sobota, 31 maja 2014

Na wyciągnięcie ręki


Sięgam na półkę, która jest w zasięgu ręki i wyciągam „Krótką historię czasu” Stevena W. Hawkinga. Coś trzeba poczytać, kiedy się człowiek wyleguje z powodu niedyspozycji ciała. Skąd ten egzemplarz tam się znalazł, dalibóg nie pomnę. Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1990. Dedykacji żadnej nie ma. Może kupiłem tę książkę gdzieś na straganie, a może ktoś mi podarował.
Czytam więc sobie od początku, a tu nagle książka otwiera się ochoczo na stronach 110 i 111. A między nimi skarbik niewielki, dwustronny. Radość z niego ogromna. Szukam drugiego borowika, bo przecież wiem, że występują parami.  Jest!  Między stronami 150 i 151. Dlaczego tyle poruszenia z powodu dwóch starych pożółkłych zdjęć, ukazujących obcych mi ludzi? Na odwrocie pierwszej fotografii  są wszystkie nazwiska.

                                     
Więc nie są anonimowi. Pożółkłość, nieostrość,  załamania przecinające pejzaż i twarze nie martwią nic a nic. Przecież to krótka historia czasu. Nie tak dawno temu siedzieli nad stawem Blediewko. No a jeśli Blediewko, to na pewno nie Mazowsze ani Wielkopolska.
Helena Ołubiec, Maria nie Ołubiec tylko Brzezińska, Jan Brzeziński, Helena Kruczyńska, Władysława Brzezińska, Władysława Brzezińska (macocha), Stanisław Brzeziński, Jan Kruczyński. Ciągle tam siedzą.

                               
A teraz będą mieli jeszcze przytulisko w mojej Księdze /patrz wpis NTSPSSNTR/. Będą też jej niewątpliwą ozdobą. Ale nie sami. Drugie zdjęcie intryguje jeszcze bardziej. Głębiej sięga w mroki czasu. Najpierw za sprawą osoby pięknie wąsatej, słusznego już przecież wieku.
                                          
Jeśli ma z tamtymi coś wspólnego, to jako nestor jednej, a może i obu  rodzin. Pewnie już mocno schorowany, więc nie dał się namówić na piknik nad stawem Blediewko. Ale niechybnie ma  z tamtym nadwodnym miejscem swoje wspomnienia, choćby i takie „nie do fotografii”. Tego nam wszak nie ujawni.
Wszystko w tym niewielkim zdjęciu intryguje. Rozmiar legitymacyjny. Jakiemu dokumentowi jego drugi egzemplarz posłużył? Czy istnieje w jakimś archiwum ów dokument? Kadrowanie od dołu bardzo nieprofesjonalne, ale portret całkiem zgrabnie skomponowany. Tylko dlaczego nie centralnie i czemu kołnierzyk koszuli źle ułożony?  Ano, fotograf spodziewał się pewnie, że w końcu zdjęcie trafi w moje ręce i zadam to pytanie i może nawet uśmiechnął się do tej myśli dyskretnie.

W Księdze, pustych kartek coraz mniej i grzbietowi coraz trudniej obejmować pogrubiane znaleziskami stronice. Stąd i selekcja coraz surowsza. Choć ostatnio nieczęsto przychodzi mi się schylić po coś ciekawego. Ludziska bardziej się chyba pilnują. Może i oni wiedzą, na co jestem łasy. Jak ten gość w Muzeum Prado, który zauważył, że czyhamy na zgnieciony do wyrzutu szkic  i pozbył się go dla nas niezauważalnie.
Ale pan Hawking był szczodry. Wzbogacił swoją opowieść o czasie pięknymi ilustracjami. Wdzięczny mu jestem niezmiernie.

czwartek, 8 maja 2014

Jak kura pazurem


                                                   
                                                    

Dane mi było, w procesie przyswajania wiedzy zetknąć się z kilkoma różnymi alfabetami.  Nauczony w szkole podstaw kaligrafii, czyli standardowego kształtu liter pisanych – małych i dużych oraz ich łączenia, dostałem wkrótce szansę przyswojenia sobie grażdanki – alfabetu języka rosyjskiego. Jego naukę zaczynaliśmy w klasie piątej. Na studiach pojawiła się greka starożytna ze szlachetnymi kształtami liter tego alfabetu. Rok później rozpocząłem naukę sanskrytu wyrażanego pismem dewanagari. Jeszcze po drodze, kazano mi  uczyć się stenografii, a to też system znaków umożliwiających szybki zapis języka mówionego.
                                           
Byłaby ta wyliczanka powodem do dumy, gdyby nie fakt, że zapamiętywanie kształtów znaków graficznych szło mi zawsze jak po grudzie i męką była ta część pracy nad językiem. Oddzielnym tematem są zresztą różne przyczyny trudności w nauce języka. Jako praktyk mam w tej kwestii  zebrany spory materiał do badań.
                                         

Mimo wspomnianych kłopotów, obcowanie z różnymi zapisami języka, tak samo jak z jego różnym brzmieniem, budziło moją ciekawość. Jak to się działo, że określone dźwięki uzyskiwały konkretny kształt graficzny? Przecież ilość dźwięków używanych przez człowieka w procesie komunikacji  nie jest tak wielka jak ich graficznych zapisów.
                                                        
                                              
                                                        

Kiedyś tak się stało, że przestał wystarczać język istniejący tylko w wersji mówionej, z pamięcią jako archiwum akt dawnych i nowych, kodeksów, praw, instrukcji obsługi, poleceń służbowych, opinii, komentarzy, podań, legend i innych tekstów literackich. Sporo było do pamiętania, co zapewne przyczyniło się do powstania pisma. Są o tym książki.
                                                          
                                                         
A skoro już powstało, to ludzka fantazja zadziałała w kwestii bogactwa jego formy. Do niedawna jeszcze sprawą smaku było posługiwanie się nim z elegancją. Dziś przestało obowiązywać pojęcie „ładnego pisma”. Człowiek współczesny, jako indywiduum godne najwyższego szacunku ma prawo pisać „na swój sposób”. 
                                                                                
Sprawia mi to niemały kłopot kiedy sprawdzam teksty esejów maturalnych, ale i to pewnie zniknie za jakiś czas, pokonane klawiaturą urządzeń elektronicznych.
                                             


Jednak dokąd używamy jeszcze pisma odręcznego, przyjemnie jest popatrzeć na nie od strony graficznej. Ciekawe swoją drogą, na ile forma graficzna pisma oddziałuje na czytelnika.
 
 

 

Jak i w jakim stopniu kształt pisma wpływa na człowieka i w procesie uczenia się go w dzieciństwie i później w jego czynnym i biernym stosowaniu. Przyglądam się krytycznie poprzedniej stronie zapisanej odręcznie w notesie i pocieszam, że może fakt, że to „na brudno” i tylko dla siebie, usprawiedliwia jej niechlujny wygląd. Ale widzę też, jak bardzo jest to moje własne pismo.
                                                       
Czy można napisany tekst nazwać partyturą myśli? Bo partytura to ciekawe zjawisko.  Wiemy z grubsza, jak wyglądają te muzyczne w wersji klasycznej. Te nowe są zupełnie inne. Porównywaliśmy je ( a konkretnie Dorota porównywała) z planami architektonicznymi podczas warsztatów. Uczestnicy mieli za zadanie przypisać dźwięki elementom budynku i stworzyć partyturę ze zdjęć obiektu architektonicznego /Pałac Kultury/ tak, aby na koniec można było wykonać utwór dźwiękowy „Pałac Kultury”.

Innym razem, graficzny zapis dźwięków, które udało się wydobyć z plastikowych talerzyków, posłużył do stworzenia partytury utworu, wykonanego z jej odczytu trzykrotnie.

Michał Górczyński w ciekawy i zabawny sposób namawia słuchaczy w swych wykładach performatywnych do tworzenia i korzystania z partytur codzienności.  Przekonuje on, że umiejętne ich stosowanie może bardzo ułatwić życie.

                                           
                                                     
A mnie ciągle interesuje graficzny zapis tego, co daje się przetworzyć na dźwięki czy to mowy, czy muzyki. Ciekawią mnie te formy jako zbiory elementów tworzących wewnętrzne porządki, interesują mnie granice tych zbiorów i to, co dzieje się wokół nich.

 
 
                                      

Zachłannie fotografuję też obiekty przypominające swą strukturą pismo. Nie składają się ze znaków graficznych języka , więc nie wyrażają zakodowanych w sobie treści. Bliskie są jednak zapisom w nieodczytanych językach albo resztkom pisma zatartego upływem czasu.
                                                            
                                          
Jeśli przyglądanie się im z zainteresowaniem pobudza wyobraźnię i przydaje naszemu oglądowi świata trochę smakowitości, to przecież warto się tym uraczyć.

poniedziałek, 5 maja 2014

Ich bin ein Berliner


                            
Nie wolno tak myśleć, po dwóch zaledwie dniach włóczenia się po tym mieście. Ale już wiem, że jest niezwykłe i wkręcające. Jego historia, jej ślady i konsekwencje sprawiają, że kiedy różne Ratyzbony, Kolonie, Paryże czy Florencje mają wyraźną, rozpoznawalną strukturę, to tutaj cechą charakterystyczną wydaje się być otwartość, niedokończoność i zmiana, a z nich wynikająca potencjalność, gotowa objąć każdego.

                                
Tu jakby więcej wolno, na więcej jest miejsce.
Fizyczne resztki muru dzielącego kiedyś miasto też skłaniają do refleksji. Jak głęboką może ona być u tych, którzy nie sięgają problemu własnym doświadczeniem?
                          
Nie ma na to miary. A przecież poza pomazanymi już kolorowo z obu stron betonowymi płytami, upstrzonymi gumą do żucia, przyklejoną w wyrazie pogardy dla narzuconych reżimowo podziałów między ludźmi, istnieją surrealistyczne przestrzenie propagandowo  szerokiej Alei Karola Marksa i zaniedbane, zbiedniałe dzielnice dawnego Berlina Wschodniego.
                       
Została mi w głowie jakby pocztówkowa  impresja z podróży tranzytem na zachód w latach siedemdziesiątych. Oto na Ostbahnhof, nad torami wysoko, na żelaznym podeście, stoją w długich szynelach i papachach dwaj żołnierze radzieccy z rękami wspartymi na słynnych kałasznikowach. Pomnikowi strażnicy granic.
Zbiory w słynnym Pergamonie porażają skalą.

                            
                                    
Oczywiście zaraz pojawia się klasyczny problem zagrabienia tego, co kulturowo jest skąd indziej. Argumenty za i przeciw są znane, ale kontrowersja nie znika.
                                 

Nieopodal naszego hoteliku na Samaritenstrasse we wschodniej części miasta, zaciekawia swą demonstracyjnością okazały squat.
                                   
Kiedy więc zauważam, że brama jest szeroko otwarta, ruszam ku barokowo zaśmieconemu podwórku. Ale nie jest mi dane tam wtargnąć, bo zamiatający chodnik przed wejściem malowniczy squatman broni wstępu. „Tam jest centrala sekretnej instytucji i postronnym obywatelom wchodzić nie wolno.” Doceniam te przezbywanki i ostrzeżenie przed cegłą, która mogłaby spaść mi na głowę.
                                     
Korci mnie wszak przekraczanie granic i wdaję się w polemikę. Wyjaśniam, że ciekawi mnie squatowy świat, ale widzę pewną niekonsekwencję w wyznaczaniu barier przez ludzi, którym ich obalanie jest ideowo bliskie. Powołuję się na swych uczniów w Polsce, którzy są w squatowe przestrzenie zaangażowani.  Wyrażam  ponownie swoją ciekawość tego świata, ale zostaję pouczony,  teraz już po polsku, że jest to niezdrowe zainteresowanie cudzym gównem. Podkreślam osaczenie stereotypowym ujęciem sprawy. Jeśli większość  ludzi z zewnątrz, tak odnosi się do tych tu inaczej zorganizowanych mieszkańców, a oni odpowiadają im na to jedynie szyderczo pogardliwym traktowaniem, to ja, zamiast być zapytany o mój osobisty osąd sprawy i intencje, jestem z góry skazany na wykluczenie. Nie domagam się jednak szacunku dla swoich praw człowieka wolnego.  Pozostawiam  „najemcom” ich utopię zakonu, próbuję jeszcze tylko zrobić zdjęcie alternatywnego podwórka, ale i to wywołuje sprzeciw. 
                       
Przylepiam więc na pożegnanie vlepkę „Whoever you are I wish you well” i wracam do hotelu.
                            
Malownicza ścieżka rowerowa nad Szprewą, wiodąca aż do ogrodów i pałacu w Charlottenburgu, przywraca  wiarę w moc zachodniej, jedynie słusznej cywilizacji. Spokojne dzielnice niewątpliwie zamożnych ludzi zupełnie odwodzą mnie od pomysłu szukania  niedomkniętych bram. Nie ma tu takich wcale.

                             
Lepiej poszukać czegoś, albo nawet kogoś, kto jest. Jedziemy więc na Bulowstrasse, gdzie pod numerem 90, w galerii wystawia swoje prace malarskie dwoje polskich artystów. Z nich bardziej chcę spotkać  Beatę Pflanz, poznaną w Zbąszyniu na Festiwalu i lubianą bardzo zarówno po ludzkiej jak i artystycznej linii. I oto już z daleka daje się zauważyć, pochylona nad obrazem płasko leżącym na koziołkach przed wejściem do galerii.
                                 
Ostatnie pociągnięcia pędzla i finis coronat opus. Radość ze spotkania ogromna.
W dalszej drodze przychodzi nam zaliczyć kolejne niełatwe doświadczenie. Oto zatrzymujemy się przy berlińskim Memoriale Ofiar Holokaustu. Niezwykły to projekt. Foremne betonowe bryły nieco różnej wysokości, ustawione na ogromnej, też nierównej powierzchni, poprzedzielane dość wąskimi prostymi korytarzami, wywierają wielkie wrażenie.

                                  
Znalazłszy się w środku, dostrzega się w dalekiej perspektywie kolorowy świat, ale jeden niewielki krok zmienia tę perspektywę w
osaczenie bezwzględnym betonowym labiryntem.
                                   
Dalsza droga, to już poczucie okrutnej mocy bawiącej się z tobą w kotka i myszkę. Jeszcze trudniej jest, gdy zaczyna się to doświadczenie od przejścia przez niewielkie podziemne muzeum. Najpierw czeka nas ilustrowana pojedynczymi zdjęciami, zwięzła historia narastającego  programowo w przedwojennych Niemczech antysemityzmu prowadzącego do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Potem, w mrocznej sali obok na oddzielnych płytach oryginalne listy pisane na chwilę przed śmiercią w komorach gazowych. Wreszcie multimedialne stanowiska z obszerną informacją i dokumentacją Zagłady. A stamtąd wyjście w środek betonowego labiryntu. Fakt, że w tekstach  mówi się o oprawcach Niemcy , a nie jedynie naziści, jak również to, że pomnik ten znajduje się w centrum Berlina, jest wymowny w kwestii winy i oczyszczenia.
                                       
Rower na pewno nie jest traktowany przez berlińczyków jak zawalidroga na jezdni czy chodniku.

                               
Niemal wszędzie są ścieżki rowerowe. Nikt nie zżyma się na cyklistów. A są ich tysiące. Pysznie było poczuć się jednymi z nich. Z roweru naprawdę więcej widać. Szczególnie, kiedy jest co oglądać.
                               
Udany był ten wypad do Berlina.