piątek, 31 stycznia 2014

Ptasie loty

Jest druga w nocy. Stoję w oknie. Termometr na zewnątrz pokazuje -12. Wpuszczam trochę mroźnego powietrza do środka. Cisza. Niebo zasnute chmurami. Światła miasta i śnieg sprawiają, że ich kolor jest ciepło-szaro-beżowy. Nagle w tę szarość wpadają bezgłośnie mewy. Lecą nisko, trochę krążą. Są wielkie. Nikną za dachem domu naprzeciwko. Ale nadlatują nowe. Ile ich?! I dlaczego pojawiły się w środku nocy? Skąd wracają?
Rano, przy śniadaniu, przyglądam się ptactwu na podwórku. Wrony i mewy. Te ostatnie są większe, silniejsze. Krążą nad podwórkiem, przysiadają na dachach, lecą dalej. Wrony pozostają, zajęte swoimi wronimi sprawami jak zwykle. Ale oto jedna przecina nieboskłon wysokim, szybkim lotem. Leci prosto. Dokąd zmierza?

                                         

Rozumiem niektóre loty:  gromadne - na żerowiska, do ciepłych krajów;


 
indywidualne - w pogoni za partnerką, za pokarmem, za materiałem na gniazdo, w ucieczce przed wrogiem.

                                      

Ale czasem widzę ptaka lecącego gdzieś prosto przed siebie i nie potrafię sobie wyobrazić, jakie go ponaglają sprawy.

piątek, 17 stycznia 2014

Pecunia non olet


Drugi już rok jeżdżę komunikacją miejską do pracy. Trzy razy w tygodniu przemierzam metrem trasę Racławicka – Ratusz, a Ratusz – Warszawa Wileńska, tramwajem. W te i wewte. Nie czytam po drodze prasy ani literatury, nie gram w gry, nie sprawdzam klasówek. Za to do woli gapię się na ludzi. Staram się robić to dyskretnie. Nie wybieram sobie „ofiary”. Nie molestuję spojrzeniem. Uprawiam analizę porównawczą. Metro pozwala przyglądać się pasażerom siedzącym naprzeciwko. Pozwoliłem więc sobie któregoś dnia sprawdzić stan wizualny ich obuwia, wysuniętego ku mnie równym szeregiem. Kontrola wypadła niezwykle korzystnie. Mało spostrzegłem marnych, sporo za to porządnych jakościowo i estetycznie butów, bucików i pantofli. I zaraz przypomniały mi się czasy, gdy rodacy po buty udawali się do państwa zwanego Czechosłowacja. I ja nabyłem, będąc przejazdem w Pradze, porządną ciepłą parę kamaszy z zamiarem noszenia ich na Alasce. Nie dojechałem tak daleko, ale służyły mi te buty i w windzie w Brooklynie i w deptaniu chodników Manhattanu i jeszcze kilka zim po powrocie do ojczyzny.
                                               
Tymczasem wróćmy do metra. Buty już skontrolowane. Teraz skupmy się na nosach. Wyabstrachowane z reszty twarzy na potrzeby obserwacji, bardzo prędko zaczynają dziwić i śmieszyć swoją natrętną wypustkowością pośrodku oblicza. Uderzają różnorodnością. Nie ma obawy, nie popchną mnie w stronę eugeniki. Nie pozwolą też na żadną rankingową zabawę, albo poszukiwanie nosa idealnego. Choć przecież pisałem po lizbońskich doświadczeniach, o atrakcyjności nieco orlich kształtów tej części portugalskich twarzy, co przy wąskości nozdrzy, sprawia wrażenie szlachetności. Więc jednak. No ale nie ja wymyśliłem prosty nos rzymianina, ani perkaty mieszkańca Styrii. A góralskie też orle przecież.

                                                    

A rzęsy? Te jednak prędko pogrupowałem po seksistowsku i przebadałem te dłuższe i czarniejsze. I zaraz odkryłem ciemną linię namalowaną na obrzeżu górnej powieki, która tak efektownie przydaje około 2 milimetrów atrakcyjności owemu subtelnemu narządowi rzucania powłóczystych spojrzeń. I znów lewą dłonią powstrzymuję prawą, by nie ważyła się wypisywać opinii o ogólnym poziomie inteligencji, co się wyraża makijażem.
                                                        
                                           
                                                      
Skoro wszak jeszcze przy nim, to pora na usta. Też niezwykły to twór, bo jest ewidentną kontynuacją śluzówki wyściełającej jamę ustną. Ewidentną czyli oczywistą. A oczy widzą tak wielką różnorodność pokroju owych wrót otworu gębowego, że chyba tylko bogactwo psich ras może z nimi konkurować. Aż dziw, że się czasem tak zgodnie dwie pary ust ku sobie skłaniać mogą.

                                                  
Kto ku sobie, a kto od siebie. Przesiąźmy się zatem do tramwaju i pojedźmy na Pragę. Nie da się ukryć, że inny zgoła obraz daje się zauważyć. Ale to już  o osobliwościach dzielnic naszej Stolicy opowieść. Dziś tylko jedną wspomnę przypadłość. Zdarzyło mi się już kilka razy podróżować tramwajem z lokalnymi pariasami. Może warto wspomnieć, że w Indiach tak byli zwani „nietykalni”, czyli ci, nie mający żadnych praw i kalający innych już samą swą obecnością. I pojawia się trudny problem. Oto w drugim wagonie tramwaju siedzi taki pasażer, a przed nim i za nim miejsca są wolne z oczywistego powodu, też nosowego, rzekłbym. Problem niełatwy, prawda?

                                           
Rozmawiałem o nim w pewnym towarzystwie i sprzeczne były opinie. Nie brakło skrajnych. Przywołałem więc przykład z przeciwnego bieguna. Oto w rankingu zarobków prezesów banków pojawił się rząd wielkości ich rocznego dochodu – milion złotych. Mówią - pecunia non olet. Ale nie da się tych panów spotkać w tramwaju, żeby to sprawdzić.
                                                           






wtorek, 14 stycznia 2014

Zawsze byłem flanerem


Google to nie Encyklopedia Britanica, ale poza rzetelnością źródła  liczy się przecież błyskawicznie poszerzany zasób informacji i niebywała łatwość dostępu. Tam zatem sięgnąłem po wiedzę na temat postaci zwanej flaneur. Może powinienem był już od dawna znać pojęcie flaneryzmu, ale nie znałem. Dopiero niedawno trafiłem na nie w Kwartalniku Respublica Nowa z r.2008. Teraz z ciekawością śledzę publikacje na ten temat.
                                                     
Skąd ta ciekawość? Ano, zaczęło mi się układać w głowie, że od wczesnej młodości jestem czystej wody flanerem.  Nie raz przecież pisałem na blogu o włóczeniu się po Warszawie od wczesnych lat 60ych. Wtedy szlifowałem bruki razem z Elkiem, swoim ówczesnym przyjacielem. Byliśmy młodziakami, a Warszawa podnosiła się z wojennych zniszczeń i rosła wraz z nami.
                                                       
A więc pierwszym zadaniem flanera jest obserwowanie rzeczywistości miejskiej i zmian w niej zachodzących, pozostając  jednocześnie postronnym i nieco krytycznym świadkiem. Faktycznie, biegaliśmy po silnie jeszcze zrujnowanej Stolicy, podpatrując z dnia na dzień, co i gdzie się zmienia. Komentowaliśmy te zmiany z upodobaniem. Może warto wspomnieć, że w tamtych latach wiodącym dziennikiem stołecznym było „Życie Warszawy”. „Trybuna Ludu” miała z nim „konkurować” z nakazu władz, ale jej się nie czytało na zasadzie oczywistości. Tedy poza radarem zmysłów skierowanym na przestrzeń miejską, była jeszcze dostępna informacja pisemna. Jakoś bez formalnych deklaracji wiedzieliśmy, jak bardzo to miejsce jest naszym miejscem.
                                                          
Niezłą ilustracją tego aspektu flaneryzmu było śledzenie odbudowywanej w nieco modernistycznym duchu ulicy Kruczej. Tam wyrósł Grand Hotel – pierwszy nowoczesny hotel zbudowany w tym mieście po wojnie. Jednak nie jego architektura nas zachwycała, a parking przed wejściem. Na nim bowiem stały auta zagranicznych gości. Znaliśmy je wszystkie, jeśli zatrzymywali się na dłużej. To był nasz salon samochodowy. Podziwialiśmy różne marki – MG, Simca, Triumph, Humber, a czasem uśmiechaliśmy się z niedowierzaniem na widok krążownika Czajka. Trudniej zauważalni byli ich właściciele. Nimi pewnie zajmowali się flanerzy należący do służb mundu i niemundurowych.
                                               
Ludzie miasta to druga przestrzeń uwagi flanera. Specyficzna. Jest bowiem, jak twierdzą specjaliści /Baudlaire, Benjamin i inni/, a ja potwierdzam doświadczeniem, ów flaner kimś patrzącym z dystansu, jakby oddzielnym od miejskiego tłumu, a nawet istniejącym mu na przekór. Tłum bowiem nieustannie za czymś goni, ku czemuś dąży. Uwija się jak mrówki wokół mrowiska. On natomiast włóczy się albo przechadza, jak kto woli, po tej samej przestrzeni jakby bez celu, zauważając, też jakby mimochodem, „ co tu się dzieje”. Jest anonimowym indywiduum wobec owej zbiorowości. Pamiętam z tamtych lat, gdy chcąc dopaść otwartych drzwi tramwaju ruszającego z przystanku, biegliśmy zygzakiem wśród ciżby tłoczącej się na chodniku, wymijając, potrącając albo wpadając na ludzi. Ten tłum był jednak swojski, w pełni akceptowany, a przedzieranie się przezeń było akcydentalne. Częściej tworzyliśmy jednorodną tkankę. 
                                       
Inaczej działo się w późniejszym okresie, gdy jako młodzieniec praktykowałem flaneryzm w czystej postaci. Nachodziło mnie czasem, by ruszyć o zmroku, szczególnie późną jesienią, zanurzyć się w labirynt miasta dręczonego chłodną mżawką i nieśpiesznie krążyć ulicami z podniesionym kołnierzem, przyglądając się zmykającym do swych domostw mieszkańcom. Owszem, towarzyszył tym włóczęgom specyficzny nastrój zadumy, nostalgii i samotności, którego niedawno pojechałem szukać w Lizbonie.
Przypomnieć teraz warto, że ów flaneur narodził się w Paryżu w połowie XIX wieku jako owoc zmian w strukturze miasta, spowodowanych rewolucją przemysłową. Burzliwy rozwój handlu, obfitość sklepów przyciągających ludzkie masy witrynami pełnymi towarów, powołał do życia tego rozleniwionego próżniaka, który miast pozyskiwać w pocie czoła środki na zakup owych różności, spędzał czas na przechadzce, rzucając okiem na witrynowy stan pożądania, co się miał zmieniać w stan posiadania. Doglądał z pozycji samozwańczego nadzorcy miejskich przestrzeni, czy trzodzie nie brakuje karmy.
Nie byliśmy z Elkiem takimi modelami, mieliśmy po 14 lat, ale wiedzieliśmy sporo o zawartości warszawskich witryn sklepowych. Odwiedzaliśmy Centralny Dom Towarowy w Al. Jerozolimskich zazwyczaj dwa razy w tygodniu, kontrolując podaż i trendy. Zdarzało się nam być również klientami sklepu ze słodyczami w Alejach niedaleko Kruczej. Tam nabywaliśmy 15 dkg bloku czekoladowego, czyli słodkiej masy z okruchami fistaszków lub herbatników i konsumowaliśmy przysmak sunąc dalej. Egzotykę i poczucie niezmierzonych dali zapewniały witryny Chinki, Budapesztu, Nataszy, Ośrodka Kultury Czechosłowackiej czy Bułgarskiej.
                                          
Ale nie tylko chodnikowe szlaki nas nęciły. Zapuszczaliśmy się też w  podwórka, pasaże, tajemne przejścia, boczne i pozornie ślepe uliczki. Potrafiliśmy znikać w bramie, by wynurzyć się na innej ulicy gdzieś dużo dalej. Nie opierały się też naszej ciekawości klatki schodowe, przemierzane aż po strych, czasem ujawniając okno z zapierającą dech w piersiach panoramą miasta.
Pisze Susan Sontag o fotografie ulicznym jako swoistym flanerze, ale ktoś trafnie przyrównał rasowego flanera do miejskiego fotografa pozbawionego aparatu. Myślę, że z tej właśnie kondycji wywodzi się mój stosunek do fotografii reportażowej. Nie odbierając jej znaczenia, zawsze ceniłem sobie wartość osobistego przeżycia chwili, zapisanej wyłącznie na czułej kliszy świadomości.

 
Może gdybym nie był tak ortodoksyjny, miałbym więcej zdjęć mojego miasta z tamtych lat, którymi okrasiłbym ten wpis. Nie mam żadnych.  Muszę się zatem obejść kilkoma pocztówkowymi warsawianami z mojej skromnej kolekcji.