środa, 26 sierpnia 2015

Bornholm w sierpniu

 
 
 
 
100 kilometrów od Kołobrzegu, bo stamtąd prom Jantar pruje fale Bałtyku w tę i z powrotem, leży wyspa Bornholm. Kiedyś nazywała się Burgondhar jako, że zamieszkiwało ją plemię Burgundów. Dziś lud ten mieszka w Burgundii i tam robi wino typu burgund. Na Bornholmie też produkuje się wino, rosną orchidee i figowce, choć o dojrzałe z nich owoce trudno. Za to nie braknie ścieżek rowerowych. Zmierzono, że jest ich ponad 300 kilometrów. Jak na wyspę o wymiarach 45 x 30 km to sporo. Udało się nam przejechać po nich właśnie tyle kilometrów, co nie znaczy, żeśmy byli wszędzie. Wszędzie wszak, gdzieśmy dotarli witał nas spokój, miła atmosfera i przyjaźni ludzie. Słonecznie było, choć początkowo bardzo wietrznie. Z wiatrem jechało się cudnie, po wiatr już nie. W domku w lesie na południowym krańcu zwanym Dueodde /due - gołąb, odde - półwysep/, pod sosnami było przytulnie, na piaszczystej plaży wygodnie, w przejrzystej wodzie rześko, po kąpieli ciepło. Tradycyjny śledź wędzony podawano na kromce czarnego chleba. Rzodkiewkę, co przy nim leżała zjadałem, szczypiorek i cebulę dyskretnie odsuwałem na bok. Na pocieszenie /za odsuniętą cebulę/ poszliśmy do oranżerii roślin tropikalnych i motyli fruwających wokół głowy. Przejechaliśmy przez Raj na wzniesieniach w środku wyspy. Na północy wspięliśmy się do twierdzy - zamku co na wysokim brzegu konserwuje swoje ruiny. Wikipedia wspomina, że w 1774 roku u wybrzeży wyspy rozbił się statek z transportem angielskich zegarów wahadłowych, które tak spodobały się miejscowym, że je zaczęli kopiować i uczynili miasto Ronne znanym z produkcji owych czasomierzy. A piasek z południowych plaż doskonale nadawał się do klepsydr wytwarzanych i w Danii i dalej. Faktycznie upływ czasu jest na tej wyspie jakiś specyficzny. Tydzień tam spędzony trwał i trwał. A Bornholm kosił zboże, kwitł wrzosami, pachniał różnorodnie i sycił zmysły spokojnie, późnoletnio, łagodnie. 
 


























 

środa, 12 sierpnia 2015

Sierpień pełen poezji

 
Najpierw uzupełniliśmy zeszłoroczny projekt Sesilusa, podążając drogą tym razem naziemną wzdłuż Wisły od Warszawy ku Krakowowi. W każdym nieomal z miast na tym szlaku zatrzymywaliśmy się na czytanie ludziom poezji na ulicy. Owszem, stara to śpiewka, tyle że robiąc to samo co dzień w innym mieście, mogliśmy pokusić się o porównywanie i analizę naszego poetyckiego zaczepiania ludzi. Zaiste, sporo zebraliśmy doświadczeń. 
Na plaży zwanej Poniatówka nikt nie ma uważania dla poezji. Tam się bywa dla wyższych celów na przekór niskiemu poziomowi wody w rzece. Ale ciekawych rozmów z nieprzypadkowymi osobami nie brakło.
Góra Kalwaria przywitała mnie niedzielną ospałością i choć początkowo bierna, zaowocowała bardzo interesującymi spotkaniami - dyskusjami.
Dęblin obfitował w czytania dziecięce i dużo tego było. Puławy nie porwały nerwem poetyckim mieszkańców, ale trochę się poczytało.
W Kazimierzu nad Wisłą rozbiłem swoje stanowisko biblioteczne na rynku. Owszem, nieco zainteresowania książki wzbudziły, ale generalnie ilość atrakcji na niedużej przestrzeni jest taka, że znoszą się one nawzajem. Następnego dnia na nadwiślańskich bulwarach było bardzo aktywnie.
Niepołomnice gotów jestem w tej recenzji zignorować zupełnie tak, jak one zignorowały słowo poetyckie. Zdało się, że wyższe potrzeby mieszkańców kończą się na lizaniu lodów. Znad tych chłodnych słodkości patrzyły się na mnie oczy tak obojętne, jakbym nie kapelusz, ale czapkę niewidkę miał na głowie.
Dopiero Kraków dopisał chętnymi do słuchania. Wywiązała się też arcyciekawa godzinna rozmowa z dwoma młodzieńcami o umiarkowanie konserwatywnych poglądach. Dużo pytali, dużo chcieli wiedzieć i udało mi się rozmową przeplatać wierszami, co dopełniło satysfakcji.
Jednym słowem podróż była ciekawa i satysfakcjonująca. A co się działo na Rynku, to widać na zdjęciach. Tam wszystko było poezją.