie, że ułożyły się one w pewną całość, jakiś rodzaj poglądu na świadome przemieszczanie się. Sprawą nadrzędną wydaje się być fakt odmienności owej sytuacji. Oto bowiem, będąc przypisanymi do jakiegoś miejsca, jesteśmy określani różnymi rodzajami naszych z nim relacji, a podróż większość z nich zawiesza. Nie wchodzimy też jeszcze w relacje oczekujące na nas po dotarciu do miejsca przeznaczenia. Możemy ów czas  przeznaczyć na błądzenie myślą gdziekolwiek, możemy ją wyłączyć zupełnie, ryzykując sen z konsekwencją utraty bagażu lub przejechania stacji docelowej. Możemy czytać, jak to wiele osób robi, myśleć o rzeczach miłych i niemiłych, martwić się lub marzyć. Najważniejsze w tym jest, że na pytanie „gdzie jesteś” zgodna z prawdą odpowiedź brzmi „w podróży”.
Podróż pozwala też śledzić mijane po drodze „światy” i myśleć o nich na różne sposoby. Możemy podziwiać krajobrazy, rozważając, jak dobrze, lub niewygodnie byłoby nam się w nich znaleźć, spoglądać na ludzi, wyobrażając sobie ich życie, lub siebie na ich miejscu, oceniać architekturę i inne wytwory rąk ludzkich, gapić się na zwierzęta dzikie i oswojone, specjalną atencją otaczając te, które odwzajemniają nasze zagapienie.
Jako naturalna cezura, podróż pozwala nam nabrać dystansu do siebie i świata naszych spraw, a im dłuższa lub dalsza, tym wyraźniejszy podział na to, co przed wyjazdem i po powrocie.
Możemy potraktować podróż, jako okazję do wielkiego milczenia, jeśli odbywamy ją samotnie i jeśli takie milczenie jest nam potrzebne. 
Stara anegdota mówi, że turysta, to osoba, która dobrze wie skąd wyjechała i dokąd zmierza. Podróżnik cel ma jaśniejszy niż miejsce, które opuścił, prawdziwy wędrowiec natomiast, ani nie wie skąd wyszedł, ani dokąd podąża.
Ciekawe że moja najdłuższa peregrynacja, na antypody, nie podpada pod żadną z powyższych kategorii. To była podróż eskapistyczna w czystej postaci, a jako taka, niedaleka od innej jeszcze kategorii – zesłania. Zwał jak zwał, przejechałem się z całą rodzinką do Australii i spowrotem. Wpis „Podróże kształcą a czasem odkształcają” opisuje ową „wycieczkę”.
Trudno zaprzeczyć, że byłem już wtedy sporo napodróżowany. 8 miesięcy w Nowym Jorku, trzy miesiące w Szwecji, trzy miesiące w Holandii i pierwsza cudowna podróż do Portugalii. Najwyższy był czas na stabilizację. Nie przypuszczałem, że będzie aż tak dosadna. Zdiagnozowany silny kręgozmyk czynił chodzenie zbyt bolesnym i nadawał się tylko na korektę chirurgiczną. Wylądowałem więc w szpitalu w Otwocku i leżałem w oczekiwaniu na operację, próbując odbarczyć, czyli rozluźnić chore kręgi. Operacja się powiodła. Pacjenta wybudzono na dalszy 5-tygodniowy okres bezruchu, tym razem gwoli skutecznego zrośnięcia się ociosanych kości w odcinku L5S1. Pisze się o tym lekko, ale całkowity zakaz wstawania, a nawet przewracania z boku na bok, napewno nie jest pochwałą lenistwa. A przecież ten okres musiał charakteryzować się nieróbstwem. Ale nie czytelniczym. Wśród lektur pojawił się m.in. zbiór esejów Gabriela Marcela „Homo viator”. Może właśnie dzięki pełnemu kinetycznemu ograniczeniu tak głęboko odebrałem ideę „człowieka w drodze” czyli Wędrowcy. I chciało mi się rozmyślać i czytać o innych podobnych drogach – o ośmiostopniowej ścieżce buddyzmu, o płynięciu z prądem rzeki Tao, czy drodze mądrych wyrzeczeń „mieć” na rzecz „być” Ericha Fromma.
Jak dużo już o różnych podróżach udało mi się wspomnieć. Ale zaraz znów wracam myślą do przebiegania z Elkiem kilometrów ulic Warszawy i naszym szalonym pościgom za tramwajami. A jeśli tramwaj i szaleństwo radosnego spełnienia, to przecież także finałowa scena z filmu „Lisbon story”  Wima Wendersa, a jeśli ten film cały, to również jako powód drugiej szalonej podróży do Lizbony. Jakże to wszystko się plecie! No bo jest też tu miejsce na wielkiego Fernanda Pessoę, pisarza i poetę, który najpełniej świadczył o „saudade”. Wystarczy otworzyć jego „Księgę niepokoju”. Samotności tam „skolko ugodno”.
A zespół „Madredeus” śpiewa fado i na filmie Wendersa opowiada też o podróży, w którą wyrusza.

piątek, 6 stycznia 2012

Pytania egzystencjalne albo jak znalazłem babę, która się zgubiła.

Ano, omal na nią nie wpadłem na ulicy Czarnieckiego nieopodal kaplicy, już po zmroku. Ja w maluchu, baba przed maską. Właśnie przyjechałem po Dorotę, która dzięki uprzejmości księdza Indrzejczyka, ćwiczyła w kaplicy na organach. Oczywiście w latach 90tych.
Wysiadam więc, a baba zawodzi po rosyjsku, żeby jej pomóc, bo się zgubiła. Zjechała z bazaru za późno i straciła orientację. "Gdzieś tu jest taki dom, gdzie mieszkają Rosjanie i ja tam mieszkam, ale teraz zupełnie nie wiem, gdzie to jest i gdzie ja jestem." Ale w tej okolicy? - dopytuję i zapraszam babę do środka. Dorotkę uprzedzam, że niedługo wrócę i ruszamy. To chyba tu - woła zagubiona znajda. Hamuję. Nie, jednak nie. Jedziemy dalej. Po 15 minutach bezradnego kręcenia się po okolicy czuję, że muszę przejąć ster poszukiwań. Zatrzymuję się przy taksiarzach. Pytam, czy nie wiedzą, gdzie tu w okolicy mieszkają Ruscy. Tu to nie, mówią, ale na Broniewskiego, bliżej Piasków są dwa wieżowce zamienione na hotele. Tam są na pewno. Pytam moją babę o tamte okolice, ale nic nie wie, w bloku nie mieszka. Jedziemy. Faktycznie, już przed budynkiem widać mężczyzn dość typowej postawy i przyodziewku. Wiek całkiem dojrzały. Wchodzimy. W czymś w rodzaju recepcji wypytuję. Opowiadam o nieszczęściu Rosjanki, która stoi obok mnie ze swoim bazarowym bagażem. Niech pan zapyta na pierwszym piętrze, radzi recepcjonistka. Biegnę sam. W pokoju na wprost schodów dwaj mężczyźni w siatkowych podkoszulkach siedzą przy stole. Na stole flaszka i dwie szklanki. Dwa stakana - w ich mowie. Pytam, czy mogą coś pomóc tej mojej nieszczęśnicy. Niech przyjdzie, coś poradzimy. Wracam z wieścią i prowadzę babę na górę. Cała przerażona wpada do pokoju i niemal błagalnie zwraca się do jednego z podkoszulkowych. "Skażitie, kto wy?", pyta od czapy, a w jej pytaniu kryje się nadzieja, że to napewno jest czarodziej albo jasnowidz, który zaraz wskaże jej drogę do "domu". Tym bardziej, że nazajutrz ma wracać do Moskwy.
Zaskoczony tak osobistym pytaniem, mężczyzna powoli wstaje z krzesła i zwlekając z odpowiedzią dla podkreślenia dramaturgii skanduje dosadnie kontrpytanie - a wy kto?! Co słysząc wyrażam nadzieję, że jakoś rozwiążą ten problem i znikam za drzwiami. Wracając do Dorotki zastanawiam się jak sam odpowiedziałbym na takie pytanie.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Przewodnik czyli gid albo putiewoditiel

Pozazdrościwszy swoim koleżankom zawodu przewodnika wycieczek zagranicznych, postanowiłem zrobić odpowiedni kurs i też zostać profesjonalnym guide’m. W „Orbisie” nie było naboru więc zaciągnąłem się do „Gromady”.  Stamtąd dostałem skierowanie na dziewiczy „rejs” – dwutygodniową wycieczkę objazdową młodych budowlanych z Leningradu. A był to rok  1967. Okres późnego Gomułki. Ale mniejsza z tym.
Wyruszyłem po swoją grupę do Terespola, powitałem ich na peronie, przez okna  pociągu, który miał nas zawieźć do Warszawy. Mili młodzi ludzie przyjęli mnie serdecznie. Pędziliśmy wesoło ku stolicy do chwili pojawienia się konduktora. „Pokażcie Panu swoje bilety”, zagaiłem roztropnie, okazując swój do kontroli. „Kakije biliety?”, zdziwił się kierownik rosyjskiej młodzieży.  "Mieliśmy kupione tylko do granicy." No ładnie się zaczyna. Wiozę 35 osób pociągiem na gapę. Jakoś nikt mnie nie uprzedził, żebym kupił dla nich bilety w Terespolu. Dostałem co prawda trochę kasy na wszelki wypadek, ale żeby tak od razu zaliczyć wpadkę. Na szczęście przydarzyło się to wśród braci Słowian i dwóch narodów związanych prawdziwą miłością. Chłopaki natychmiast wyciągneli butelkę „Stolicznej”, a konduktor zaczął wypisywać zbiorczy bilet kopiowym ołówkiem, który ślinił zgrabnie co chwila. Problem zniknął bez śladu. Natomiast pojawił się nowy. Wszyscy chcieli poznać polskiego gida i kolejno zachodzili do naszego przedziału. Musiałem skutecznie wzbraniać się przed utrwalaniem znajomości klasycznym „na zdarowie”. Przecież jakbym z każdym wypił to pochowano by mnie na Warszawie Wschodniej. Kolejnym wyzwaniem okazała się ciekawość moich podróżników. Za oknem pojawia się linia wysokiego napięcia. „Jacek, skażi kakoje tam napriażienie?” Chcą wiedzieć. Muszę z pewną miną ocenić grubość drutów i wyznać, „każetsia pietnadcać tysiacz”. Widzę lekki zawód w twarzach. „możet być daże tridcać tysiacz”, podwajam moc i czuję ulgę. I u nich i na mnie. W końcu u polskich przyjaciół, których karmi i odziewa Wielki Brat, nie może brakować prądu w drutach. Porównywaniu nie ma końca. Pociągi u nich lepsze, wagony bardziej wygodne. Moderuję ostrożnie, tłumaczę, że wagony kupują /na końcu języka mam czasownik „biorą”/ od nas, z poznańskiego PaFaWagu. Trochę kabaretowo wychylam się dopiero przy pytaniu inspirowanym zaokienną rzeczywistością Polesia. „Jacek, pocziemu u was tolko bieło cziornyje- karowy. Potomu, czto wsie krasnyje astalis u was, śmieję się i łagodzę szutkę wykładem o rasach bydła w Polsce i miejscu ich występowania. Szybko też uczę się jak oświecać radziecką młodzież. Ani jeden komin fabryczny nie umyka ich uwadze. „Jacek, skażi, czto eto za zawod?” i pokazują jakiś komin na horyzoncie. Już dokonałem kategoriaryzacji kominów i rzucam z miną ministra przemysłu ciężkiego – „Eto ciemientnyj zawod”, a nasępny, sacharnyj zawod, a mniejszy to oczywiście kierpicznyj zawod czyli cegielnia. Czasem mi odbija i roztaczam opowieść o zagłębiu drobnego przemysłu, fabrykach butów /obuwnyj zawod/ i innych rewelacjach.  Trudniej jest odpowiadać na tysięczne zapytania o to, kiedy dojedziemy do Krakowa /bo trasa wiodła przez Kraków do Karpacza i Wrocławia, a stamtąd już sami wracali do Leningradu/. Tyle, że  nauczyłem się szybko od nich jak odpowiadać ostro a nie obraźliwie, np zgrabnym wyrażeniem „odwali twoi cziereszni” co na dzisiejsze znaczy „wal się”.
Wizyta w Krakowie było pamiętna. Nie przez urok miasta bynajmniej. Otóż grupa przygotowała się na obchody pięćdziesięciolecia Rewolucji Październikowej. Przywieźli cztery popiersia Lenina, a piątego w całej postaci. Wiózł go koleś, który miał największą walizę i płakał, że to jemu kazano taszczyć Wodza Rewolucji  z racji gabarytów bagażu. Bawiło mnie to wszystko, ale też ciekawiło niepomiernie.  Stąd nie zaoponowałem, gdy poproszono, bym zorganizował w grodzie Kraka spotkanie z miejscowymi działaczami ZMSu. Znalazłem ich bez trudu w Rynku głównym i zapowiedziałem ważną wizytę na następny wieczór. Udała się na to spotkanie reprezentacyjna grupa, ustalona autorytarnie przez ich wodza. W ponurej sali, przy długim stole pokrytym zielonym suknem, zastaliśmy pięciu znudzonych trzydziestolatków w koszulach non-iron i czerwonych krawatach. Nie wyglądali na zachwyconych. Wysłuchali okolicznościowego przemówienia z moim tłumaczeniem, przyjęli pełnogabarytowego Lenina, zamarudzili coś w ideologicznej podzięce i skończyli bratanie się. Ciekawe, że nikt z wycieczkiprzez całe dwa tygodnie nie zapytał mnie po przynależność organizacyjną. Zapewne sama pozycja przewodnika radzieckiej grupy zakładała dla nich i partyjność i sekretną służbę mimo mojego młodego wieku.
Szczyt i gwóźdz całego wycieczkowego  kabaretu miał miejsce w Karpaczu, gdzie mieliśmy odpoczywać przez pięć dni. Hotel, który był nam przydzielony,  przyjmował grupy podobne do mojej, w większych ilościach. I oto jestem świadkiem sceny, gdy moi wchodzą do sali, w której już popasa wcześniej przybyła młodzież radziecka. Głównodowodzący mojej grupy podchodzi do szefa tamtych i pyta z godnością: „Wy toże dieliegacja, ili prosto ekskursja?”
 
 


Na zdjęciu ja klęczący, z częścią grupy w Karpaczu
i tekst na odwrocie: "czieławieku praizwiewsziemu na mienia samoje balszoje wpiecziatlienie w Narodnoj Polszie - A Łosiew. Kakaja prieliesc." Ów Alieksandr był jedynym wśród nich intelektualisą i z nim najwięcej mi było po drodze. Wyrażenie "kakaja pieliesc" stało się naszym powiedzonkiem a znaczy tyle co "ale cudo". To właśnie Aleksander taszczył całego Lenina w swojej walizie. Kakaja prieliesc.