środa, 25 maja 2011

Dawno temu w Ameryce. Część II. Mazut i inne paliwa.

U Eddiego jesteśmy punkt siódma. Cała ekipa to Polacy. Większość Polaków to Górale. Fest chłopy. Wskakujemy do vana i lecimy na robotę. Dobre 40 minut drogi. Obiekt przemysłowy pierwszej klasy. Mamy czyścić i malować jeden z trzech wielkich zbiorników na mazut. Beczka wysokości trzypiętrowego domu. Wokół zbiornika szerokie zagłębienie wypełnione błotkiem mazutowym. Na ścianie wisi na linach ławeczka. Z niej będą czyszczone z korozji boki zbiornika. Sprężonym strumieniem powietrza z krzemionkowym pyłem. Ale na razie czekamy. Łazimy w kółko. Znudzony przysiadam na jakiejś skrzynce. „Człowieku, nie siadaj – upomina szef – bo zobaczą, że nie masz nic do roboty. Musisz chodzić.” Chodzę. Wreszcie robota wpada nam w ręce. Dostaję do trzymania jedną z lin, na której wisi ławeczka. Jeszcze pusta. Problem w tym, że kiedy wskakuje na nią jeden z górali, lina zaczyna mi się ślizgać w rękach. Jest przecież cała upaprana w mazucie. Co gorsza, moje 80 kilo wagi też nie wydają się wystarczające. Czuję, że nogi zaczynają się ślizgać, ciągnąc mnie w kierunku niecki z mazutowym błotkiem. „Dajno”, słyszę zza siebie i inny góralski chłop na schwał przejmuje linę.
Oddycham z ulgą. Rychło dostaję przydział do innego zadania. Będę malował górę zbiornika. Dostaję 20-kilową puszkę farby i wałki na kiju. Ruszam w górę schodkami wzdłuż ściany zbiornika. Za mną posapując, pnie się jakiś starszy Jankes w niebieskiej koszuli. Znaczy trade – unionowy, czyli związkowiec. Oni skrupulatnie pilnują wszystkich przepisów prawa pracy i BHP. To już mi powiedziano. Idziemy. Z mojej prawej strony jednodrutowa barierka, schodki na jakieś 60 cm szerokości. Lezę na górę, ale czuję, że cienka rączka od bańki z farbą  już do bólu wrzyna mi się w lewą dłoń. Trochę drygam, bo jakby mi się ta pucha wymknęła z ręki, to pan związkowiec mógłby mieć kłopoty ze wszystkimi przepisami.
Doniosłem. Malowanie poszło jak z płatka. Cóż to jest pomachać patykiem pięć godzin w pełnym słońcu na dachu.  A dach wielki jak namiot cyrkowy. Trochę nieswojo maluje się przy brzegach, bo złapać nie ma się zupełnie za co. Na szczęście nie było potrzeby. Do piątej sporo się udało pomalować.
Wracamy. Czeka nas pracowity wieczór. Trzeba znaleźć jakiś kąt do mieszkania. Na teraz, naszym domem jest bar sióstr z Legionowa. Idziemy tam prosto po robocie. Kilku chłopaków od Eddiego też. Fajni goście. Śmieją się wesoło. Przepalają skręty. Częstują. Jest miło. Siadamy przy barze. Przypominam Krzyśkowi, że trzeba zająć się zakwaterowaniem, ale wiadomo, że po kielichu też trzeba wypić. To barowe popijanie odbywa się tu według specjalnego rytuału. Siadasz i wykładasz przed sobą forsę, za  którą będziesz się nachlewał. Barman nalewa zamówioną kolejkę i sam odlicza sobie należną kwotę. Reszta leży dalej przed tobą. Co jakiś czas, któryś z gości przy barze zamawia kolejkę dla wszystkich. Barman nalewa. Wołamy głośno „cheers” fundatorowi i sobie nawzajem i „chlap”. Oczywiście za jakiś czas trzeba się zrewanżować. Ale u nas z forsą cienko. A to, co mamy, to i tak pożyczone. Ryzyko powiększa się znacznie wobec faktu, że Krzysztof lubi wypić. A właśnie golnął tę kolejkę, która całkowicie zwalnia go z kontroli nad następną. Co gorsza, jako człowiek ze Szmulek, lubi też się trzaskać. Szczególnie po wódeczce. I nie ma tu żadnego znaczenia, że studiuje filozofię przyrody na katolickiej uczelni. Właśnie widzę, jak zaczynają mu chodzić mięśnie żuchwy. A jakiś młody autochton przy końcu baru głośno się śmieje. Z kogo on się tak śmieje? No przecież z nas.  I Krzysztof rusza ku niemu, by bronić honoru Polski, Szmulek i Krzysztofa N. Lecę za nim, trzymam za łapy i z trudem pacyfikuję. Teraz już w desperacji tłumaczę dziewczynom, żeby miały na niego oko i ruszam na poszukiwanie locum. Mam kilka adresów od chłopaków i od barmanki. Nawet mnie jeden podwozi swoją bryką. Wkrótce oglądam obrazki jak z filmu. W piwnicy trzy piętrowe prycze. Na nich leży czarnorobocza gastaibarterka z Podhala. Wąskie przejście wzdłuż prycz, słaba żarówka na drucie i nic więcej. Ani tam ani nigdzie indziej nie udaje mi się nic znaleźć. Zresztą nie ma się co dziwić, bo tu szczególnie, widok ciutkę zawianego młodzieńca z włosami do pasa nie otwiera drzwi na oścież. Wracam do baru. Krzysztof jest już narąbany pod sufit. Barmanka lituje się nad nami i pozwala przespać tę noc u siebie. Idziemy wlokąc Krzysztofa między sobą. U dziewczyny w domu wita nas jej man. Też gada po naszemu, tyle, że niewiele gada. Jest zajęty czyszczeniem swojej spluwy. Zwalamy Krzyśka na jakiś materac. Ja rzucam się obok na drugi. Zapadam w kolejny American dream.
Rano czeka na nas podobna robota, ale po niej już nie idę do baru. Nie szukam też mieszkania. Zdaję sobie sprawę, że tu może zrealizować się tylko jeden scenariusz. Robota u Eddiego, bar z wódeczką i trawą oraz piwnica z telewizorem. Chyba nie tak miało być. Nawet za 3.50 na godzinę. Przecież chciałem coś zobaczyć. Postudiować nawet trochę. Poznać jakichś ludzi. I objechać świat dookoła.
Oznajmiam Krzysztofowi kategorycznie, że wracam do Nowego Jorku i tam szukam pracy i mieszkania. Nie bardzo mu to pasuje. Ale ja nie ustępuję. Wracamy. Nazajutrz znajdujemy mieszkanie w Brooklynie i pracę nieopodal.  W dużym fabrycznym budynku. Ja w windzie, on jako nocny stróż. Ale to już zostało opisane.

Dawno temu w Ameryce. Część I. W drodze do Eddiego

To był mój pierwszy wyjazd za granicę. Już ćwierć wieku z hakiem żyłem na tej ziemi, ale do tamtego pamiętnego roku 1974 nigdzie w obce kraje nie udało mi się wyrwać. Już nie mówię o zachodzie, ale nawet demoludy /kraje demokracji ludowej/ nie miały okazji mnie gościć. Wkradały się z tego powodu w mą głowę myśli natrętne, że może wcale tych krajów nie ma, a ci, co o nich opowiadają zmyślają wszystko,  preparując zdjęcia i filmy.
Aż tu nagle, zaproszony przez Jagodę, a konkretnie przez jej ciotkę, wskoczyłem w samolot czeskich linii i z przesiadką w Pradze poszybowałem do Nowego Jorku. Z lotniska zabrał nas / bo podróżowałem z Krzysztofem, kolegą ze studiów/ Wojtek, brat Jagody i zawiózł prosto na Manhattan. Wrażenie było piorunujące. Kolejny szok przeżyłem następnego ranka w lokalnym supermarkecie. Widok dwudziestu rodzajów mleka, sera, muesli i innych produktów kazał mi pomyśleć ze współczuciem o Amerykanach, narażonych nieustannie na konieczność wybierania spośród tylu możliwości.
Wojtek obiecał pomóc w znalezieniu pracy. Wcześniej zawiózł nas do odpowiedniego urzędu, gdzie bez gadania otrzymaliśmy kartę ubezpieczenia społecznego. Social security card. Ten imienny bilecik jest podstawą egzystowania w Stanach. Nie ma nic wspólnego ze słynną zieloną kartą, która uprawniała i dalej uprawnia do stałego pobytu i do pracy, ale jest rodzajem nadania człowiekowi wartości indywidualnego bytu. Takie niby-kartezjańskie „mam social security więc jestem”. Wojtek wywiązał się z obietnicy znalezienia nam pracy już po kilku dniach. Sam żył wówczas między innymi z zaopatrywania polskich barów w polskie trunki i miał rozległe znajomości.
I tak wylądowaliśmy z nim razem najpierw w barze prowadzonym przez dwie siostry z Legionowa, w mieście Passaic, w stanie New Jersey. Po ceremonii poznania się stron i przyjęciu przez Wojtka zamówienia na czystą wyborową, ruszyliśmy do Eddiego. Ten prowadził firmę „industrial painting” czyli malowanie obiektów przemysłowych. Eddie miał zostać naszym chlebodawcą. Załatwił to krótko. „Jutro macie tu być o 7 rano. Płacę 3.50 za godzinę. Gra?” Grało. I wróciliśmy z Wojtkiem do Nowego Jorku. Teraz pojawiła się alternatywa. Jechać do roboty o 4 rano, bo to ponad 100 kilometrów, a nawet nie znamy rozkładu jazdy autobusów, albo zabrać rzeczy i jeszcze wieczorem ruszać w drogę. Ja preferowałem to drugie rozwiązanie. Krzysztof wersję poranną. Po moich naleganiach wystartowaliśmy jednak przed północą.
Autobus Greyhound /ichni PKS/ zabrał nas do Passaic’u. Wyjechaliśmy tunelem Lincolna pod rzeką Hudson i oto pędzimy przez stan New Jersey. Tyle, że miasto wcale się nie skończyło. Mijamy ulice, domy, warsztaty reklamy  przy drodze i znów domy i przecznice. I gdzie ten Passaic? Byliśmy tam samochodem i to jako pasażerowie i w dzień. Kierowca okazał się pomocny. Po godzinie jazdy powiedział – jesteśmy w Passaic, ale tu są cztery przystanki. Wysiedliśmy na drugim. Prosto w ukryte w nocnej poświacie amerykańskie miasto. Razem z nami wysiadł  jakiś gość. Rzuciłem się ku niemu, czy nie wie przypadkiem, gdzie jest polska knajpa dwóch sióstr z Legionowa. Popatrzył na nas z lekkim przerażeniem i zniknął. Ruszyliśmy przed siebie na czuja. Nic nam nie przypominało wczorajszej topografii miejsca. Szliśmy środkiem wyludnionej ulicy. Nagle widzimy otwarte drzwi w narożnym domu i lampkę nad wejściem. I szyld. Bar! Otwarty! Jeden bar musi znać inne bary. Wchodzimy. W środku jeszcze ciemniej niż na zewnątrz. Mała żarówka oświetla butelki i ladę. Za nią słabo widoczny czarny barman. Ku niemu skierowuję nasze pytanie o siostry z L. Odpowiedź pada wszak z czarnej otchłani po lewej stronie. „Ej! Czego oni tu szukają?” Dostrzegam kilka par oczu świecących białkami w ciemności. I nic więcej. Teraz, jedna z tych par materializuje się obok nas przy barze. Ten zza lady tłumaczy, że to chyba będzie dalej prosto a potem w lewo. Ten koło nas trąca mnie w ramię i z uśmiechem obstaje, że barman robi nas w konia i że to jest zupełnie gdzie indziej. Białka z głębi dalej upierają się przy pytaniu o sens naszej tu obecności. Mówię do Krzysztofa półgębkiem po polsku. „Powolutku i spokojnie wycofujemy się tyłem ku drzwiom.” I wciąż zagaduję tych obywateli zgodnie z savoir vivrem. Po kilku głośnych zapewnieniach o wdzięczności za udzieloną informację, wypadamy na ulicę. Ruszamy za wskazówkami barmana. Nagle jakieś hałasy. Pokrzykiwania i śmiechy. Tyle, że niedorosłe. Dziecinne. Faktycznie. Nieopodal, na schodkach przed domem, gruba mama i czworo drobiazgu bawią się wesoło jak za dnia. Mama ze śmiechem upomina dziatwę. Jest druga w nocy.
Chwilę potem, o dziwo znajdujemy upragniony polski bar. Zamknięty na głucho. Czynny był do pierwszej. Ale nie jest żle, bo stąd znamy już drogę do Eddiego. Tyle, że zaczęło mżyć, a do 7 zostało jeszcze ponad 4 godziny. Trudno, idziemy. A tu znowu drzwi otwarte i nawet muzyczka country wesoło przygrywa ze środka. Super, jest się gdzie schować przed deszczem. Za ladą dziewczyna z prerii. Burza blond włosów, bluzeczka w kratę  z trudem opinająca obfite krągłości i krótkie spodnie na szelkach. Klasyka. W środku kilka osób. Widać i oczy i białka. Przy barze jakiś starszy chudy jegomość w szarum garniturze. Siadamy obok. Zamawiamy po piwie. Jest dobrze. Po chwili ciszy muzyka zaczyna pykać rytmem kibordu. W krąg parkietu zwlekają się dwie smutne go-go girlsy. Snują się ledwo żywe, a gitarzysta brzęczy jakiś kawałek Czerwonych Gitar. Idyllę przerywa kowbojka zza lady. „No to jeszcze po piwku od firmy, chłopaki, i zamykamy budę bo zaraz trzecia.” O losie! Mówię do Krzysztofa: „Pójdę na ryzyko, posłuchaj. I zwracam się do tego smutnego koło nas po polsku, że o 7 mamy zacząć u Eddiego, a na dworze mżawka. Nie mamy gdzie złożyć głowy, więc może by się zgodził, żebyśmy przekimali te parę godzin w jego aucie. Możemy mu zostawić w zastaw paszporty. „Po co mi wasze paszporty, odzywa się po naszemu, ja mam insiurens na swoją karę. Możecie przekimać w środku, tylko żeby was policja nie nakryła, bo dadzą mandat. I podwiózł nas kawałek bliżej Eddiego, bo tam mieszkał. Łyknęliśmy jeszcze to piwko od firmy, nastawiliśmy budzik na 6.30 i zapadliśmy w American dream.

poniedziałek, 23 maja 2011

atrakcyjne współbrzmienia

Co znajduję niekoniecznie atrakcyjne w treści,
intrygujące wydaje mi się być w warstwie dźwiękowej.
Choćby:
odrażający odór onuc,
wiecheć zmierzwionej słomy,
prężący mięśnie osiłek,
charyzmatyczny przywódca rokoszu,
gapiąca się w milczeniu gawiedź,
ogier rżący z pożądania,
sącząca się z odyńca posoka,
zieleń zaśniedziałej miedzi,
kuszący widok daremnie skrywanych krągłości,
bezbrzeżne zdumienie neofity,
świst pierzastej strzały,
igraszki płochej młódki,
obsesyjna żądza władzy,
zwodniczy wdzięk nimfy,
omdlewający bezwład członków,
a nadto
połajanki sekutnicy,
zrzeszenie masztelarzy,
przemożne pragnienie,
kosmate myśli,
zaczyn nowego
i tysiące innych, równie wdzięcznie brzmiących wyrażeń.

Dowód osobisty

Moja pierwsza wystawa. Rok 1974. Jeszcze nie działa  Mała Galeria ZPAF. Jeszcze nie rządzi nią Andrzej Jórczak z pomocą Krzysztofa Wojciechowskiego.Ale już przyjaźni się z nimi Tomek Tuszko. Ja przyjaźnię się z Tomkiem. Heniek Gajewski zakłada Galerię Remont. Czuję się coraz bliżej tej grupy. Podchwytuję zaproszenie do zrobienia wystawy w Remoncie. Oczywiście przychodzi mi do głowy, że muszę tą drogą złożyć jakąś artystyczną deklarację. Coś oświadczyć publicznie. Przeciw czemuś zaprotestować.
Studia filozoficzne uczą myślenia i formułowania myśli. Ale młodemu adeptowi nie zawsze udaje się lapidarnie i czytelnie wyrazić własne przemyślenia. Dziś byłbym w tym może bardziej sprawny.
Wystawę nazwałem "Dowód osobisty". Fotografia tej książeczki, rozłożonej na stronach ze zdjęciem, była zaproszeniem na otwarcie. Tu ważna dygresja - nieoceniony Tomek Tuszko pomógł mi zreprodukować wszystkie dokumenty prezentowane na wystawie. Dziś jeszcze raz, wielkie dzięki, Tomku!
Teraz już staje się jasne, czego mój debiut artystyczny dotyczył. Zgromadziłem na wystawie wszystkie zebrane dotąd legitymacje, zezwolenia i dokumenty identyfikujące moją osobę, zaopatrzone w zdjęcie lub numer.
                              

 I przejęty naczelnym celem fenomenologów, czyli próbą dotarcia do istoty rzeczy, stanąłem na otwarciu wystawy na środku sali i opowiadałem o moich staraniach odrzucenia tych wszystkich przygodnych ról społecznych, wyrażanych kolejnymi numerami.

                       

                              

 Kryją one mnie prawdziwego za swoje tarcze i szyldy, opisują skrajnie aspektowo i marginalnie, utrudniając dotarcie do mojej osoby ludziom a nawet mnie samemu.

                                   
                                               
Oczywiście powinienem był wtedy konsekwentnie iść krok dalej i stanąć tam całkiem nago, ale nie przyszło mi to do głowy. Pokazywać się nago w galeriach wolno wtedy było tylko Jerzemu Beresiowi.
                                                    
                              


 
 










środa, 18 maja 2011

Gniew

Czyżbym go doświadczył, że mi to pojęcie nagle bliskie się stało? Tak, że usiadłem i zapisałem:

Gniew - stan emocjonalnego wzburzenia ku komuś lub czemuś skierowany, co zdaje się nam krzywdzące, niesprawiedliwe lub niepomyślne.

Gniewalski lub gniewalska - wielce dziecinna przywara nadmiernego reagowania niechęcią do kogoś lub czegoś, gdy sprawy idą nie po myśli. Wskazuje ona na brak pewności siebie i niewłaściwe, zbyt powierzchowne umiejscowienie godności własnej. Bywa wszak taka postawa doraźnie korzystną, gdy odgrywana wobec mniej odpornych, przywodzi ich do dyskomfortu lub nieuzasadnionego poczucia winy za domniemane krzywdy wyrządzone owej zagniewanej osobie. Ta zaś na korzyść własną stan ten obraca.

Gniew boży - choć lud śpiewa - Bóg jest miłością... a katechizm naucza o dobroci bożej, to przecież nie byłaby trzódka bogobojną, gdyby nie pamiętała o gniewie Najwyższego. A to potop zesłał za grzechy, a to Sodomę i Gomorę ogniem pokarał, a to Synowi przyzwolił na kupców kijem okładanie, albo pokaranie Ahaswerusa wieczną tułaczką.
Wszystko to za coś i może czyn zły zasługuje na potępienie, ale dlaczego tak okazjonalnie i wybiórczo owo boże wzburzenie się objawia, tego nie pojmuję. Jak bumerang wraca pytanie, dlaczego innych wielkich grzechów przeciw bożym przykazaniom Pan nie ogarnia sprawiedliwym wyrokiem. Coś mi tu ciągle nie gra.
I zastanawiam się, czy ta moja wątpliwość ujdzie mi płazem , czy może w Bożych Księgach wisi już czerwonym atramentem po stronie - winien.

Gniewko, syn rybaka, czy jakoś tak. Pewnie od Gniewka Gniewkowice, no bo skąd?

Gniewosz - wąż to, czy gołąb. Muszę sprawdzić. Ale gołąb to grzywacz, więc gniewosz wężem
być musi.

"Gniewnym wzrokiem po zebranych wodził, ale ni słowa nie rzekł. I trwali tak w milczeniu, które jak pęta jakoweś krępować go poczęło coraz bardziej i już tylko w tym swoim gniewnym zapamiętaniu obronę znajdował, choć wiedział, że i to na nic."

Nie gniewaj się, Duszko, żem taki do figlów skory, ale gdy wszystką swoją powabnością uroki na mnie rzucasz i kusisz, nie może to być, bym się ku Tobie nie skłaniał i awansów Ci nie czynił. Chyba z kamienia bym być musiał, by wdziękowi Twemu odpór dawać.

Gniewno - seplenił po swojemu Wenon, wskazując na tablicę z nazwą starej piastowskiej siedziby.

Zapadło gniewne milczenie. Zjawisko o tyle interesujące, że w zasadzie nic się doraźnie nie dzieje, choć przedtem musiało się dziać i, co gorsza, dziać się za chwilę może.

Pomruk gniewu - coś co przechodzi przez ciżbę.

Gniew ludu - zazwyczaj nic dobrego, bo jeśli nawet się uda, to lud nie bardzo wie, co ma z tym fantem zrobić, czyli i tak źle i tak niedobrze. Przykładów jest bez liku.

Oj, bo się pogniewam! - nieszczere najczęściej odpowiedzi na jakąś zaczepkę. Pewna forma asekuracji przed naganną oceną czynu, który w głębi duszy radaby owa osoba popełnić. Należy to odczytywać jako:
Jak się posuniesz dalej, to będzie fajnie, ale gdyby ktoś, coś... to zwalę wszystko na ciebie.

Zwrócił ku Stefci zagniewane oblicze, a ona zadrżała widząc go takim. Więc już mnie nie kocha - pomyślała i myśl ta przejęła ją trowgą.

No już się nie gniewaj - mówione ze specjalną łagodnością wezwanie do pogodzenia się, czyli do rekoncyliacji. Właściwa chwila, by czynem wykazać całkowity brak gniewu wobec osoby, która tak wdzięcznie wyraża chęć słodkiego zrekompensowania niedawnej sprzeczki.
To samo mówione do niej, nie powoduje żadnej zmiany, jednakże oczekiwane jest, by on przełamał ów gniewny opór właśnie czynem - śmiałym, choć stosownie delikatnym.

Gniewadło - urządzenie wymyślone na potrzebę tego wpisu. Przez analogię należy domniemywać, że służy wzbudzaniu gniewu niejako automatycznie, tak, jak mieszadło służy do mieszania, kropidło do kropienia, kowadło do miażdżenia palców i innych tortur. Jest jeszcze wędzidło nieprzydatne wcale do wędzenia i żenidło, które służy uwodzeniu i to często skutecznemu nad wyraz.
Abecadłu należy się pewnie osobny wpis, ale jak mają się te ostatnie do gniewu, zaiste nie wiem. Chyba mnie ciut poniosło.

wtorek, 17 maja 2011

Fruczak gołąbek

Istniejemy na miarę naszego języka, możnaby z grubsza powiedzieć za Ludwikiem Witgensteinem. Zaiste, mieści się w tym jakaś urokliwa idea ogarnialności ludzkiego świata. I możliwości jego poszerzania. Poprzez nazywanie. Umiejętność myślenia abstrakcyjnego i zdolność formułowania tych myśli jest naszą cechą wyróżniającą. Nazywanie rzeczy, czynności, relacji między nimi a wreszcie uczuć i emocji, jest faktycznie czymś niezwykłym.  Zaczyna się to opisywanie świata niedługo po urodzeniu, zrazu niezdarne, potem wręcz zachłanne i trwa aż do końca.
Są też w życiu momenty, gdy celowo kierujemy swą uwagę na jakąś dziedzinę i zaczynamy ją zgębiać. Myślę tu o sytuacji spoza schematu pobierania nauk ogólnych czy zawodowych.
Pamiętam, jak do naszej pasieki na Mazurach przyjechało na naukę pszczelarstwa dwoje znajomych, a Ula przy okazji postanowiła poznać nieco świat roślin. Przywiozła książkę – klucz do oznaczania tychże i rozpoczęła eksplorację. Każdy dzień poświęcała innej roślinie. Zbierała duże naręcze wybranego ziela i zawieszała pod dachem do wyschnięcia. I pojawiły się nazwy: nawłoć, wrotycz, piołun, kozibród i dziesiątki innych. „Dotąd chodziłam po łące i na której kwitły jakieś chwasty, a teraz ten świat odkrywa się przede mną, bo potrafię je nazwać”, mówiła Urszula.

 
kozibród

 
wrotycz

 
barwinek


Przypomniałem sobie o tym, bo właśnie wróciłem z krótkiego wyjazdu „na ptaki”. Jako towarzysz Osoby, która połknęła bakcyla ornitologicznego, zaopatrzyłem się i ja w lornetkę i zadarłem głowę w kierunku, z którego dochodził ptasi śpiew. Nie czuję się kompletnym ignorantem w świecie przyrody, ale nowe odkrycia poparte identyfikacją w atlasie ornitologicznym sprawiają ogromną przyjemność. Dotąd wiedziałem, że kwiczoły kiedyś jadano. Dziś wiem, jak ten ptak wygląda i widzę jak jest powszechny. Jedynie z książki znam za to jego rzadszego pobratymca o pięknej nazwie paszkot. Ale do czasu

                                                             paszkot
Widziałem kiedyś w Australii wielkogłową i wielkodziobą kookaburę i słyszałem jej przeraźliwy śmiech. Przypomniałem sobie jej wygląd, kiedy w zeszłym roku w Czechach zobaczyliśmy ptaka wielkości kawki o dużej głowie i wielkim dziobie. Z atlasu wynikało, że spotkaliśmy orzechówkę. Znam już dzwońca i kapturkę zwaną niegdyś pokrzewką. Rozpoznaję makoląwę i rudzika. To są całkiem nowe odkrycia. A kiedyś widziałem przecież na Mazurach dudki, a niedaleko Ursynowa, w Warszawie nawet zimorodka. Pamiętam też, jak Ojciec przywołał na pobliskie drzewo kukułkę, udając jej głos. Dziś też już wiem, że zięba jest tak powszechna jak wróbel. Otwiera się świat przez nazywanie. Podobno zaczął ten proces Adam w Raju, przed którego Bóg przyprowadzał po kolei wszystko, co żyło, by nadał każdemu imię. Podchwycił tę ideę zgrabnie wielki systematyk Linneusz. Jego sposób chętnie podaję uczniom jako model definicji. Nazwij rodzaj i wskaż różnicę gatunkową, czyli odnieś daną rzecz do bardziej ogólnego zbioru i wyodrębnij w nim jej cechy wyróżniające. Przykład – młotek to narzędzie służące do wbijania lub rozklepywania różnych rzeczy.
A człowiek to oczywiście homo sapiens. Że jest myślący również o świecie, który go otacza i że może być rozmiłowany w jego nazywaniu, przekonujemy się zaglądając do literatury. Są autorzy, których wielbimy za ich umiłowanie słowa. Bruno Schulz, Bolesław Leśmian czy Zygmunt Haupt niech będą wdzięcznymi przykładami.
A my rozglądajmy się bacznie dookoła i niech nam się zwykłe krzaki zmieniają w czeremchy i głogi, jakieś drzewa w jesiony, wiązy i jawory, kwiatki w barwinek, kuklik i jasnotę a motyle w rusałki pawiki i rusałki admirały.

                               
          modraszek

                              
                                                     kwiczoł

                                        
                                                   bodziszek

                                    
                                                              zięba

            
        przeplatka aurinia

          
        strzepotek ruczajnik

       
     czarcikęs łąkowy

      
   żołna
I nie zapominajmy o fruczaku gołąbku. Jest piękny.

                         




 

 

 

 

 

 

 

 

niedziela, 15 maja 2011

Lista zdań warunkowych /niepełna/

Gdybym nie urodził się "pod fortepianem", mógłbym nie być wrażliwy na jego dźwięki. Gdybym, jako dziecko, nie słuchał często radiowych audycji muzyki ludowej w wykonaniu orkiestry Dzierżanowskiego i zespołu mandolinistów pana Ciukszy, to mógłbym obojętnie odnosić się do rodzimego folkloru i nie doceniać wielkiego dorobku prof. Andrzeja Bieńkowskiego.

Gdybym, chorując często jako dziecko, nie oglądał w łóżku albumów ze sztuką polską i światową, nie rozwinąłbym zapewne takiej ciekawości dla artystycznych dokonań dawnych mistrzów.

Gdybym nie widział własnego Ojca rzeźbiącego głowy i postaci ludzkie w glinie a potem wykonującego całą robotę sztukatorską odlewania prac w gipsie, to rzeźba nie stałaby się najbardziej poważaną przeze mnie dziedziną sztuki.

Gdybym od dzieciństwa nie był zabierany często na wycieczki do lasu, to moje lasu rozumienie i umiłowanie byłoby zupełnie szczątkowe.

Gdybym nie widział pracowitości otaczających mnie osób i nie był nakłaniany do spełniania szeregu powinności, mógłbym nauczyć się pobłażać własnemu lenistwu bez większych wyrzutów sumienia.

Gdybym nie zatruł się kiedyś środkami ochrony roślin, poszedłbym na dwa lata do wojska.

Gdybym dostał się w roku 1970 na socjologię, nie wylądowałbym na Akademii Teologii Katolickiej na wydziale filozofii i nie mógłbym do dziś być z tego zadowolonym.

Gdybym pewnego dnia nie miał w swej torbie klamki do drzwi, nie mógłbym przyjść z pomocą dwóm damom uwięzionym za płotem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą

Gdybym nie został uczulony na jad pszczeli i nie musiał zrezygnować z pracy we własnej pasiece, nie podjął bym pracy w pracowni witrażu p. Teresy Marii Reklewskiej.

Gdybym nie miał za sąsiada nauczyciela jęz. angielskiego, nie stałby się ten język moim narzędziem pracy przez całe niemal życie.

Gdybym miał większy spryt do elektryczności i poprawnie zmontował obwód wg narysowanego schematu, to nie spaliłby się on na oczach komisji egzaminacyjnej w Państwowym Liceum Technik Teatralnych.

Gdybym coś rozumiał z metafizyki na egzaminie z tego przedmiotu po pierwszym semestrze, to prof. Morawiec nie powiedziałby, że nic z tego nie rozumiem.

Gdyby udało mi się zrealizować własne plany związane z wyjazdem do Stanów w 1973 r, to objechałbym świat dookoła.

Gdybym nie zobaczył filmu "Lisbon Story" Wima Windersa, to nie pojechałbym ponownie do Portugalii auto-stopem w 1995 r.

Gdybym w młodości nie cisnął w swego ówczesnego przyjaciela bryłą zlodowaciałego śniegu, to nie uderzyłaby ona w nogę przypadkowo przechodzącej starszej pani i nie mogłaby mi ona opowiedzieć o swoim wypadku kilka lat później, w pociągu jadącym z Jeleniej Góry do Warszawy.

Gdybym w dzieciństwie był przymuszany do picia mleka albo jedzenia pomidorów, to pewnie i tak nie uznałbym tych smaków za atrakcyjne. Za to gdybym był pozbawiony możliwości jedzenia zupy pomidorowej albo zup mlecznych, czułbym się znacznie zubożony w doznania smakowe.

Gdybym nie powtarzał roku w Studium Stenotypii i Jęz. Obcych, nie poznałbym Inki Siwiec, a przez nią jej ojca Ryszarda Siwca z Przemyśla.

Gdyby łatwiej mi było zatrzymać się i zawrócić na krętej górskiej drodze w Masywie Centralnym we Francji, to zrobiłbym zdjęcie krowie, która siedzała na zadzie jak pies. Jeśli nie wierzysz, że to możliwe, mam świadka, bo nie jechałem sam.

Gdybym, po operacji kręgosłupa, nie musiał porzucić dawnego zawodu, nie powiedziałbym pani dyrektor szkoły muzycznej, że mogę natychmiast zacząć uczyć wszystkie klasy języka angielskiego, skoro już październik, a oni jeszcze nie znaleźli nauczyciela.

Gdyby Dorota S. nie oddała Tomkowi T. jego książki na dworcu, kiedyśmy jechali do Wrocławia wstawiać witraże i gdybym nie poprosił we Wrocławiu Tomka o coś do czytania, to nie dowiedziałbym się, że z powodu stulecia powstania Wielkiej Loży Masońskiej we Francji, poczta tego kraju wydała okolicznościowy znaczek o nominale 90 centimów i nie mógłbym opowiadać o zaskakującej koincydencji, gdy po powrocie do domu, z pożyczonej od kogoś książki, zrzuconej przeze mnie z półki przy sprzątaniu wypadł ów znaczek za 90 centimów.

Gdybym nie wrócił z całą rodziną w 1984 roku z Australii, to pewnie nie pisałbym tego wszystkiego na polskim blogu, a jeśli bym coś pisał, to zupełnie co innego. Ale gdybym mieszkał na Antypodach to też mógłbym poznać Wandę Michalak i miałbym bliżej do Nowej Zelandii, do Joasi i Murray'a.

Gdybym nie poznał w swym już dość długim życiu tylu osób wyjątkowych, byłoby ono mniej kolorowe.

wtorek, 10 maja 2011

Sny o żywych i umarłych

Mama odeszła z tego świata za wcześnie. Przecież 66 lat, to nie jest wiek na umieranie. Babcia Hela dożyła za to niemal do setki. Niewiele brakowało a mógłbym napisać na jej grobie - urodziła się w XIX w, a zmarła w XXI. Ale nie o tym tu mowa.
Obie te bliske mi Osoby pojawiały się w moich snach. Każda w inny sposób niepokoiła moje sumienie i każda po swojemu we śnie rozwiązała problem.
Tak się ułożyło w moim życiu, że przez ostatnie lata życia Heli, dzieliłem z nią mieszkanie i byłem jej niemal wyłącznym opiekunem. Że nie jest to łatwa służba wiedzą ci, którzy ją pełnili lub pełnią. Zdarzało się, że musiałem zostawiać Babcię samą w domu. Jeszcze przecież chodzącą. Wspartą ona balkoniku. I zdarzyło się dwukrotnie, że wracając zastawałem ją leżącą na podłodze, pokrwawioną, bezradną jak żuk przewrócony na grzbiet. Pędziłem często do domu zupełnie po wariacku, by dotrzymać obiecanej godziny powrotu. Zmęczony wielokrotnym nocnym wstawaniem do wołającej o pomoc Heli, przespałem tę chwilę ostatnią, i rano zamykając Jej powieki, przypomniałem sobie, że cicho coś wołała, co teraz kojarzyłem jako "ja umieram". A ja nie wstałem.
Tak obciążone sumienie odezwało się serią dokuczliwych snów. Oto idę przez  podwórko, patrzę w swoje okna i wiem, że tam, na trzecim piętrze, nieomal 100-letnia Hela siedzi sama, a ja nie byłem u niej już pół roku. W przerażeniu i poczuciu winy wobrażam sobie jak leży martwa i wyschnięta na wiórek gdzieś na podłodze. Wbiegam więc po schodach, by jednak odnaleźć Ją żywą, siedzącą w kuchni i pogryzającą bułkę z masłem. Ulga, że jeszcze żyje, była wszak zapowiedzią kolejnego snu z wyrzutami sumienia. Nie pomnę dziś ile ich było, ale dokuczały bardzo.
Aż przyszedł kolejny. Oto jestem w mieszkaniu, jest Babcia Hela i Mama też. Z Mamą to osobna sprawa i zaraz do niej wrócę. Patrzę przez okno balkonowe i widzę ciemne chmury. Idzie straszna burza - mówię do Heli - trzeba zamknąć okno. Wychodzę na chwilę do kuchni, wracam i widzę, że Heli nie ma. Wychodzę na balkon, spoglądam w dół i widzę, jak leży tam bez życia. Wołam głośno do Mamy - Babcia wypadła przez balkon. A Mama spokojnie odpowiada - To dobrze, bo tak bardzo bała się burzy.
I tak sny o wiecznie żywej i zaniedbywanej przeze mnie Heli skończyły się raz na zawsze.
Z Mamą był inny problem. Spotkania z Nią we śnie, w mieszkaniu na Dąbrowskiego, wprawiały mnie w stan konsternacji. Wiedziałem, że już nie żyje, a tu przecież jest i rozmawia ze mną. Choć zawsze była w tych spotkaniach poważna, spokojna i jakby spowolniona, to przecież była, rozmawiała i miałem z tym nie lada kłopot. Jak mam ukryć tę konfuzję, spowodowaną udawaniem, że wszystko jest w porządku.
Aż przyszedł sen, a w nim ja przyszedłem na Dąbrowskiego i zastałem Mamę w pokoju. Moje klasyczne już zmieszanie przybrało dziwną  formę. Jak nigdy za Jej życia nie czyniłem, postanowiłem pocałować Ją na powitanie w rękę. Chwyciłem Jej dłoń, lecz zanim zdążyłem się ku niej pochylić, wysunęła mi ją z ręki powolnym, ale zdecydowanym ruchem i rzekła - z nami tak się nie wita. I skończyła się konsternacja i skończyły się kłopotliwe dla mnie sny.

sobota, 7 maja 2011

O się ocieraniu

Nie mam na myśli żadnego zboczenia ani alternatywnego seksu. Idzie mi o sytuacje, które mogły zaowocować ważnym spotkaniem i otarciem się o coś lub o kogoś ważnego. Przywołam przykładową okoliczność.
W latach jeszcze sześćdziesiątych interesowałem się poezją na tyle, by słuchać wykładów i prelekcji o niej w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej, w Pałacu Kultury. Tam słyszałem Juliana Przybosia recytującego swoje wiersze.
W tamtych też czasach widywałem w pobliskim sklepie spożywczym na ul. Dąbrowskiego róg Al. Niepodległości ekscentrycznego siwowłosego starca. Słyszałem, jak głośno dziękował ekspedientkom za obsługę i uśmiechał się do nich miło. Był lokalnym oryginałem. Mieszkał gdzieś dalej, na naszym osiedlu WSM. I właśnie dzięki wykładom o poezji odkryłem, kim był. Bliskim kolegą Przybosia. Mądrym i nie do końca zrozumianym przez jemu współczesnych. Nazywał się oczywiście Tadeusz Peiper. Słynny twórca słynnej "Zwrotnicy".
Wtedy też zacząłem poznawać bliżej twórczość Kazimierza Malewicza. Pamiętam, jak w 1974 roku zobaczyłem w Muzeum Gugenheima jego wystawę retrospektywną. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ujrzałem całą drogę twórczą tego znakomitego awangardowego artysty, autora suprematyzmu. Wiele zrozumiałem z jego poglądów dzięki Leszkowi Brogowskiemu. Jeszcze więcej szczegółów z trudnego życia artysty dowiedziałem się od wielkiego konesera i admiratora tej postaci, Mistrza Szymona Bojko. Ale to już w ostatnim dziesięcioleciu.
Dziś myślę sobie, że gdybym wtedy dysponował obecną świadomością tej przestrzeni, to zastąpiłbym drogę Tadeuszowi Peiperowi tam, w mokotowskim sklepie i ubłagał go, by opowiedział ze szczegółamj, jak razem z Malewiczem pojechali z Warszawy do Berlina, gdzie temu ostatniemu zorganizowano wielką wystawę jego malarstwa. Przecież spędzili razem prawie miesiąc. Jechali razem pociągiem. Peiper był przyjacielem i przewodnikiem Kazimierza. Jechali razem pociągiem, rozmawiali po drodze. Spotykali się z artystami w Berlinie. Z kim? O kogo oni z kolei się tam otarli?
A innym znów razem otarłem się o zamierzchłe czasy. Zdarzyło mi się bowiem być kiedyś na kolacji u Państwa Strynkiewiczów. Pan Franciszek, wówczas 101-letni, cieszył się przytomnością umysłu. Zapytałem więc ochoczo, czy pamięta swojego dziadka. "Jakżeby nie", huknął swym donośnym basem, "bardzo dobrze pamiętam. Zabierał mnie małego do kuźni i pokazywał wszystko, bo znał się na kowalskiej robocie".
"A czy pamięta Pan, kiedy się dziadek urodził?", ciągnąłem.  "Pewnie, że pamiętam. W 1831 roku."
I tak, z ust żywego podówczas człowieka, usłyszałem jego wspomnienie osobistych kontaktów z kimś, kto sięgał swą obecnością w pierwszą połowę 19 wieku. A przecież dziadek pana Franciszka mógł mu opowiadać o swoim dziadku. I to by był już wiek 18 z pewnością. Napoleona żywego mógł widzieć i pod nim służyć.
Fascynujące jest takie się ocieranie.