środa, 27 kwietnia 2011

NTSPSSNTR




 


Księga jest.
Księga trwa.
Księga tworzy się nieustannie.
Księga zbiera, gromadzi, uwyraźnia.
Księga jest wszędzie.
Księga, to zaledwie manifestacja tej Księgi, która jest poza Księgą.
Tej Księgi, która staje się Księgą.
 
Są Księgi Święte i Święte Części Świętych Ksiąg. Bhagavadgita, Tora, Tao Te King.


Są też Księgi zapomniane, zagubione, zniszczone, podarte, zbutwiałe, nadpalone, zamokłe.
Są urywki, skrawki, kawałki, fragmenty wyrwane z kontekstu. Są zgniecione rysunki i zdjęcia przecięte na pół, porwane na drobne kawałki, zamazane. Dokąd nie wyblaknie ostatni zarys, ostatnia litera, a nawet wtedy, gdy wyblaknie, lecz wiemy, że była – one są, wskazują na coś. Na coś więcej, niż przemijanie. Wszak była chwila, gdy były ważne. Pisane lub czytane wtedy wypełniały całą myśl. Wyrażały potrzebę, konieczność, mus, chęć, wolę. Być może składały się na Księgę. A teraz leżą na ulicy, w kałuży, na śmietniku.



 







Stanisław Cichowicz, w katalogu do swojej wystawy „Zgnioty” w Galerii Foksal, w 1998 roku, pisze: „…wyrzucał z domu. Na śmietnik. Jeśli to dobre, ja to wyniosę na powrót z tego śmietnika. Radość z odzyskanego śmietnika, ot, co!”



                                     
 
Historia Księgi jest skomplikowana. W naszych rękach istnieje z pewnością od roku 1971, choć dwukrotnie pojawia się też pisana przez nas data 1970. Na pewno powstała w roku 1937 jako Magazyn Nieruchomości. Z rąk introligatora musiała wyjść nieco wcześniej. Najstarsza część Księgi nosi datę 2 listopada 1870. Jorge Luis Borges rzekłby: „taka właśnie jest Księga”.



Gdy powstawała po raz kolejny, otrzymała akronimiczny tytuł „NTSPSSNTR”. Była igraszką, formą zabawy. „Niealfabetyczny Totalny Spis Przedmiotów Składających Się Na Tzw. Rzeczywistość”.


 



 
Pochodzenie jej fizyczności jest niejasne. Dwa domniemania mówią: przyniósł ją Tomek, albo Januszek znalazł ją gdzieś w piwnicy i nam podarował. Studiowaliśmy wtedy filozofię i próbowaliśmy tworzyć własnoręcznie narzędzia do pomiaru długości Bożej Brody. Badaliśmy w jakim czasie kamień filozoficzny ciśnięty w głąb czarnej dziury, osiągnie jej dno. Układaliśmy nader cierpliwie puzzle, mające ujawnić istotę Edmunda Husserla. Graliśmy w Scrable zestawem słów nul, zero nought, nihil, rien, nada. Goliliśmy zarost brzytwą Okhama, zadając sobie przy tym sporo cierpienia i pozornej ogłady. To były nasze początki Księgi.
Spadkiem po owych początkach stała się Księga w moich rękach, na mojej półce, wśród Ksiąg. A w niej Białoszewskie szumy, zlepy, ciągi. Podniesione z kałuży, znalezione na cmentarnej ścieżce, w pustej sali nobliwego muzeum, wciśnięte w rękę przez Nawiedzonego,  wygrzebane na śmietnisku w Paryżu, odkryte na dnie statku – drobnicowca „Bahia Blanca”. Odkrywane i odnajdywane raz po raz, zasilające księgę, próbujące pogodzić reprezentację z enumeracją, związać na stałe Księgę In z Księgą Out, w nieustającym przekonaniu, że wszystkie są Jej częścią, a moment wyboru – ocalić podniesione, czy wrzucić na powrót do kałuży – ma siłę tworzenia, siłę wypełniania Księgi. Czy i kiedy się Ona wypełni?



Mądra głowa Uroborosa , choć tak daleko od końca ogona, jawi się w akcie jego pochłaniania. Ów wąż wygięty w kształt cyfry 0, jeśli dokona rozpoczętego procesu, powinien zniknąć. Czy powróci do Absolutu? Czy Księga pozostanie?

 

 

 

 


poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Karbid między innymi

W latach pięćdziesiątych nie było w Warszawie placyków zabaw dla dzieci, jakie znamy dziś. Ale były dzieci. I to nawet sporo, za sprawą naturalnego zrywu biologicznego starającego się uzupełnić straty spowodowane wojną. Nasza reprezentacja owego zrywu wzięła sprawę utworzenia swoistego Disneylandu we własne ręce. Przede wszystkim, uznaliśmy piaskownicę usytuowaną w środku podwórka za axis mundi,
a swiat ten sięgał swymi granicami w regiony tak odległe, jak pałacyk na Królikarni czy ukochane Pole Mokotowskie. Urządzenia dostarczające nam rozrywki pokrywały się z grubsza z infrastrukturą nad, na i podziemną eksplorowanych przez nas terenów. Trzeba tu wspomnieć, że urodzeni jeszcze w trakcie, lub nazajutrz po wojnie, byliśmy pokoleniem wolnym już od strachu, ale nie od widoków zrujnowanego miasta.Obiekty takie, jak wspomniana Królikarnia czy pałacyk Szustra, skutecznie wabiły nas napisami na ścianach "Wstęp wzbroniony, budynek grozi zawaleniem". Buszowaliśmy z uczuciem pełnej ekscytacji po piwnicach i walących się resztkach tych budowli, a specyficzny zapach wilgotnego, chłodnego i mrocznego gruzowiska bynajmniej nie zapisał się w pamięci jako odstręczający. Zdarzały się w trakcie tych eksploracji zdarzenia niezwykłe. Oto w niepilnowanym fragmencie Fortu Mokotowskiego przy ul. Racławickiej odkryliśmy w jednym z bunkrów znaczny fragment pasa z amunicją do ckm-u. Przemyciliśmy z triumfem owo trofeum na podwórko i pamiętam, jak mozoliliśmy się rozmontowując naboje dwoma kombinerkami.
Ostre pociski opornie jak trzonowe zęby poddawał się wyrywaniu z kryjących proch łusek. Czy te szare kryształki, dobywane z narażeniem młodego życia, były potrzebne nam do czego innego niż sypnięcia nimi w ognisko, by buchnęły płomienie i chmura dymu? Nie pamiętam. Jak dziś jednak czuję i triumf odkrycia owego skarbu i ekscytację poznawczą wzbogaconą nie do końca uświadomionym ryzykiem. Zresztą zarówno ryzyko jak i jego nikła świadomość wydawały się, na podobieństwo diablątek stróżów, nie opuszczać nas nigdy.
Ani wtedy, gdy wydostawaliśmy się na dachy naszych trzypiętrowych budynków /ciekawe, że te dwupiętrowe nie interesowały nas nigdy swą dachowością/, by tam opalać się na smołą pachnącej lepkiej papie. Ani w podróżach odbywanych na czworakach, wąziutkimi kanałami wentylacyjnymi pod dachami wzdłuż całych budynków, aż do rozleglejszych nieco pomieszczeń przy ścianach szczytowych, gdzie mrok rozświetlały dwa mikroskopijne wywietrzniki. Nikłe wiązki światła ujawniały owe wnętrza gołębich salonów, wypełnione ptasim guanem i dławiącym, smrodliwym zaduchem. Odbywały się owe eksploracje w grupach kilkuosobowych i zazwyczaj w ciemności, co najwyżej z frontu rozświetlanej latarką. Że nikt z nas nigdy nie zasłabł, zatykając sobą odwrót całej kolumny, było zasługą niewątpliwą owych diablątek stróżów wiedzionych zapewne równą naszej ciekawością świata.
Ten sam powód zaganiał nas w podziemne korytarze, podobnie ciasne i ciemne, od zewnątrz chronione betonowymi płytami kryjącymi włazy. Wpełzaliśmy w ich głąb gęsiego jak krety i posuwaliśmy się na czworakach wzdłuż takiego blisko 50-metrowego kanału, by na koniec wypchnąć plecami betonowy właz i wychynąć na światło dzienne. Stan naszych twarzy, rąk i przyodziewku potwierdzał rangę dokonania.
   Generalnie higiena podwórkowego życia ujęta była w ramy naszych własnych standardów i norm. I tak przykładowo, otarcie naskórka i lżejsze skaleczenia były z reguły zasypywane piaskiem z piaskownicy, zresztą nie wymienianym na świeży zbyt często. Dzieliliśmy tę piaskownicę z podwórkowymi kotami bez zazdrości i waśni, psom pozostawiając jej zewnętrzne narożniki. Pamiętam własną krwawą przygodę, gdy w poszukiwaniu korka zanurkowałem w pobliskim śmietniku. Szczęście mi sprzyjało w postaci szyjki stłuczonej butelki po jakimś lekarstwie. Jako, że korek tkwił głęboko w owej szyjce, postanowiłem wypchnąć go od wewnątrz. Owszem, udało mi się to nawet bez trudu, ale ostra krawędź lepkiego szkła zagłębiła się w opuszce mego kciuka. Krew siknęła w obfitości dopiero po zerwaniu tej dziwnej szklanej rękawiczki. Świadom niebezpieczeństwa zakażenia, natychmiast odnalazłem małą studzienkę z kranem do podlewania trawników i wypłukałem starannie ranę. A że nie obce mi było magiczne działanie babki lancetowatej, owinąłem jej liściem palec i umocowałem starannie brudną chustką do nosa. Dlaczego nie pobiegłem do domu, by opatrzyć ranę? Ze strachu przed szczypiącą jodyną? Możliwe. Bardziej jednak z obawy, że uniemożliwiony mi będzie powrót do zabawy. Przecież tego korka nie szukałem po nic. Czekała już na niego piękna butelka. A w butelce szarawe bryłki karbidu. Prawdziwego karbidu, zlokalizowanego węchem i bystrym wzrokiem gdzieś na pobliskiej budowie. W wykrywaniu jego najdrobniejszych ilości byliśmy wszyscy wyćwiczeni nie gorzej niż słynne prowansalskie świnie w tropieniu trufli. Karbid był gwarancją doskonałej zabawy. Wrzucony do butelki, polany wodą lub płynem bardziej dostępnym, wydzielał gaz, który zmuszał każdy korek do ustąpienia z głośnym hukiem i do lotu niemal jak prawdziwy pocisk. Głośniejszą i bardziej efektowną, była detonacja owego gazu sprężonego w szczelnie zamkniętej puszce po farbie. Maleńki otworek w denku i przytknięta do niego zapałka wyzwalały ów wspaniały efekt.
Zapałki! Bez nich wymyślenie dobrej zabawy stawało się udręką i podejrzewam, że czasem przyprawiało nas o desperację wiodącą ku ekstremom dziecięcej inwencji. Szansa zakupienia całego pudełka zapałek pojawiła się pewnego ranka, gdy zadeklarowałem kolegom , że wydobędę całą złotówkę z mojej nowej skarbonki. Słowo się rzekło... Popędziłem do domu, wpadłem do pokoju, sprytnie wytrząsnąłem monetę ze świnki, ukryłem ją w kieszeni i ruszyłem w przemytniczą podróż przez przedpokój, ku drzwiom. Musiałem jednak zbyt demonstracyjnie przybrać minę niewiniątka, bo Mama wyszła z kuchni ku mnie z pytaniem, co mi się stało. Nadzwyczaj zdecydowane "nic" kazało jej skupić uwagę na mej dłoni kurczowo zaciśniętej na kieszeni. Przygwożdżony pytaniem ostatecznym - co tam chowam, zdobyłem się na kłamstwo zgoła heroiczne, zapewniając, że to tylko guzik. Wstyd ujawnienia prawdziwego nominału rzekomego guzika był niczym wobec wstydu, który mnie czekał w wyniku kary nieświadomie mi wymierzonej. Odebrawszy nieszczęsną złotówkę, Mama wypuściła mnie bowiem zapłakanego do kolegów na podwórko. Łzy podwójnej porażki - i moralnej i bohaterskiej, nie znalazły żadnego usprawiedliwienia. Wszak tak blisko byliśmy od wejścia w posiadanie całej paczki /49sztuk/ zapałek.
Ile można by z nich pozyskać odskrobanej z główek siarki! Ile razy naładować nią zaopatrzony w dziurkę klucz! Ile razy moglibyśmy wcisnąć w ten otwór dopasowaną dobrze śrubę, sprzężoną z kluczem kawałkiem drutu, czyniącym zgrabną półmetrową rączkę. Ile razy, wreszcie, dałoby się prasnąć tą śrubą tkwiącą w kluczu o narożnik domu i radować się ogłuszającym hukiem wystrzału z tej super niekontrolowalnej broni! Zdarzało się przecież nie raz, że klucz pękał, rozerwany wybuchem /słaby był, mawialiśmy wtedy/, że śrubę wyrywało z drutu i niosło Bóg wie dokąd. Nie zdarzyło się nigdy, na szczęście, żeby poszarpaniu uległy nasze młode ciała o niespokojnych duszach. W tym też upatruję niekoniecznie anielsko stróżową ingerencję.
Dziś nie ulega dla mnie wątpliwości, że nieświadomie realizowaliśmy na co dzień kontrowersyjny postulat Starego Doktora o prawie dziecka do eksperymentu nawet za cenę utraty życia.  Skóra jednak trochę cierpnie, nieprawdaż?

sobota, 23 kwietnia 2011

Jeszcze jeden Dziadek

Dlaczego nieznanemu mi osobiście Dziadkowi Stanisławowi poświęciłem cały wpis, a o drugim Dziadku cisza?
Cisza uzasadniona była faktem, że Stefan był człowiekiem cichym i skromnym nadzwyczaj. Nie słyszałem go podnoszącego głos ni razu. Nie pamiętam też, co prawda, by kiedykolwiek głośno się śmiał, ale podejrzewam go o utajoną pogodę ducha raczej, niż o programową powagę.

 
fot Janusz Bąkowski

Dziadek Stefan był szewcem. Mieszkali z Babcią Janiną w malutkiej kawalerce na Kole. Jest przy Młynarskiej duże osiedle spółdzielcze, jeszcze wedle przedwojennych planów pobudowane i tam było ich mieszkanko. Jedna izba właściwie, z wnęką kuchenną. Stał za to zaraz przy wejściu piec kaflowy, zawsze rozkosznie gorący zimą. Pokój przedzielony był szafą, a za nią przycupnął dziadkowy warsztat. Bywaliśmy na Kole zazwyczaj z okazji świąt i zjazdów rodzinnych, bowiem Babcia stanowiła postać centralną całej rodziny Bąkowskich.
Dla mnie małego, warsztat pracy Dziadka Stefana był światem tajemnym i ekscytującym - tak wyglądem, jaki i zapachami zgoła niezwykłymi. Zakradałem się tam czasem sam i świadom, że niczego nie wolno mi dotykać, pożerałem wzrokiem i węchem aurę tego niezwykłego zakątka. Na ścianie wisiały płaty skór różnej barwy i grubości. Narzędzia szewskie leżały w porządku. Pod oknem prężyły się drewniane kopyta.
Kilkakrotnie udało mi się wszak zastać Dziadka przy pracy. Ciężki skórzany fartuch chronił jego pierś i kolana. Smukły młotek śmigał, niechybnie zagłębiając jasne drewniane ćwieczki w dziurkach wcześniej zrobionych ostrym szpikulcem w skórzanych warstwach podeszwy. Niewielka wiązka szczeciny z dzika wisiała na gwoździu. Owa szczecina niezbędna była dla przeciągania dratwy przez drobne otwory uczynione w sprężystej skórze, gdy zamiast ćwiekowania, butowi należało się szycie.Czasem mignął ostry szewski nóż, pod którym nawet najgrubsza skóra ustępowała posłusznie. Podziw największy budziły wszak we mnie  żelazka połyskujące główkami o różnych profilach, które służyły rozprowadzaniu na gorąco specjalnego laku, impregnującego skórę zelówki na całym obwodzie buta. Rozgrzane żelaza, topiąca się brązowa lub czarna masa i traktowana nią skóra uwalniały zapachy, które mój dziecięcy nos chłonął równie łapczywie, jak skóra wchłaniała impregnat. Elegancja, celowość i efektywność tej pracy robiła na mnie piorunujące wrażenie. Na stałe też sprzęgnięta została ze skromnością niewielkiego, szczupłego, zawsze idealnie łysego Dziadka Stefana, który tak niewiele mówił. Otaczała go aura dobrego spokoju.
Zadawał też Dziadek kłam stereotypowi szewca nie stroniącego od mocnych trunków. Na wszystkich przyjęciach w  których uczestniczyłem, widziałem kieliszek Dziadka zawsze programowo ustawiony stopką do góry. Był bowiem Stefan całkowitym abstynentem. Babcia Janina owszem, lubiła przy specjalnej okazji golnąć sobie kielicha pod przepyszne wytwory swojej kuchni. Nieco wyższa od małżonka, znacznie od niego tęższa i głośniejsza, lubiła śpiewać. A śpiewała ładnie i czysto.
Oboje prości i niezamożni, należeli w pełni do warstwy najuboższych rzemieślników - typowych, obok braci robotniczej, mieszkańców dzielnicy Wola.
Dziś wiem, że część mojego wewnętrznego spokoju wyniosłem z ich domu.


Głowy Babci i Dziadka, autorstwa Janusza Bąkowskiego stoją na mojej szafie pokrywając się kurzem.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Pan Rossoński

Kiedy wpadłem na pomysł umieszczenia tego postu na blogu, opadły mnie uczucia ambiwalentne. Z jednej strony, po co do tego wracać. Było, minęło. Ale z drugiej - nigdy o tym nie mówiłem publicznie. Nikomu się nie skarżyłem. Nie wiem, czy ktoś inny to robił. A powinniśmy byli wszyscy. I to wtedy. Kiedy byliśmy w pierwszej klasie, w Szkole Podstawowej Nr. 121, przy ul. Różanej. Przez dwa pierwsze lata nauki  /a może i trzy/, naszym wychowawcą był pan Rossoński. Stary, łysawy, zwalisty i gburowaty. Przedwojenny nauczyciel od - jak dziś mówią - nauczania początkowego. Tyle, że on poza uczeniem nas pisać, czytać i rachować, robił coś jeszcze. Znęcał się nad dziećmi. Zapamiętałem na całe życie atmosferę tych lekcji. Mnie osobiście jakoś się udawało. Może byłem dostatecznie pilny, może grzeczny, a może po prostu przestraszony i sterroryzowany. Bowiem za każde "przestępstwo", pan wymierzał siedmio lub ośmiolatkowi karę. Tradycyjną - stanie lub klęczenie w kącie. Albo bicie linią po łapach. Jeśli siedmiolatek może mieć łapy. Pan Rossoński za to napewno miał liniał. I władał nim znakomicie. Wzywany od swojej ławki "przestępca" już idąc zaczynał płakać. Płakał stojąc przed "Panem". Niektóre dzieci kładły się na ziemię i obejmowały go za nogi. Całowały po butach, żeby przebaczył. Pozwalał na te gesty. Nie przebaczał nigdy. Liniał smagał małe rączki. A ja przerażony skręcałem się w środku ze strachu i współczucia. Taki był pan Rossoński. I co? Requiescat in pacem?





OKWOM

Konia z rzędem każdemu, kto rozszyfruje ten skrót. Lokalizacja owej instytucji też nie rozjaśni sprawy. Ul. Smolna. Naprzeciwko Domu Partii. Trafiłem tam, bo ktoś mi szepnął, że potrzebują pilotów. To znaczy przewodników grup zagranicznych.
Przy wejściu tablica. Ogólnopolski Komitet Współpracy Organizacji Młodzieżowych, czyli agenda K.C. do "koordynowania" działań wszystkich związków młodzieżowych Polski Ludowej. W środku drobny rozgardiasz. Załoga głównie męska. Krzepka i pewna, zarówno siebie jak i ideologicznie. Wiek przed czterdziestką. I podobnie jak w bractwie, choćbyś był "z ulicy", od wejścia traktują cię jak swojaka. Cześć, jasne, jakie języki?
Zgłaszam angielski, rosyjski i ciut francuskiego. Świetnie, dostajesz grupę izraelską. Albo nie, poczekaj, lepiej bierz Argentyńczyków. Ale w Argentynie, to oni po hiszpańsku - oponuję nieśmiało. Nic nie szkodzi, dasz radę. Jeden podobno mówi po francusku, a jeden po angielsku. To malutka grupa. 7 osób. Tu masz przydział.
Nazajutrz ruszam do akcji. Młodzi Latynosi stacjonują w hotelu ZNP na Solcu. Mam być ich przewodnikiem na przychodne. Od rana do wieczora wodzić po Warszawie i okolicach.
Skąd się jednak oni wzięli i dlaczego przez ten OKWOM. Otóż okazali się grupą młodych odważnych zwolenników socjalizmu, którym udało się wyjechać na Festiwal Młodzieży i Studentów do Sofii. Tę cykliczną propagandową imprezę pamiętałem jak przez mgłę z edycji warszawskiej, z roku 1955, kiedy to stolica rozkwitła wszystkimi kolorami skóry, bajecznym bogactwem strojów ludowych i muzyką z czterech stron świata, a w stosownym czasie, dość licznym potomstwem radośnie wymieszanych genów.
Moja grupa składała się z sześciu chłopców i jednej dziewczyny. Ich wodzem był postawny grubas, Ricardo, który "władał" językiem francuskim. Anglojęzycznym okazał się być sympatyczny łobuziak z Buenos Aires. Szkoda jednak, że znał tylko brzydkie wyrazy. Zapamiętałem też chłopca, który mógłby spokojnie zastąpić poetę z "Rejsu". Zresztą też był poetą.
Rano spotykałem ich przy śniadaniu w hotelu. Drażniło mnie wtedy bardzo, że ci wszyscy młodzi argentyńscy lewicowcy wyjadali z kromek chleba tylko środek, a skórkę wyrzucali do popielniczek.
W drugim tygodniu pobytu zostaliśmy wysłani na obóz w Łącku, by mogli zobaczyć, jak odpoczywa socjalistyczna młodzież - przyszłość naszego kraju. Dostałem przydział noclegowy wspólnie z poetą. Dzieliliśmy nie tylko domek kempingowy ale i klucz do niego. To zmusiło mnie do nauczenia poety podstaw języka Baudelaire'a. Pokazałem mu desygnat i wymówiłem nazwę - le clef. Lekle, powtórzył. Le clef, powtórzyłem. I tak zyskałem osobistego bociana. Przez cały tydzień słyszałem po 20 razy dziennie jego klekotanie: lekle, lekle, lekle. Z akcentem tak jak - wściekle, szekle, w piekle.
Wydarzeniem specjalnym było na tym obozie spotkanie socjalistycznej młodzieży polskiej z odważnymi latynoskimi zwolennikami idei Włodzimierza Iliicza. W świetlicy zgromadziło się chyba ze 300 osób. Nasza grupka na scenie. Ja w roli tłumacza. Trochę drygam. Przecież oni nic nie kumają w żadnym języku, oprócz swojego. A i mój francuski cieniutki. Dwa lata nauki i to nie aż tak pilnej. Zaczyna się prezentacja. Tu jest dobrze, bo pan obozowy mówi po polsku, a ja wyjaśniam argentyńczykom po francusku, kim są. Uśmiechy mówią, że jest zrozumienie między naszymi narodami. Teraz czas na przemowę grubasa. Kleci swoim hiszpańsko-francuskim prostą powiastkę. Znam ich już przecież, więc tłumaczę wszystko na polski jak zawodowiec. W końcu zaczynają padać pytania z sali. Ale i one nie stanowią już problemu. Zorientowałem się bowiem, kto, co może. Tłumaczę więc płynnie w obie strony, w pełni świadomy, że tylko ja wiem, o co chodzi. I obie strony dowiedują się dokładnie tego, czego mogłyby oczekiwać. Burzliwe oklaski potwierdzają głębię i otwartość wypowiedzi. Usuwam się na bok, by nie zakłócić procesu zadzieżgania szczerych internacjonalnych więzi.
Wracamy do Warszawy. Idziemy na ul. Kruczą, do biura Air France, by sprawdzić rezerwację na lot Warszawa - Lizbona - Buenos Aires. Wita nas elegancki pan w białej koszuli i krawacie. Mój grubasek, Ricardo swą specyficzną francusczyzną zwraca się do mnie - powiedz mu, że chcemy potwierdzić naszą rezerwację na lot z Lizbony do Buenos. Pan uśmiecha się do grubaska i odpowiada mu elegancko. Mais bien sur, je vais la arranger tout suite. Idzie, wraca po chwili i wyjaśnia zainteresowanemu, że wszystko jest w porządku, że mogą spokojnie lecieć do Lizbony. Ricardo z przerażeniem w oczach woła do mnie - qu'est -ce  qu'il dit? A ja powolutku tłumaczę mu wszystko z francuskiego na francuski.
Nazajutrz rano lądujemy na lotnisku Okęcie. Autobusem. A tam tłumy. Zgiełk i zamieszanie. Z głośników płynie enigmatyczny komunikat. Informujemy pasażerów, że z przyczyn technicznych loty w kierunku południowym są wstrzymane do odwołania. Próbuję kogoś pytać. Nikt nic nie wie. Trzeba czekać. Idę po "Życie Warszawy". Rzucam okiem na pierwszą stronę i już wiem. Dziś rano Polska i inne kraje demokracji ludowej udzieliły bratniej Czechosłowacji pomocy wojskowej dla powstrzymania antysocjalistycznych wypaczeń. Prowadzę swoją argentyńską gromadkę na stronę i cichutko, swoim nieporadnym francuskim wyjaśniam aktualne zasady socjalistycznej współpracy. Rzucam krótki rys historyczny i kończę sugestią, by przemyśleli  swoje ideologiczne preferencje. Wreszcie, późnym popołudniem udaje mi się ich pozbyć. Zostaję sam. Ze swoimi sprawami. Wśród swoich.

sobota, 9 kwietnia 2011

Dziadek Wynalazca

Miejsce objawienia - Towarzystwo Kultury Moralnej. Czas - lata siedemdziesiąte. Nazwisko, imię - nieznane. Zawód - niewątpliwie emeryt, napewno nie w stanie spoczynku. Pasja - mechanika, konstruowanie pojazdów wszelakich.
Tomek zakolegował się z nim najbardziej, jako że mieszkali blisko siebie. Na Saskiej Kępie. Raz tylko byłem w jego kryjówce. Pamiętam dwa pokoiki i malutką kuchenkę, całe zawalone złomem technicznym. W kuchni wąziutka leżanka, kuchenka gazowa, namiastka stołu.
Dziadek Wynalazca był hipisem. Prawdziwym, z krwi i kości, a zwłaszcza z przekonań. Działał na rzecz innych - hipisów, dzieci. Niekoniecznie kwiatów. Konstruował go-carty, ciągnął je pod Stadion Dziesięciolecia i pozwalał dzieciakom szaleć. Dokupywał benzynę, kiedy się kończyła. Zbudował przedziwny pojazd - auto. Szykował się do konstruowania awionetki. Przygarniał bezdomnych hipisów i nocował ich w swoim składziku na stercie szprych. Bez śladu dewiacji seksualnej. Gdy go poznaliśmy, ruszał właśnie z realizacją wielkiej idei. Postanowił wybudować polskie Strawberry Fields czyli komunę. Wynajął w Żółwinie, niedaleko Podkowy Leśnej domek z dużym ogrodzonym terenem i miała tam powstać kolonia pawilonów z unikalnej cegły. Mieszanki gipsu z gazetami. Pomysł Dziadka Wynalazcy. Próbny egzemplarz tej cegły stał od roku na parapecie za oknem dziadkowego mieszkania i przechodził test meteorologiczny. Żółwin, po wynajęciu, dostał się w nasze ręce. Znaleźliśmy się tam, w roli dozorców i pierwszych mieszkańców późną wiosną 1971 r. we troje: Anka Jaczewska, Tomek Tuszko i ja. Kibutzowaliśmy aż do końca października. Po nas zamieszkał tam ponoć Prorok ze świtą.
Piękne i barwne to były czasy. I działo się niejedno. Na przykład w weekend pojawiali się Optymaliści. Przelotnie, bywało, że bez obuwia. We dwóch, we troje. Słabo ich pamiętam, bo nie byli rozmowni. Trwali raczej. Wymieniali zdawkowe uwagi. Jak to Optymaliści. Cisi i szarawi, a jakże intrygujący. Rolę wiodącą pełnił Napek, przynajmniej tak mi się zdawało. A może oni wszyscy byli mirażem? No, ale czy byłbym w stanie sam ich wymyśleć? Przecież w stodole naprawdę stał "samochód" Dziadka Wynalazcy.
Do Żółwina uciekła kiedyś Monika S. Uciekła przed własnym ojcem. A raczej ja ją tam przed nim ukryłem.
A było tak. Monika studiowała socjologię na U.W. i wreszcie skończyła studia. A była z Bytomia. Zresztą dlatego ją poznałem. Wynajmowała pokoik u Ewy, a ja bym wtedy dla Ewy w ogień skoczył. Ale mi nie kazała. Za to z Moniką zaprzyjaźniliśmy się na dobre. Wspólne fascynacje literaturą, filmem, sztuką. Kultura całą gębą. Pamiętam szampana wypijanego gdzieś w bramie, dla uczczenia chwili obecnej. Z radości. Jakąś pomarańczówkę sączoną "z gwinta" na wystawie w galerii, ukryci za dziełem sztuki. Dla pogłębienia odbioru.
Zero poczucia grzechu. Wręcz odwrotnie.
I oto pewnego dnia, wczesnym rankiem, budzi Monikę w jej panieńskim pokoiku jej własny tatuś. Przyjechał po córeczkę autem. Wszak jest taksówkarzem. Obudził dziecko i mówi - przyjechałem po ciebie, córeczko, żeby cię zabrać do domu. Załatwiłem ci pracę w Bytomiu. W milicji. Oni teraz potrzebują socjologów. Ubieraj się. Jedziemy. Monika zebrała w garść wierzchnie odzienie i ruszyła do łazienki. A z niej, na paluszkach, schodami na dół i cichutko za drzwi. Przyjechała do mnie na Mokotów i szlocha - musisz mnie gdzieś ukryć, bo inaczej zostanę milicjantką w Bytomiu. Wsiedliśmy w WKD i pojechaliśmy zaraz do Podkowy. Przygotowaliśmy jej samotnię w szopce - drewutni. Skleciliśmy jakieś łóżko, jakiś materac ze słomy. Pamiętam, że Monika bała się pająków. Sporo ich tam było. Ale udało się wywieść tatusia w pole, wywożąc córeczkę do Żółwina.
Obiady jadaliśmy w ogrodzie, pod lipą. Tomek świetnie gotował. Anka parzyła sobie mocną herbatę - chyba pół paczki na szklankę. Ja rano jeździłem na rowerze po rogaliki do piekarni. Zawsze lubiłem rower. Do dziś lubię.

Nie jest bez znaczenia w jakim się znajdziesz Towarzystwie

Kto i kiedy wpadł na ślad tego bractwa wyjaśniło się wczoraj. Tomek przypomniał mi, że stojąc w kolejce po bilety na przegląd filmowy Konfrontacje, zgadał się z Mikołajem Bieszczedowskim, innym kolejkowiczem. Miało to miejsce na samym początku naszego studiowania, chyba jeszcze w 1970 roku. Sami stanowiliśmy wtedy grupę dość barwną, ale Towarzystwo Kultury Moralnej biło nas na głowę. Na pierwsze spotkanie z nimi zaprowadził nas właśnie Mikołaj. Zebranie miało miejsce w siedzibie Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa, na ul. Karowej. Idziemy tam w kilkoro. Pamiętam Tomka Tuszko, Jacka, "Jaca" Jakubowskiego, Chyba Dorotę Strynkiewicz. Od samego wejścia spotykamy się z rodzajem przyciszonej żarliwości, tak charakterystycznej dla tajnych bractw. Natychmiast też zostajemy potraktowani jako swoi. Świetny materiał na młodzieżówkę Towarzystwa. W nas ciekawość rośnie po społu ze zdumieniem. Wpisani na listę obecności, a może już członków czy przyjaciół Organizacji, wchodzimy na salę. Wypełnia ją dość szczelnie blisko 200-osobowe audytorium. Na mównicy stoi niepozorny człowiek w średnim wieku. W szarym garniturze. Przedstawia się jako robotnik z Huty Warszawa. Przekonuje wszystkich do sensu dbania o higienę osobistą. Postuluje upowszechnienie łaźni publicznych. Sala słucha niby uważnie. Robotnik dostaje poklask. Czuje się wszak, że ta widownia kryje w sobie jakąś tajemnicę. Unosi się nad nią duch wyjątkowości. Można by nawet pomyśleć, że ona sama unosi się lekko nad ziemią. A już na pewno drzemie w niej potencjał lewitacji.
Oto wkracza na salę nowa postać, witana z estymą godną kogoś jej godnego. Pytamy sąsiada, któż zacz, ten wysoki, otoczony aureolą szerokiej brody, mąż. To brat Masław, szepcze sąsiad. Brat Masław przeciska się między rzędami ku wolnemu miejscu w środku sali. Rozdziela uśmiechy, uściski dłoni i słowa powitania. Niesie niedużą walizkę. Nagle uchyla jej wieko i szepcze nowinę. Mam świetne skarpety na sprzedaż. Czysta bawełna. Niedrogo.
Na mównicy już rządzą Optymaliści. Mieliśmy okazję poznać ich nieco bliżej jakiś czas potem, gdy mieszkaliśmy w Żółwinie. Do dziś ich wspomnienie budzi we mnie zadziwienie, nie pozbawione nutki szacunku.
Towarzystwo Kultury Moralnej powstało ponoć jako próba stawiania zapór nowej socjalistycznej moralności, firmowanej nazwiskiem Adama Schaffa. Ojcem założycielem miał być sam mistrz Tadeusz Kotarbiński. Źródła esbeckie kojarzą Towarzystwo wprost z Masonerią.
Nie przylgnęliśmy do owego towarzystwa. Poznaliśmy jednak wyspę osobliwości rodem z klasyki Jonathana Swifta. Spotkaliśmy ludzi przedziwnych. Poznaliśmy Dziadka Wynalazcę. Jemu należy się osobny wpis. Z poetą, Mikołajem Bieszczadowskim widuję się do dziś.
Owo nagromadzenie oryginałów w jednej wspólnocie było dość szczególne. Obecnie też ich pewnie nie brakuje, a może nawet przybywa, jednak rozrzuceni są wśród licznych szkół psychotronicznych, grup jogistyczno - mistyczno - gimnastycznych, towarzystw zgłębiania wszechwiedzy i sekt. Tamto, wtedy, w czasach wczesnego Gierka, błyszczało jak prawdziwe panopticum. Czy sami nie byliśmy jednak jego częścią dla wielu innych ludzi? A już na pewno dla milicjanta z autobusu pospiesznego C do Falenicy.

środa, 6 kwietnia 2011

Jak zostałem cebulą.

Postanowiłem pojechać do Holandii za chlebem. Był rok 1980. Na jak długo jedziesz, pytali znajomi. Na 1500 dolarów, odpowiadałem. Wyliczyłem bowiem, że tyle mi było potrzeba, by utrzymać rodzinę do czasu, aż zacznę zarabiać w nowym zawodzie, jako jubiler. Srebrna biżuteria - projektowanie i wykonawstwo. Trzeba było najpierw się tego nauczyć.


 
Pojechałem. Pojechaliśmy we dwóch. Z Jurkiem O. Tym od Chińskich Ręczników, Ćwierci Mrówki i teatru Rekro. Jeszcze nie Orkiestry. Zakotwiczyliśmy u Basi K w Amsterdamie. I zaraz ruszyliśmy na łowy za pracą. Bez rozeznania, bez wiedzy podstawowej. Narażeni na porażki. Po dwóch tygodniach Jurek zniechęcony pojechał do Berlina. A mnie zaraz potem oświecono, że pracy szukać należy w piątek o 17.oo albo w poniedziałek o 7.oo. Wtedy dokonują się ruchy kadrowe. A tak na codzień, to sorry. No work.
Zastosowałem przykaz i zaraz pracę znalazłem. Duża firma, porządna. Kawałek za Haarlemem. Cebulki tulipanów. Głównie. Trzeba sortować, pakować, ustawiać. Huk roboty. Od rana do wieczora, bo to żniwa cebulkowe. Polaków sporo. Wszyscy oczywiście na czarno. Z ryzykiem nalotu policji. Mamy się rejestrować pod fikcyjnymi nazwiskami. Żadnych Kowalskich. Wpisuję nazwisko Anki, to nowe - angielskie. Brzmi zupełnie niepolsko - Durbidge. Przychodzi pierwsza wypłata. Szef odczytuje kolejno nazwiska z kopert wypełnionych guldenami. Słyszę Durbidge. Odbieram kasę. Holender sylabizuje kolejne nazwisko - Konrad Wallenrod. Wszyscy Polacy kucają ze śmiechu. Szacun dla Konrada.
Praca wre. Toczą się cebulki po taśmie. Aż tu nagle nalot. Policja. Moi rodacy pierzchają w popłochu. Rozglądam się. Na stercie złożonych płasko kartonów stoi wielkie tekturowe pudło. Wskakuję do środka. Jest dziurkowane. Mogę prowadzić monitoring wydarzeń. Siedzę w środku jak wielka cebula. Policja sprawdza dokumenty, na cebulę wcale nie patrzy. Wreszcie alarm mija. Wyłażę. Wsiadam na rower i wyjeżdżam z zakładu. Mijam w bramie grupkę mundurowych. Macham do nich i wesoło wołam - see you! Bye, odkrzykują. Brytyjczycy są w Unii i mają prawo do pracy. A ja jestem przecież Jack Durbidge.
Kończy się ważność wizy, a do 1500 dolarów jeszcze daleko. Ryzyko deportacji rośnie. Jak poproszą gdzieś o paszport, będzie kicha. Idę po rozum do głowy. Układam chytry plan. Chcę wracać do domu przez Niemcy, auto-stopem. Zatrzymać się w mieście Wuppertal i amówić tam folię samoprzylepną. Zapłacić za nią gotówką. Jak ją sprzedam, będzie korzystne przebicie na dolarze. Tak mi piszą z kraju moi doradcy finansowi.
Ale nie mam niemieckiej wizy tranzytowej. Muszę ją załatwić w Amsterdamie. Żeby nie tracić czasu, najlepiej wysłać paszport do niemieckiej ambasady z prośbą o wbicie stempla . Potem przyjadę i tylko odbiorę. I wio do Wuppertalu.
No i gdzie ten chytry plan? Już, już. Otóż postanowiłem, że zdeponuję swój paszport u Basi. Włożony w kopertę, zaadresowaną na adres ambasady Bundesrepublik Deutschland. Ofrankowaną. Znaczy - ze znaczkiem. I wyjaśniam, że gdybym pojawił się u niej w towarzystwie stróżów prawa, lub oni sami przyszli po mój paszport, to ma im powiedzieć, że owszem, paszport tu zostawiłem, ale właśnie tego ranka wrzuciła go do skrzynki pocztowej. Zgodnie z moją prośbą. A kiedy już wyjdą, to niech  zaraz idzie i wrzuci kopertę do skrzynki. Tym sposobem, zatrzymany przez policję mogę powiedzieć zgodnie z prawdą, że paszportu nie mam. To znaczy mam, ale bardziej jeszcze ma go Poczta Holenderska.
 A jak już go odzyskam, z cennym niemieckim wpisem, to mogą mnie najwyżej odwieźć na granicę. Stamtąd trafię do domu. Oczywiście przez Wuppertal. Tak ubezpieczony osiągam wreszcie granicę półtora tysiąca zielonych. Już sam wysłałem paszport do Niemców. W przeddzień wyjazdu ruszam rowerem po jego odbiór. W ambasadzie kolejka. Wielokulturowa. Kieruję uprzejmą prośbę o mój dokument do bardzo niemieckiej urzędniczki, a pośrednio do mikrofonu wmontowanego w szybę pancerną. Na dole szyby obrotowa kasetka. Frau Brunner szybko odnajduje mój paszport. Wrzuca go do kasetki i mówi: masz nieuregulowaną sytuację wizową z władzami Królestwa Niderlandów. Jak wyjaśnisz tę sprawę, to dostaniesz wizę niemiecką. I myk. Kasetka jest po mojej stronie. A Frau Brunner woła - następny, proszę.
Ciut zaskoczony obrotem sprawy, zabieram dokument tożsamości. Dokonuję namysłu. Jechać stopem bez wizy. Może się udać całkiem gładko. Ale mam do pokonania trzy granice. Złapią Niemcy niemieccy, oddadzą Holendrom. Wtedy deportacja. Złapią nasi socjalistyczni Niemiaszkowie, może być jeszcze gorzej.
Żegnaj paszporciku na lata.
Wsparty pewnym doświadczeniem ugruntowanej demokracji zachodniej postanawiam iść na całość, czyli rżnąć głupa. Jadę rowerem wprost w paszczę lwa, do Immigration Office. Budynek klasycznie policyjny, szaro - ponury. Przed wejściem tłumek. Raczej nie biały. Przebijam się do recepcji. Wyjaśniam dyżurnemu, że skończyła mi się wiza, że nazajutrz zamieram opuścić gościnną Holandię, że potrzebuję przedłużyć wizę do jutra. Bo inaczej Niemcy nie wbiją mi swojej pieczątki, a ja muszę do Wuppertalu.
Słucha uważnie. Zabiera paszport. Znika na dłuższą chwilę. Wraca. Oddaje mi mi mój dokument z komentarzem - tego się nie da załatwić. Jak to nie da? - protestuję. Bez tego nie mogę wyjechać. Musi się dać - nalegam.
Znów zabiera paszport. Znika, wraca i zaprasza na górę. Na piętrze drzwi. Na drzwiach tabliczka - Investigation. Znaczy dochodzeniówka. Wchodzimy do dużej sali. Mam usiąść na krześle. Mój paszport ląduje przed urzędnikiem Immigration. Po pół godzinie siadam przed nim. To znaczy, mniej przed paszportem, a bardziej przed urzędnikiem. Zaczyna się typowo. Nazwisko, imię, gdzie, z kim, do kogo, po co? Zwalam wszystko na Basię. Ona ma maleńkie dziecko. Mieszka sama. Ma się nie najlepiej. Potrzebuje pomocy, wsparcia. U niej mieszkam. Wspomagam. Dlatego przegapiłem termin wizy. Basia wnet przybywa mi z odsieczą, bo pozwolono mi do niej zadzwonić. Czy to twoja żona, pytają. Nie, mam swoją w Warszawie. I dzieci też. Basia długo negocjuje z panem Holendrem po holendersku. Wreszcie idzie do domu. W międzyczasie wprowadzają drugiego Polaka z nieuregulowaną sytuacją wizową. Siedzimy razem. Na krzesełkach. Czekamy chyba z godzinę. Co jakiś czas defilują przed nami ciekawe typy i znikają za drzwiami oddzielnego pomieszczenia. Wreszcie pan urzędnik imigracyjny zwraca się do nas. Pozwólcie panowie za mną. I prowadzi nas śladem tamtych. Wchodzimy do środka. Salka nieduża. Klamki brak. Zasilamy grupę kilkunastu osób. Dwoje sztywnych od koksu, chyba Niemców. Jacyś pojedynczy ciemno i czarnoskórzy. Dość zabiedzony młodzian. Bardzo biały. Siadamy na ławeczce. Bo teraz już siedzimy na dobre. Czas mija. Pora na kolację. Wnoszą aresztanckie jadło. Na wynos. Jeszcze ciepłe.  Jakiś koleś pyta mnie, czemu jestem taki nie w sosie. Wyjaśniam, że deportacji nie planowałem. Mocno utrudnia moje plany. Nie tak miało być. A on pociesza, że nie powinienem się martwić. Przecież wracam do domu. Do Solidarności, do Lecha Walesy. A ze mną nawet nie wiedzą, co zrobić- dodaje. Bo ja jestem z Libii i nawet mojej ambasady tu nie ma. A w domu czeka na mnie pułkownik Kadaffi. No good.
Po kolejnych dwóch godzinach jesteśmy wołani. My dwaj. Znaczy Polacy. Pan urzędnik uprzejmie wyjaśnia, że bardzo starali się iść nam na rękę. Dzwonili nawet w naszej sprawie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, do Hagi, ale niestety nic się nie da zrobić. Popełniliśmy wizowe przestępstwo. Zostaniemy deportowani. Wysłani do kraju drogą powietrzną. Powinni zatrzymać nas tu do jutra, ale proponują dżentelmeńską umowę. Paszporty zostają u nas, a wy stawiacie się tu jutro o 8 rano, gotowi do drogi. I przynosicie wszystkie pieniążki, jakie macie. Na pokrycie kosztów podróży. Przytomnie zgłaszam ostatnią prośbę skazańca. By informacja o naszej deportacji nie trafiła do polskich władz. Bo czekałyby nas represje. Kiwa głową ze zrozumieniem.
Drzwi otwarte. Wypadam stamtąd jak z procy. Pedałuję do Basi, łapię zarobioną forsę. Lecę do sklepów, na błyskawiczne zakupy. Odhaczam kolejne pozycje z długiej listy. Dżinsy, spódniczki, sweterki, klocki lego, smakołyki, suweniry. Robi się późno. Pędzę na Pocztę Główną, dzwonię do fabryki w Wuppertalu. Zdobywam numer ich konta bankowego. Zamawiam telegraficznie folię samoprzylepną. Uiszczam należność gotówką. Zarobione guldeny znikają. Też są teraz w podróży.
O 8.30 rano melduję się na policji. Pytają o pieniądze. Mój kompan w nieszczęściu, wyciąga 20 guldenów, ja mam 10. Dorzucam jeszcze 10 marek bo chcę być fair. Plecak i torba pękają w szwach. Lego duplo ledwo się mieści.
Wiozą nas na lotnisko. Tam znowu trafiamy do aresztu. Nieduży pokoik, cały wysmarowany napisami we wszystkich językach świata. Na ścianach, na suficie. Ochoczo dopisujemy swoje. W końcu, wciąż pod eskortą lądujemy na pokładzie srebrnego ptaka KLM. Nasze paszporty przechwytuje stewardessa. Oddaje nam je już w powietrzu, razem z biletami. Zwykłymi, imiennymi. Na lot Amsterdam - Warszawa. I tylko w rubryce cena jest kreseczka. Spisali się urzędnicy na medal A posiłek na pokładzie samolotu? Doprawdy nie wiem, jaki on był. Już cywilny, czy jeszcze aresztancki?


wtorek, 5 kwietnia 2011

Równy kamieniowi


 
 
                                                                              fot. Paweł Jasiewicz

W 1998 roku ustawiłem w Galerii Rzeźby BWA trzy duże lustra. Były umieszczone w taki sposób, by znalazłszy się między nimi, móc dostrzec się pośrednio w każdym z nich po trzykroć. Przed lustrami, na drewnianych słupkach, stanęły trzy duże owalne kamienie - odpowiedniki ludzkich głów. Każdy z nich wyrażał sobą inny aspekt, inną stronę ludzkiej osoby. Każdy został nazwany i obdarzony osobnym zadaniem. Ustawione stosownie, dzięki lustrom mogły odkryć swą potrójność. Całością były tylko wtedy, gdy ich funkcje złożyły się w jednię.

                                                                         fot. Janusz Bąkowski
Przystąpmy zatem do opisu.
Kamień pierwszy, dając swą nazwą tytuł całej instalacji, pełni rolę wiodącą.

Ja - byt wśród bytów,
równy kamieniowi;
stąd poczucie pokory i różności ze wszystkim.

Kamień drugi ujawnia moc indywidualności.

Ja - jeden jedyny,
ten, a nie inny;
stąd poczucie godności i wdzięczności dla Stwórcy.

Wreszcie kamień trzeci. Przyczyna powstania tej pracy. To jego funkcja jest wypaczana najczęściej. "Równy kamieniowi" jest gestem autorskiej niezgody na owe przekłamania.
Moja wersja mówi:

Ja - poznający,
centrum wszelkich doznań;
stąd zachwyt nad światem i szacunek dla cudzych zdań.

Powszechnym jest niestety utożsamiać centralną pozycję osoby uwikłanej w proces poznawania i doznawania świata, z prawem do kategorycznych osądów opartych na poczuciu wyjątkowości. Nie ma  tu na nią miejsca. Jej strzeże wszak kamień drugi, który nie traci z pola widzenia pokory kamienia pierwszego.
Razem dopiero składają się owe cechy na pełnię człowieczeństwa.
I oby tak było zawsze. Dla każdego.

                                                                                 fot. Paweł Jasiewicz
Na otwarciu wystawy zabrzmiała napisana na tę okoliczność kompozycja Doroty Bąkowskiej - Rubeńczyk zatytułowana "Równy kamieniowi". Wykonawcami byli: Katarzyna Sokołowska, Bartosz Kowalski i Michał Górczyński.

 

 

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Umarła klasa

Nie brzmi to zbyt optymistycznie dla czynnego zawodowo nauczyciela. Ale od czego wola walki?
A było tak. Pojechaliśmy do Krakowa. Na jeden dzień, żeby nie jeździć na dłużej. To mój bunt i niezgoda.
Wolę w nocy spać, niż nie spać.
No więc raniutko Warszawa Centralna. Po niecałych trzech godzinach Kraków Główny. Pięknie nie jest. Niby wczesna jesień, ale pada śnieg. Ziąb jak diabli. Jedziemy oczywiście na Salwator. Pokazać, bo ten lubię najbardziej. Atmosferę. Ujawniam swą słabość do tej okolicy. Wspominam o przyczynie, że romantyczna. Biegniemy dalej. Secesja w muzeum. Szał gdzieś wypożyczony. Więc bez szału. Idziemy ku rynkowi. Po drodze napotykam biuro teatru Cricot. Wpadam do środka. Machając rękami opowiadam o moim marzeniu, żeby młodym pokazać Umarłą Klasę. Że oni tam czekają na ulicy. A biuro, że różne ma do sprzedania, ale "Umarłej Klasy" to nie. Ale wyjątkowo podarują mi wajdowski zapis tego spektaklu. Jest cudnie.


Młodzi bywają niezborni. Rozpierzchli się na posiłek i teraz czekamy na nich pod Sukiennicami w remoncie,
na śniego-deszczu. Złość narasta. Ci, co już są, podjudzają - niech Pan im przywali, jak wrócą. W końcu idą. Ruszam na nich z furią. Nakręcam się, syczę coś o braku odpowiedzialności. Zawieszam dramatycznie głos. Wtedy jeden występuje naprzód i skromnie wyjaśnia, że z okazji Dnia Nauczyciela przynieśli mi drobny prezent - laskę. Nie, że już jestem taki stary. Tylko, że tam na Salwatorze. Że kiedyś nie byłem tam sam i że to ku pamięci. Tamtej laski. Występuje drugi i wręcza mi T-shirt. I love Kraków, a trzeci czapkę uszankę. Cieplutką. Bo mi mój kapelusik całkiem przemókł. I co zrobisz? Nic nie zrobisz, jak mówi Kasia P.
Obyś cudze dzieci uczył! Próbuję.


Wróciliśmy. Zacząłem szykować się do pokazania im spektaklu. Napisałem rodzaj wstępu. Znalazłem Valse Francoise śpiewany przez Fogga. Z niemałą tremą zacząłem ten spektakl. Przyniosłem nawet szwedzkiego ludzika - manekina. Fogg śpiewa, ja tańczę z manekinem walca. Opowiadam o Kantorze, o manekinach, o
spektaklu i jego recepcji w świecie. Wreszcie puszczam wajdowski zapis z Krzysztoforów. Dobrze, że zaczyna się od wejścia widzów do salki. Siedzą tam, jak i my tu, w klasie. A na scenie też klasa. I zaczyna się ten kantorowski obłędny taniec, te podrygi, skrzypienia, wstawania, siadania, ciąganie sobowtórów, bełkotanie tekstów. I czuję, że to trwa i trwa i nie ma końca. Limit uwagi moich widzów, nawet podparty moimi zabiegami, powoli się wypala. Czuję to. Jeszcze dobre pół godziny do końca, a tam ciągle ta sama szamotanina. Te same teksty. Z początku nawet ciekawe, potem już nudnawe, teraz wręcz męczące. Więc czar już prysnął. Teraz jest rozczarowanie. I ma się skończyć porażką. Gorzka prawda jest tuż, tuż. I nagle, ktoś z mojej klasy mówi głośno. Zobaczcie, ten tam, to zupełnie jak nasz Adam. A tamta to Oliwka. A ten to Tomek. Posypało się. Odnaleźli wśród zdziecinniałych starców swoje sobowtóry. Siebie samych. Śmieją się z każdej nowej kwestii aktorów. Odnajdują coraz nowe podobieństwa w gestach, ruchach, grymasach twarzy, utożsamiają się z nimi. Oddycham z ulgą i radością. Próbowałem im pomóc znaleźć drogę do Kantora. Znaleźli swoją własną. Jeszcze Klasa nie umarła. Żyje własnym życiem.