sobota, 29 października 2011

Pochwała niekonsekwencji


Kiedy uzyskuje się potwierdzenie tego, co już się kiedyś zdarzyło, to matematyka jest w stanie ująć tylko aspekt ilościowy. No bo to samo plus to samo powinno dawać tego czegoś  dwa razy więcej. A co z aspektem jakościowym, emocjonalnym?  A co z prawem synergii?
Spotkałem się znów z byłymi uczniami. Tym razem z grupą, którą skończyłem „wychowywać” 4 lata temu. Przyszło ich na spotkanie sporo. To Marta była jego inicjatorem, ale pomysł energicznie podchwycili inni. Na miejsce spotkania wybrali „Pochwałę niekonsekwencji”. Lokale prześcigają się w intrygującym nazewnictwie. Nazwa powinna przyciągać. Wczoraj przyciągnęła mnie. Tym bardziej, że w środku siedziała już znaczna gromada tak dobrze mi znanych osób.
No właśnie, czy rzeczywiście dobrze ich znam? Przez trzy lata /wciąż mi żal, że nie przez cztery, jak dawniej/ łączyła nas szkolna klasa. Szkoła, jak już nieodkrywczo pisałem, to wielki stereotyp. Mit niemal, choć tu słowo „wielki” jest trochę ryzykowne. Ta konieczność, ten przymus, to nieustanne narażenie na weryfikację swojej niewiedzy, bardziej niż pochwałę wiedzy. Wymóg obecności, niemożność współdecydowania o programie, niepojmowalność niektórych wymagań... Cóż za bezsens tak pisać, skoro uczeń jest objęty obowiązkiem nauki. No właśnie.  Do 18 roku życia, za zgodą rodziców traktowany jak dziecko. Zgroza!
Więc siedzieli w ławkach przez trzy lata i starali się wpasować w te sensy wymieszane z bezsensem, w tę dziecięcość wymieszaną z dorosłością. Nie jest to nowe zjawisko, ale przecież jakoś coraz jaskrawsze.
A wczoraj usiedli w krąg w „Pochwale niekonsekwencji” i ujawniali swą bujność i piękno młodości, która już trzeszczeć zaczyna w imadle wymagań dorosłego życia, w ściernych tarczach kompromisów, piw, które nawarzywszy, pić trzeba, choć na Facebooku niektórzy jeszcze głoszą chwałę opilstwa. W ostatnich przecież podrygach, bo młyny mielą nieubłaganie, i nie ma zmiłuj.
Raduje mnie ich energia, ekspresja i żywiołowość, cieszą  pasje. Ich optymizm zdaje się już wszak układać z pragmatyką. Pewnie przydałyby się jeszcze głośne motocykle o wielkiej mocy, spajające siły subkultury, ćwiczenia sztuk walki czy rzeżbienia muskulatury, ale już widzą, że proces fizycznego ukształtowania,  uformowania zrębów światopoglądu, podstaw wiedzy, a nade wszystko  otwarte wrota bezlitosnego rynku pracy są faktem.
Młodość to nie jest łatwy okres w życiu, przytakuje mojej kolejnej nieodkrywczej refleksji Lidzia, a ja patrzę na otaczający mnie krąg tak dobrze mi znanych twarzy i opanowuje mnie wzruszenie i rodzaj ukontentowania, że byłem wśród nich w swojej chyba niełatwej roli i jakoś nie wypadłem z niej do końca, a sposób w jaki spontanicznie ją realizowałem, nagle objawił mi się w nazwie przypadkowo wybranego lokalu. „Pochwała niekonsekwencji”. A jeśli nie pochwała, to przynajmniej próba zrozumienia i postawa otwartości dla tego niełatwego okresu życia.
Marto, Zuziu, Karino, Tomku, Dorotko, Lidziu, Olu, Kubo, Michale, Olu, Piotrze, Filipie, bardzo Wam jestem wdzięczny za to wczorajsze spotkanie.

środa, 19 października 2011

Koan Brautigan'a


 
Richard Brautigan – z tym amerykańskim pisarzem i poetą, którego talent rozkwitł w epoce dzieci-kwiatów, los zetknął mnie dość przypadkowo i niebanalnie.
A wszystkiemu winna Halszka Szołdrska i nie ma wątpliwości, że należy się jej oddzielny wpis na blogu. Howg! Na teraz warto wiedzieć, że była naszą lektorką angielskiego na studiach i działaczką warszawskiego KIKu. Tam właśnie dotarła grupa amerykańskich duchownych różnych wyznań, a ja /dzięki Halszce/ zostałem poproszony o opiekę nad nimi w Stolicy. Trochę byłem zdziwiony ich młodym wiekiem, luzackim stylem bycia i ubioru, ale fakt, że byli miłymi i ciekawymi ludźmi sprawił, że zająłem się nimi z zapałem. Przyjęli moją asystę z wdzięcznością a jej przejawem był, na koniec, drobny prezent, niejako prywatny, od jednego z nich – książka Richarda Brautigana, którą właśnie skończył czytać. Ów zbiór opowiadań, zatytułowany „Zemsta trawnika”, został przez ofiarodawcę zaopatrzony w interesującą inskrypcję. Nad tytułem jednego z opowiadań pojawiła się zagadkowa informacja:  „Z tym wierszem jest coś nie tak. Czy odkryjesz, co to jest?”.
 
                                       
Oczywiście natychmiast rzuciłem się na tajemnicze opowiadanie. Czytałem je wiele razy. Nie znalazłem nic. A może ten amerykański duchowny stworzył dla mnie prawdziwy koan. Może mam wznieść się ponad rozwiązanie i pojąć świat po nowemu. Na razie tylko podskakiwałem niezdarnie w poszukiwaniu odpowiedzi.
Przyszedł wszak wrzesień i wzniosłem się dużo wyżej - aż na pułap 8 tysięcy metrów. Poszybowałem po niebie do Nowego Jorku. Tam, po chwili aklimatyzacji , zainstalowaniu się zawodowo w windzie towarowej w Brooklyńskiej fabryce i ustaleniu listownym tematu pracy magisterskiej, ruszyłem do księgarń dolnego Manhatannu po dzieła wszystkie Jidu Krishnamurtiego.
 I był taki sobotni poranek, gdy buszowałem po półkach przestronnego bookstore’u  w Greenich Village, a na półpięterku siedział z wyciągniętymi nogami długowłosy dryblas w lenonkach na nosie i leniwie pilnował dobytku. Po lustracji pod literą K, odnalazłem literę B gdzie stały Brautigany. Tytułów było sześć lub siedem. Wśród nich trzy cienkie tomiki wierszy. Limit finansowy kazał dokonać wyboru. Zagłębiłem się więc w treść. Już przy drugim tomiku poezji spadł na mnie grom z jasnego nieba. „Mam!”, wrzasnąłem na cały głos, a potem poleciałem z książką do dryblasa i wykrzyczałem mu resztę – zadane mi w Warszawie pytanie i moje właśnie osiąnięte zwycięstwo. Oto bowiem jeden z przeczytanych przed chwilą wierszy brzmiał: „Z tym wierszem jest coś nie tak. Czy odkryjesz, co to jest?”.

 
 
                                         
Zakupiłem całe naręcze Brautiganów i polubiłem szczególnie powieść „W arbuzowym cukrze”. Zabrałem się za tłumacze-
nie i zostałem przyjęty na translatorskie konsultacje do Roberta Stillera /patrz wpis „Kierpicznyj czaj”/.
Wnikliwi czytelnicy mojego bloga wiedzą, że zrezygnowawszy z podróży naokoło świata i spotkania w Indiach z Leonem Cyboranem, wróciłem w lutym do kraju i podjąłem indywidualny tok studiów. Oczywiście nijak się to ma do Brautigana. Za to moja pszczelarska kariera się ma.
Już następnego lata, gdyśmy z Tomkiem Rodowiczem udali się naszym pasiecznym VW busem na zakupy do Orzysza, zobaczyliśmy na parkingu pod sklepem bliźniaczego vana. Auto było na niemieckiej rejestracji i miało amerykański proporczyk. Wkrótce pojawił się jego kierowca. Nie, nie był to Richard Brautigan, ale facet właśnie w jego typie. W średnim wieku, duży, brodaty, silnie wyluzowany. Zaraz potoczyła się rozmowa. Wyznał, że pracuje w Niemczech, przy  amerykańskim wojsku. Moja świeża znajomość Stanów strasznie go kręciła. No bo jak to? Tu, w Orzyszu? Po angielsku? O Brooklynie i amerykańskich realiach? Dość na tym, że po chwili oni /z żoną/ jechali swoim busem za naszym, polnymi drogami do pasieki i do wieczora biesiadowaliśmy, a opowieściom nie było końca.
A Brautigan? Na dźwięk tego nazwiska gość podskoczył i wyznał, że kocha tego pisarza, a ja jestem od teraz jego serdecznym przyjacielem.  Obiecał, że zaraz po powrocie wyśle mi ostatnią powieść  Richarda, którą właśnie przeczytał.
Rok minął, zanim napisałem list, a w nim napomknąłem o obietnicy. Po pół roku przyszła książka. Jakiś czas po niej długi list. Ten godzien jest jest większej uwagi niż literatura. Wysłany został już ze Stanów, nie z Niemiec. Razem z listem przyszła ulotka. Reklamowała EST Training, jedną z metod grupowego wyzwalania swego prawdziwego ja z okowów cywilizacyjnej i kulturowej niewoli. Medytacje, mantrowanie, reżim wyrzeczeń cielesnych. Pozbywanie się uwikłania w świat zewnętrzny. Modne to wtedy było i jest do dziś. Pewnie też bywa słuszne i skuteczne do pewnego stopnia. U niego było. Wyczytałem z listu, że poddawszy się owemu treningowi Mike zweryfikował sferę swoich stosunków zawodowych i rzucił pracę. Następnie poddał weryfikacji swój związek małżeński i rozwiódł się. Wrócił do Stanów, podzielił się z byłą żoną dziećmi / mieli czworo/. Zamieszkał w Kaliforni, w dużym domu z ogrodem, posiał marychę, kupił starego busa, związał się z kobietą z Teksasu, która odwiedzała go czasem, a czasem on ją.
Jeśli skuteczność metody EST nie robi na was wrażenia, to sorry. Na mnie wtedy zrobiło. Długo się śmiałem, kręcąc  głową z niedowierzaniem.  Problem w tym, że nie miałem jeszcze dzieci ani żony, ani pracy w RFN. Czy gdybym miał, rzuciłbym ją na rzecz Kalifornii?
 No, nie wiem. 

 

 


Jak orzechy z drzewa

Zdało mi się, że sporo swojego świata zdołałem już opisać i coraz trudniej wytrząsnąć coś z pamięci. Aż tu w radiu dopada mnie słuchowisko wg powieści, która była nam tekstem pokoleniowym, książką prawdziwie kultową – wg „Gry w klasy” Julio Cortazara. Słuchałem więc w samochodzie, jak wśród paplaniny członków klubu umierał mały Rocamadour, a gdy wróciłem, sięgnąłem po kartkę i posypały się tematy jak orzechy z drzewa. Większość ich przypada na czasy studenckie. Nie dziwne to, bo nasze studia w latach 1970-75/6 odbywały się niewątpliwie w chmurze radioaktywnego pyłu, który spowił środowisko studenckie po wybuchu uniwersyteckich wulkanów w Stanach Zjednoczonych, we Francji, Polsce i innych miejscach na świecie w 1968 roku. To w naszych głowach, a wtedy również rękach i nogach rodziła się powinność upominania się o prawdę przeciw obłudzie,  o swobodę przeciw uciskowi i cenzurze, o  dynamikę przeciw gnuśności.
Z tych ciągot głównie zrodził się teatr studencki tamtych lat. Jego ekspresja wyrażała mniej lub bardziej dosłownie owe pragnienia, ujawniając zarazem dramat niemożności ich realizacji. Opowiadałem wiele lat później swoją żartobliwą wersję -  symboliczną scenę ukazującą młodego półnagiego mężczyznę, który biega jak osaczony po scenie ze zgniecioną czarną szmatą przyciśniętą do piersi, zatrzymuje się nagle, ciska szmatę, skacze jej śladem, wyrzuca ją w powietrze, pada, łapie, wstaje, unosi ów łachman wysoko nad głowę, a wreszcie, upuszczony, adoruje swą bezsilnością na kolanach ze zwieszoną głową.
Niewątpliwie byliśmy naładowani i szukaliśmy struktur wspierających nasze nie do końca pozytywnie sformułowane pragnienia. Dlatego właśnie rzuciliśmy się z takim apetytem na „Grę w klasy” Jej bohaterowie tworzyli klub młodych ludzi, którzy ściągneli do Paryża z całego świata. Najczęściej jako uchodźcy z różnych reżimów. We Francji spontanicznie kontynuują idee bohemy artystyczno - intelektualnej, przekopują tomy mądrych ksiąg w poszukiwaniu wiedzy tajemnej i prawdziwej, słuchają jazzu i muzyki klasycznej, palą gaulais’y, piją wino z braku innych jeszcze nie upowszechnionych środków odurzających i oczywiście kochają się. Popijają także nieustannie yerba mate. Zupełnie tak jak my, z wyjątkiem oczywiście yerby.

Most Średnicowy i Jan Dorman
Nasze własne próby ekspresji teatralnej nie wyszły w zasadzie poza  wstępny etap, choć przecież Tomek Rodowicz po długim związku najpierw z Grotowskim a potem z Gardzienicami, dziś prowadzi w Łodzi własny teatr „Chorea”.
 Z tamtych czasów pamiętam, jak już gdzieś wspominałem,  spotkania na których ćwiczyliśmy interpretację tekstów, bodajże z „Gry w klasy” właśnie. Został mi też w pamięci jeden spektakl przygotowany przez Ewę Drużdżel i Jacka Piechowiaka.Poprzedzili go wydanym nam „nakazem” milczenia i postu w dniu przedstawienia. Zwykłe harcerskie harce, tu były przygotowaniem do odbioru ich projektu. Miejsce też wybrali niezwykłe – wielkie szerokie dwuteowniki przęsła Mostu Średnicowego. Gdy przybyliśmy pod most późnym wieczorem, oni dwoje już siedzieli w środku potężnej konstrukcji. I my wspięliśmy się na przęsło. Za chwilę wszyscy znikneliśmy w ciemności tego niezwykłego teatrum. A oni zapalili świece i zaczęli swój spektakl. Co było jego treścią, nie pamiętam. Błądzi mi po głowie „Skowyt”, Ginsburga. Czytali i mówili na zmianę i pospołu ów tekst. To, czym wbiło się mi owo wydarzenie w pamięć, to niezwykła sceneria i nieoczekiwana kulminacja akcji, wynikła z potwornego huku przetaczającego się nad naszymi głowami pocągu. Kilka lat później, patrząc na słynną scenę krzyku bohaterów „Ostatniego tanga w Paryżu” pod hałasującym nad ich głowami pociągiem, natychmiast wróciłem myślą do Ewy i Jacka.
Pamiętam też moment, gdy w Warszawie pojawił się Teatr Dzieci Zagłębia z Będzina czyli Teatr Jana Dormana. Był objawieniem. Niby klasyczny w swej sceniczności, przeznaczony dla młodzieży, pokazujący opowieść o Szczęśliwym Księciu, Oscara Wilde’a i chyba woltairowskiego Kandyda, w istocie poraził nas środkami ekspresji. Krótkie śpiewanki, skandowanie tekstu, natrętne repetycje pewnych kwestii wbiły nas w fotele a po drugim obejrzanym spektaklu sprawiły, że ruszyliśmy całą bandą za kulisy, porwaliśmy pana Dormana, wsadziliśmy go do taksówki, zawieźliśmy do mieszkania Ewy i katowaliśmy żarliwością pytań i dywagacji na temat teatru niemal do rana.
Dziś jeszcze błąkają się w mej pamięci trzy wyśpiewywane po wielokroć,  surrealistycznie brzmiące kwestie:
- Nie było dziś ogórków na targu, nie było. Chodziłem po nie dwukrotnie.
- Dobrze zawiązany krawat, dobrze zawiązany krawat, dobrze zawiązany krawat... jest pierwszym  krokiem na drodze kariery życiowej.
- Jak będę duży, Mamo, chciałbym coś zrobić, Mamo.
Chyba rzeczywiście byliśmy na to wszystko silnie napaleni.

niedziela, 9 października 2011

Nie pójdę do nieba

 
Diagnoza to, czy wyrażenie woli? Jeśli to drugie, to może oparte na życiowym doświadczeniu. Nasze wyobrażenia sięgają tak daleko, jak właśnie owo doświadczenie nam pozwala. Więc rajskie wino i hurysookie, o których pisze Omar Haijam, na miarę doznanych przeżyć się jawią. Więc dobrze, niech wyobraźnia zaszaleje i zbuduje niebiańską scenografię, wypełniając ją równie niebiańską treścią.
                             

 Wszak wiemy, jak nam się jawią beztroskie i piękne wakacje, umiejętnie reklamowane przez biuro podróży. I co? W każdym podręczniku do angielskiego znajdziecie w części "skargi, zażalenia" wzór pisma wyrażającego rozczarowanie wynikłe z konfrontacji wizji „raju” z realiami owego miejsca.
Jeśli natomiast diagnozuję taki obrót spraw, to pewnie wobec świadomości, że raj jest dla tych, co potrafią wzbudzić odpowiednie jego pragnienie i trwać w nim aktywnie.

 
Już co do postaw nagradzanych Niebem, słabnie moja świadomość i intuicja. Jakże tu bowiem trzymać linię moralną, kiedy westchnień do Najwyższego i rąk załamywania i nawet leżenia krzyżem, wydaje się On wysłuchiwać wg zasady – jak poskutkowało, to znaczy, żem wysłuchał, a jak nie, toś pewnie za słabo prosił. Albo jeszcze radykalniej – to nie wiesz, co dla ciebie dobre, robaczku.

                                   
Bywało, że chodziłem do kościoła. W młodości jednak głównie towarzysko. Tak samo zresztą było u mnie z paleniem papierosów. Kiedyś nawet udało się zgrabnie połączyć obie przestrzenie. Jako wczesny nastolatek przyjaźniłem się z Elkiem /Eligiuszem/.

                             
                            

To z nim, w innym wpisie na blogu, wskakiwałem do warszawskich tramwajów. Otóż, on co niedziela chadzał na mszę do „Bobolego”, na ul. Rakowiecką. Sam, bez rodziców, w których nie rozpoznawałem specjalnej żarliwości religijnej. I ja wybierałem się z nim do kościoła jako jedyny  z mojej rodziny.                              
Stara kaplica w Bobolanum miała swój urok. Nie była monumentalna, a jakaś „zwyczajna”. Za to pod ołtarzem pozwalał się oglądać sam Św. Andrzej Bobola.  W szklanej trumnie. Widywaliśmy się nie raz. Czasy też były niebanalne. Przedsoborowe. Więc nie tylko pieśni religijne pieściły moje ucho, ale i język łaciński. Nie zaprzeczę, że moje upodobanie do języków tam właśnie może mieć swoje źródło. „Oremus” brzmiało pięknie i dostojnie. Łacińska modlitwa wypowiadana półgłosem przez celebransa nie oddalała, a przyciągała ku Tajemnicy. No i radosne „Ite missa est”, kończące godzinne przestępowanie z nogi na nogę, miało swoją moc.

                                   
Nadto w kościele gromadziły się też dziewczęta. Grzesznik to łakomy kąsek dla kościoła. Ja byłem chyba daniem głównym, wobec łakomstwa moich oczu. Moc natury nie pozwoliła mi na szczęście wypełnić biblijnego zalecenia i wyłupić sobie owego parzystego organu zepsucia. Chociaż raz doczekaliśmy się z Elkiem publicznego upomnienia od ołtarza. Ksiądz udzielił nam go w przypowieści o zgniłych śliwkach, od których te dobre zepsuć się mogą. Niby anonimowo, ale kiedy wpatrywał się w nas dwóch dłuższą chwilę w groźnym milczeniu, zrozumiałem – „żegnaj Niebo”. No, bo z dziewczętami w żadnym wypadku  nie byłem w stanie się pożegnać.

 
 
Ciekawe, boć przecież dla wizji raju sporo cierpień można znosić, a ja z powodu płci nadobnej cierpiałem katusze wręcz nieznośne od pierwszych drgnień dojrzewania. Dobrze, że nie czytałem jeszcze „Fausta”, bo mogłoby się to całkiem marnie skończyć. 

                                              

No więc msza już skończona i czas łączyć niebo z paleniem. Otóż, po wyjściu z kościoła, owiani oczyszczającym dymem kadzidła, szliśmy z Elkiem na Pole Mokotowskie, gdzie mieliśmy zamelinowaną paczkę papierosów "Astor". Tam dokonywaliśmy finalnej celebracji niedzielnego poranka. Wypalaliśmy po jednym, patrząc na wydychany dym jak na wędzony dowód istnienia duszy. Tak ugruntowani w partycypacji w sacrum, wracaliśmy do świata profanum.
                               

 Na studiach z kolei, pokoleniowa fascynacja kazała mi równolegle z poznawaniem posłusznej Jedynemu Panu myśli Św. Augustyna, sięgać z zapałem ku Brahmanowi, Absolutowi hinduistów, cierpiącemu na  całkowitą transcendencję wobec świata i osiągalnemu drogą naszego wyzwolenia się z tego łez padołu.  Gmatwanina dróg i ścieżek, na których szukali swych punktów dojścia miłośnicy mądrości, zaszczepiała we mnie coraz głębiej świadomość, że znalezienie się na którejś z nich jest kwestią naszego wyboru i pragnienia przy nim trwania. Pamiętny wszak, że pytanie skierowane do dziecka – który sweterek wolisz założyć, zielony czy niebieski, jest uprzedzeniem wrzasku maleństwa –„ja nie chcę iść w sweterku”, zachowałem w sobie ten próg decyzyjny. Mogę świadomie powstrzymać się od wybierania niektórych kolein wiodących wzdłuż drogi życia.



                                     
                                

  Swoją drogą, ciekawe jak to będzie. Stan infrastruktury w Polsce podpowiada, że często, czy to gładki asfalt, czy żłobiona koleinami jezdnia kończy się nagle w polu albo /optymistyczniej/ na wielkim, błotnistym placu budowy.

                          

                                 
     
 
Zgniła śliwka?
 
 

 

 

 

 

 

 











sobota, 1 października 2011

Pepe! Pepe!

Rumunia. Pierwszy raz w życiu. Niecała, najpierw Siedmiogród, a potem Maramuresz na płn-zachodzie. Drogi wąskie, tira wyprzedzić nie sposób. Boczne drogi dziurawe. Już chwalimy stan polskich szos. W Transylwanii wioski saskie, cygańskie, rumuńskie. Ubogo, głównie pastwiska.
                                          
 
Oszałamiające zapachy niekoszonych łąk. Owce, krowy, konie. Ludzie raczej pogodni, otwarci. Jedni wołają „buna dziła”, a inni „Buna dzija” i niesposób utrafić. Ty pozdrawiasz tak, a oni odpowiadają inaczej. Ale chętnie i często z uśmiechem, z machnięciem ręką.
Bezzębna staruszka w ubogiej wiosce zaprasza do nieczynnego  od kilku lat ewangelickiego zboru – kościoła, w którym trzy razy dziennie bije w dzwon. Chyba już tylko dla siebie. Mówi płynnie po niemiecku. Uczono ją w szkole. Ich własna gwara, gdzieś spod holenderskiej granicy, zupełnie niezrozumiała. Mieszkają tu od wieków, dziś nieliczni. Zostały po nich kościoły obronne, chroniące przed tureckimi najazdami.
 

W Branie, na zamku wcale nie należącym niegdyś do Drakuli, ciekawe spotkanie i długa rozmowa o historii z młodym człowiekiem. Z wykształcenia prawnik, zajmuje się wodzeniem po Rumunii ludzi prawdziwie jej ciekawych. W rozmowie błyskotliwy. Trochę idealista, nieco nawiedzony zapewne. Jest, jak twierdzi, zwolennikiem anarchii natury. Dostrzegania i głębokiego poszanowania jej „let it be”. Jakby w opozycji do panoszenia się „kultury”.
 
Niedaleko miasto Brasow, a w nim, na rynku mistrz performensu - trzyma przed twarzą fujarkę, na której nie gra. Za to śpiewa piosenki jakby zza fujarki. Po każdej piosence kłania się elegancko ewentualnej publiczności, ale gdy nikt nie słucha, też się kłania. Oczywiście "świr", ale sporo daje do myślenia o "normalności" i oczywiście o trudnej sztuce performensu.
 
Dziurawe drogi i szutrowe trakty świetnie nadają się do rowerowych rozjazdów. W kilku wioskach napotykamy stare półciężarówki sunące wolniutko, wypełnione arbuzami. Objazdowi sprzedawcy wykrzykują donośnie nazwę handlową towaru - "pepe!, pepe!" i rozglądają się za klientelą. Za cały arbuz płacimy 6 złotych i połowę pożeramy po drodze, sycąc pragnienie i uzupełniając poziom cukru, zużytego na podjazdach pod liczne wzniesienia.

Miasta Siedmiogrodu niezbyt imponujące.
Wyjątkiem jest Sigisoara. Zadbana, kolorowa, z patyną. W domu gdzie urodził się okrutny Vlad Drakul kawiarnia, a w niej nareszcie czarna herbata. Świetnie zaparzona. Sypka, nie torebkowa. Bo oni w Rumunii nie piją herbaty. No, ale u nas na wsi  też raczej nie. A ja piję.
 
 

 

W Maramureszu wioska – skansen, jak piszą w przewodniku. Dużo, owszem, starych domów. Gont na dachach. Ale eternitu jeszcze więcej. Ozdobne bramy, ludowe stroje  kobiet i dziewcząt, nawet na co dzień.
 
 
 
 
 
We wsi sześć kościołów. Grekokatolicy, prawosławni i katolicy.
W poniedziałek o 19.00 msza prawosławna przy całkiem pełnym kościele. Młody pop, śpiewa głębokim basem, chór responsoryjny odpowiada mocą białych głosów. Inni wierni nie przyłączają się do śpiewów. Szukamy źródła tych dojrzałych głosów i wreszcie wypatrujemy grupkę może dziesięciu dziewczynek czternasto, piętnastoletnich. A brzmią jak dorosłe kobiety. Przejmujący śpiew. Piękne sakralne teatrum.
 
 
Nieco dalej, we wsi Sapanta, lokalny rzeźbiarz orzeźbił cmentarz, pomalował na kolorowo i opatrzył epitafiami. Pracę po nim przejął syn i rozsławili obaj ten wesoły cmentarz nie tylko na całą Rumunię, ale i daleko szerzej.
 
Opuszczamy Siedmiogród obdarowani bogactwem przyrody i uprzejmością jego mieszkańców.

                                            
 
 



W drodze powrotnej znów trasa nasza wiedzie przez Tokaj, w którym w zeszłym roku zakończyliśmy świetną eskapadę rowerową.
W restauracji natrafiamy na grupę Polaków wybierających się do Rumunii. Odpowiadamy na liczne pytania. Występujemy w roli niemal ekspertów. Ot, podróże kształcą.