czwartek, 18 września 2014

Zostałem nominowany!


                                           
                                                                                       
Miłe jest to wzajemne  powoływanie Facebookowiczów do literackiej spowiedzi w dziesięciu punktach. Nominowany /co też pięknie brzmi/ przez Klarę, uciekłem do Estonii i jeszcze dalej, nie zdążając ujawnić tajemnicy z półki cymeliów.  Kiedy wszak przyszło niezależne ponaglenie  ze strony Iwony,  chętnie poddaję się regułom gry i melduję, co następuje:
Układanie listy proste nie jest, bo przecież najpierw było dzieciństwo zaczarowane bajkami i wierszykami pana Brzechwy i Tuwima. Była młodość ze świadomością, w której film i literatura rzeźbiły, jak nóż w świeżym wapieniu z kamieniołomu w Kazimierzu nad Wisłą. Teraz czytanie rysuje mi świadomość subtelniej, jak cienki pędzelek albo rysik drapiący w tlenku nałożonym na barwne tło witrażowego szkła, z zamiarem wtopienia rysunku w podłoże.

                                           
Sięgając zatem w przeszłość, majaczy mi „opowieść o Cebulku” Gianni Rodari’ego. Losami biednego bohatera wzruszałem się głęboko jako dziewięciolatek i do dziś pamiętam początek wierszyka z tej książki – „Pan Kabaczek, chociaż nie ułomek, bardzo mały jest i mały ma domek...”

                                           

Ciągnąc dalej wątek poetycki, Szymborska swoim „Przyczynkiem do statystyki”, „Nieco o duszy” i „Wczesną godziną” upewniła mnie o sensie pakowania sensów w akuratną formę.
                                          
Zbigniewowi Herbertowi wdzięczny jestem dozgonnie za „Siódmego Anioła”, „Dawnych mistrzów”, a nade wszystko za „Pan Cogito szuka rady”. Bez tego ostatniego bowiem, mógłbym nieopacznie pominąć „Puste krzesło – ponadczasową mądrość  chasydzkiego mistrza rabiego Nachmana z Bracławia”. A tak wiem, że jeden bez drugiego istnieć nie może. A ja bez Obu.

                                           

Szaleństwo literatury ibero-amerykańskiej, które zaczęło się w końcu lat 60-ych, mąciło nam w głowach przez co najmniej dekadę. „Gra w klasy” Julio Cortazara była więcej niż powieścią. Była wyrazicielem naszej życiowej filozofii, naszego stanu emocjonalnego, kondycji intelektualnej i  moralnej.
                                           
                                            
Czytając „Zamek” Franza Kafki czułem się, jakbym fantastyczny film oglądał. Gdybym poznał tę książkę odpowiednio wcześnie, pewnie starałbym się zostać reżyserem filmowym tylko po to, żeby to dzieło zekranizować. Do dziś mi się to marzy.

                                              

Jako uczeń szkoły średniej z wypiekami na twarzy oglądałem „Wesele” w Teatrze Powszechnym – to hanuszkiewiczowe,  z Mistrzem Adamem jako Panem Młodym, Zofią Kucuwną – jego wybranką, Siemionem grającym wszystkie osoby dramatu z Chochołem na czele, z muzyką Kazimierza Serockiego, scenografią Adama Kiliana i Czesławem Niemenem śpiewającym, że „...ino sznur”. Oglądałem ten dramat chyba z pięć razy i większość tekstu mogłem recytować razem z aktorami.
                                             
„Niewierszydła”, jak nazwał swoje krótkie myśli poetycko sformułowane i drukowane ręcznie mój Ojciec. Wydaliśmy sumptem Jagody Przybylak zbiór trzydziestu wybranych z trzystu. Do niewielu ludzi dotarły, a szkoda. Mam jeszcze sporo egzemplarzy, które rozdaję wybiórczo jako „souvenir dla smakosza” , kiedy czytam ludziom poezję na ulicy.

                                              
                                                  
W wolnych chwilach zdarza mi się sięgać ponownie do „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna i czytać w fotelu, przy lampie delektując się i formą i treścią. A kiedy jeszcze pewna miła mi niezmiernie Osoba gra nieopodal sonatę Mozarta i gra ślicznie... Czy to jawa, czy sen?
                                               

Policzyłem i wyszło dziewięć. Dorzucam więc bez wahania „Pierścień z papieru” Zygmunta Haupta i natychmiast popadam w przerażenie, że pominąłęm Schulza, Borgesa, Sabato, Calvino, Marqueza i całą resztę gromady, bez której nie byłoby tak, jak jest.
 
A Robert Fulghum jest na deser.



















wtorek, 9 września 2014

Na targu w Targowisku



Zaprosił mnie Jacek Gądek do siebie, do Targowiska pod Krakowem, bym poczytał poezję w niedzielę 7 września  na dorocznej imprezie targowej.  Dawną tradycją tego miejsca próbują mieszkańcy zaznaczyć swoją obecną specyfikę. Bardzo to potrzebne dziś, gdy dźwiękoszczelne ekrany wzdłuż autostrady przecinającej wieś wyznaczają granice nie tylko drogi, ale i czasów. Pojechałem zatem na targ z moją walizką pełną poezji i półeczką do jej ekspozycji. Jacek zgromadził ludzi jak on rozkochanych w wiklinie i nadrzecznej wierzbie by wspólnie budowali targową scenerię przez poprzedzający tydzień. Przyjechałem więc już na gotowe i mogłem zająć pierwszą przy wejściu kopułę wierzbową. Było ich wiele. Prezentowały się doskonale. Wiązki wikliny wymuszają na budowniczych i kształt i wielkość budowli. Ich prosta struktura zamknięta w łuk jest harmonijna z podłożem i przychylna człowiekowi. Zapach wiklinowych wiązek i obecność wokół placu chaszczy wybujałych nawłoci dopełniał magii miejsca. Buty same zsunęły się z nóg, by bosa stopa mogła dotknąć ziemi. Było ciepło i serdecznie. Za sprawą słońca i ludzi.