poniedziałek, 28 lipca 2014

Sesilia, po co mi to było.


 
„Wariat” mówili z brutalną szczerością niektórzy znajomi komentując mój pomysł samotnego spływu łodzią z Krakowa do Warszawy. Dziś, po szczęśliwym zakończeniu eskapady, mogę przyznać im rację. Sporo w tym było szaleństwa. Sporo ryzyka i ogrom radości.
                                    
                            
Pozornie nużąca monotonia codziennych czynności z wielogodzinnym machaniem wiosłem na czele, okazała się w praktyce działaniem wymagającym nieustannej koncentracji uwagi, uprzedzaniem niebezpieczeństw, pokonywaniem trudności i nieustającym chłonięciem widoków, odgłosów, zapachów i dotyku rzeki, jej brzegów i wszystkiego, co tam można znaleźć.

                               
Nie nudziło mi się ani przez moment. Więc najpierw czaple. Spotkałem ich po drodze dobrze ponad setkę. Płochliwe, nie wytrzymywały mej obecności i podrywały się do ucieczki na bezpieczną odległość. Niestety najczęściej w dół rzeki, co sprawiało, że za chwilę znów musiały zrywać się do lotu. Nagłe wyskoki większych rybich drapieżników lub zmykających przed nimi ofiar zaskakiwały mnie nieraz bardziej, niż ja czaple. Kilka bobrów udało mi się dostrzec w chwili, gdy spłoszone,  rzucały się z pluskiem w odmęty. Raz wynurzyła się niedaleko burty zgrabna główka wydry, by zaskoczona moją obecnością, natychmiast czmychnąć pod wodę. Pojawiła się też kraska, zachwycając swym jaskrawo turkusowym grzbietem. Szkoda, że tak incydentalnie. Za to gęsi darły się jak opętane wzlatując nad piaskową łachę, gdzie zażywały słusznego wypoczynku. Były oczywiście i mewy i rybitwy nurkujące w nadziei pochwycenia każdej, nie tylko złotej rybki. I jeszcze nie rozpoznane ptaszki wielkości może kosa, śmigające nisko nad wodą ze skrzydełkami wywiniętymi ku górze i z połyskującymi bielą boczkami.

                                 
                                 
Natomiast ludzi spotkałem zadziwiająco niewielu. Bywało, że płynąłem dzień cały nie widząc nikogo. Fakt, że najczęściej brzegi Wisły są nieprzystępne. Zdarzyło się raz, że uciekając przed burzą zatrzymałem łódkę na spłachetku piasko-mułu, przywiązałem bezpiecznie do łozy i ruszyłem przez nadbrzeżne chaszcze. Gdyby nie znaleziony kawał drąga, którym torowałem sobie drogę, nie przedarłbym się przez gąszcze. Ale się udało.

                         
 Wspiąłem się na wał i znalazłem po jego drugiej stronie domostwo, a w jego suterynie starszą panią, która nie zdziwiona powitała mnie mile, podała wodę z sokiem i poszła do pokoju odmawiać różaniec. Pięknie tam było. Nieduże okna jaśniały w ogólnym półmroku. Pod kuchnią huczał ogień, na niej gotował się sagan kartofli dla kur. Piec kaflowy grzał izbę.
                          
                           
 Wszędzie były kwiaty i święte obrazki. Na stole obok warzyw, wygrzewał się jak wąż eskulapa kolejny różaniec.
                                
 „Wnuków mam pięcioro i prawnuków też tyle”, dowiedziałem się. „Ale sama tu mieszkam. Dom na górze pusty, bo syn się przeprowadził, a mąż u córki, bo choruje i potrzebna mu opieka. Sama tu siedzę i dobrze mi. Modlę się, dbam o kwiatki i wcale niczego się nie boję.”
                         
A tę kapliczkę przy drodze to sama Pani postroiła? – pytam.

                                 
A ja, ja. Powiem panu, jak z tą kapliczką było. Jak jeszcze krowy miałam, to rano pognałam je na pastwisko, tak do dnia. A jak wracałam, to patrzę, słońce wschodzi i tak na szybkę Najjaśniejszej Panience świeci, że Ona w jasności cała i tak promienieje, że aż na kolana padłam i się głośno modliłam. Chodziłam tam o świcie później, ale już nigdy takiej jasności nie było. A w maju to sama jedna do kapliczki idę, klękam i śpiewam Przenajświętszej Panience. Kiedyś jeszcze dziewczynki ze wsi ze mną śpiewały, ale podrosły i teraz już nie chcą. Skończyła się burza, podziękowałem za gościnę i wróciłem do łodzi.
Czy to nie nudno płynąć tak – dzień po dniu, wszystko tak samo? Ano, to miała być podróż kontemplacyjna. Ale nie była. Owszem, machałem pagajem w miarę rytmicznie tyle, że wzrokiem sokolim przeszukiwałem nieustannie powierzchnię rzeki namierzając wszystko, co mogło nieść zagrożenie. Płynąłem przy dość wysokiej wodzie, co sprawiało, że nurt był wartki a każda kłoda drewna, kamienny próg, czy inna podwodna przeszkoda burzyły lico rzeki, tworzyły wiry i oddolne ruchy wielkich mas wody.

                                
 Zawsze groźnie to wyglądało i kazało omijać owe miejsca szerokim łukiem. Zdarzyło się wszak raz, że wypływając zza zakrętu natknąłem się na podwodny kamienny próg tak blisko, że nie było możliwości ominięcia go. Woda przelewała się z hukiem przez zaporę mieniąc się po drugiej stronie w białej kipieli.
                             
                                 
 Wybrałem najspokojniejsze miejsce, przyspieszyłem maksymalnie, odłożyłem wiosło, złapałem kurczowo burty łodzi i spięty zamarłem. Dno szurnęło o skałę tak, że poczułem w bosych stopach mrowienie i już byłem po drugiej stronie, spocony jak mysz. W tym krótkim mgnieniu oka nabrałem jeszcze większego respektu dla otaczającego mnie żywiołu i jeszcze czujniej starałem się kontrolować tor wodny.
Owszem, całkiem udatnie udawało mi się sprawować ową kontrolę do czasu, aż pojawił się wiatr. Zaczął pewnego popołudnia wiać mi w twarz. Po drzewach patrząc, wietrzyk raczej. Ale moje 6 – 7 km/godz. Naprzeciw jego podmuchom, to już nie było byle co. Po pierwsze trudniej było wiosłować. Po drugie, rzeka nie płynie wciąż w tym samym kierunku. A jeśli wiatr zamiast na dziób łodzi napiera na jej burtę, to moja moc kończy się ostatecznie. Zdarzyło się, że silniejsze podmuchy nieoczekiwanie odwróciły mnie o 30 stopni w lewo, a płynąłem przy prawym brzegu. Nacisnąłem na pagaj z całą siłą i pracowałem nieustannie jak szalony chcąc odwrócić łódź frontem do podmuchów wiatru. Nic z tego. Płynąłem w poprzek rzeki walcząc beznadziejnie z bezwzględnym mocarzem. Dzień chylił się już ku zachodowi i zmęczony byłem nieludzko. Wkrótce wiadomo było, że dziób uderzy w lewy brzeg. Ale pojawiła się nagroda za wytrwałość. Spokojna odnoga opływająca niedużą wyspę. Wcale w nią nie celowałem. Wepchnął mnie w nią wiatr psotnik. Równie dobrze mógł wepchnąć na dowolną przeszkodę i pomóc rozbić łódkę. Miejsce na nocleg okazało się przepiękne.

                                  
Następny dzień miał być przedostatnim w tej podróży. Przyszła wszak refleksja. Jeśli jutro rano będzie tak wiało, to moja zdolność manewrowania łódką będzie zerowa. Narosłe z biegiem dni zmęczenie też dawało o sobie znać. Skrajne podwyższenie poziomu ryzyka wcale mi się nie uśmiechało. Zacząłem myśleć o wcześniejszym zakończeniu podróży. Z tymi wątpliwościami poszedłem spać, by rano obudzić się do słonecznego i bezwietrznego dzionka. Mogłem płynąć dalej.
Płynąłem w sumie 11 dni. Cały czas na rzece upływał mi w samotności.

                            
                            
 Zazwyczaj ruszałem po 7 rano i wiosłowałem do 12 – 13.oo. Potem szukałem przytuliska na obiadowy posiłek i po godzinie ruszałem dalej płynąc do 16 – 17.oo.
                            
                            
                            
 Pokonywałem od 35 do 50 km dziennie zależnie od przychylności rzeki i aury. Powiedzieć wszak, że była to samotna podróż byłoby przekłamaniem. Po pierwsze za plecami miałem zawsze Sesilię, moją Syrenę, która była mi wsparciem. Po drugie, z wyjątkiem trzech dni, gdy obozowałem w głuszy, codziennie wieczorem docierali do mnie Klara z Żukiem, by odebrać sprawozdanie z minionego dnia, zrobić zdjęcie i przechwycić te, zrobione po drodze przeze mnie. Stąd na Facebooku można było śledzić moją podróż na bieżąco. Byli też inni ludzie. W telefonie, podklejonym papierem ściernym, by mi się nie wysmyknął z kieszeni prosto do wody. Rozmawiałem z nimi z samego środka rzeki. Dzwonił do mnie Jacek Gądek dzieląc się doświadczeniem ze swojej „Solnej drogi”, sugerując miejsca postoju, ostrzegając przed zapamiętanymi niebezpiecznymi miejscami a nade wszystko dzieląc moją radość i dodając mi otuchy. Dzwonił Tadeusz Rek z Krakowa, ośmiokrotny mistrz świata w kat. seniorów, który sekundował wiernie mojej przygodzie od samego startu. Dzwonił Leon Michna szczerze przejęty i niepokojący się o mój los. Dzwoniła Ania Francman równie przejęta i zatroskana.  Dzwonili moi Bliscy i ja do nich dzwoniłem, by powiedzieć, że wszystko gra, że jest pięknie i prosić o ich duchowe wsparcie. I nie ukrywam, że choć nie mająca wpływu na fizyczny wymiar wyprawy, była ta więź wielką psychiczną pomocą.
Dziś, z perspektywy skończonej już podróży, zachodzę w głowę skąd znalazłem w sobie siły na pokonanie tych 420 kilometrów wielkiej wody. Wdzięczny jestem Wszystkim, którzy mnie wspierali i wierzyli że mi się uda. Udało się!

                              
Ale tego pewny byłem dopiero, gdy na praskim brzegu 24 lipca o 19.oo mogłem uściskać serdecznie Jacka oczekującego mnie na brzegu z rozłożonymi ramionami i po kolei Wszystkich, którzy przyszli mnie witać. Piękne Wam dzięki.

                                    
                                    
A po co mi to było?

By poznać z bliska Wielką Rzekę.
By pokonać swoje wątpliwości, niepewności, obawy i zwykły strach.

By odpowiedzieć pewnej pani doktor – lekarzowi pierwszego kontaktu – która ładnych parę lat temu powiedziała mi, że muszę przyzwyczaić się do dolegliwości i złego samopoczucia wynikającego z numeru pesel, prowadzić spokojny i oszczędny tryb życia, bo tak już jest, kiedy się jest niemłodym.

P.s. Muszę dodatkowo poinformować panią doktor że przepłynąłem Wisłę będąc chorym na koklusz. Może to pierwszy taki przypadek w historii tej rzeki. Sic.