sobota, 11 sierpnia 2012

Kuszenie Świętego Antoniego czyli znaleziska i zdobycze.




Wśród wielkich zaskoczeń, może największym i najciekawszym było odkrycie w lizbońskim Muzeum Sztuki Dawnej obrazu Hieronima Boscha „Kuszenie Świętego Antoniego”. Choć znałem go dobrze z reprodukcji, stałem przed tym tryptykiem długo i nie mogłem się napatrzeć i nadziwić wyobraźni obu panów – Hieronima, który to wszystko namalował i Antoniego, który tak pokuśne byty ku sobie skłaniał. Co do wyobraźni tego, który je być może ku Świętemu kierował, lepiej o nią wcale nie pytać.


Nie powiem, że w dalekiej podróży na pokusy żadne nie jest człowiek narażony. Owszem, jest. Ot, urok podróży.

Jakże miłym było wędrowanie wzdłuż długaśnych półek z portugalskimi winami w zwykłym supermarkecie. Atrakcją wyjątkową stało się wyławianie spośród dobrych, tych bardzo dobrych, w cenie o tyle śmiesznej, o ile budzącej zazdrość. Chciałoby się i u nas kupić takie znakomite wino za 6 albo 8 złotych i cieszyć nim podniebienie przy obiedzie.


Oczy, jak już wspominałem, radowała bujna przyroda nierzadko obsypana kwieciem, uwalniająca rozkoszne aromaty , emanująca spokój i dostojeństwo.


Ocean dotykany z bliska, samotnie, gołą stopą, zdawał się zajęty sobą i burzliwymi utarczkami ze skalistym wybrzeżem. Godzien największego podziwu i niemniejszego respektu. Groźny i fascynujący.

Patrzenie uważne pod nogi przyniosło drobne znaleziska, dziś już wypełniające kolejne, wolne jeszcze strony Księgi /patrz wpis NTSPSSNTR/

Niemałym zaskoczeniem było też stado zielonych papug szalejących wśród koron eukaliptusów.


Były znaleziskiem i zdobyczą wspominane już patyki pozyskane z drzew tropikalnych, wieczorami ujawniające stopniowo subtelne kształty ukrytych w nich łyżeczek /patrz wpis ŁYŻECZKARZ/.


Miłym wydarzeniem było kilkakrotne spotykanie się z Adrianą Bąkowską, korespondentką Polskiego Radia, wcześniej znaną mi jedynie z fal radiowej Jedynki. Nasza rozmowa nagrana dla tej stacji poszła podobno w eter.


Wielkim przeżyciem z Madrytu było ponowne stanięcie w zadumie przed powalającą Guerniką Picassa. Tam zdałem sobie sprawę, że istotną zaletą oglądania oryginałów wielkiej sztuki jest możliwość doświadczenia faktycznych wymiarów dzieła w relacji do naszego ciała i wysokości z której ogarniamy świat wzrokiem.


A wracając do Antoniego, świętym być trzeba, by nie dostrzegać mrowia pokus najróżniejszych wokół siebie. Gdybym miał ślepo wiernie biblijnych nakazów walki z grzechem przestrzegać, samo-oślepionym bym wrócił niechybnie. Nie przestrzegałem. Jak widać.













Jeszcze raz - Uścisk dłoni




Wyjazd do Lizbony stworzył okazję do próby odtworzenia projektu "Uścisk dłoni" w nowej wersji. Jako pretekst posłużył mi fakt, że poprzednia  - w dużym formacie - padła w zeszłym roku we Włocławku łupem złodziei.

 
 

Nakłanianie ludzi do ściskania mojej prawicy przed aparatem fotograficznym to zajęcie dość interesujące. Najpierw trzeba popatrzeć na prawą rękę "ofiary", bowiem im ciekawiej się prezentuje tym lepiej dla projektu.

 
Następnie ocenić, czy wybrana osoba będzie łatwym łupem.


Wreszcie wybrać moment, w którym zechce zatrzymać się, wysłuchać prośby i ewentualnie ją spełnić.
 
 
 
 
 
 
 
 
Większość osób reaguje ochoczo. Sporadycznie zdarza się wszak odmowa. Jakieś panie w tramwaju, mimo, że zwróciłem się do nich w ich języku, zupełnie nie zrozumiały, o co mi chodzi. I to nie przez moją lingwistyczną nieudolność, ale raczej ze strachu, że o coś chodzić może. Wg zasady, że jeśli obcy czegoś chce, to pewnie jest żebrakiem, zboczeńcem lub terrorystą. Z kolei pewien Amerykanin w dobrze średnim wieku, czekający przed knajpką na "pchlim targu" odparł mój atak uprzejmie. Korzystając z okazji, że się nie spieszył, wdałem się z nim w rozmowę i wyjaśniłem szczegółowo ideę mego projektu. Wysłuchał z zainteresowaniem, po czym ponownie odmówił, argumentując, że on nie jest this type of man , który by ściskał komuś nieznanemu prawicę. Jego prawica, jego prawo.

 

 
 



wtorek, 7 sierpnia 2012

Calcada portugesa


Jako aktywny zwolennik sztuki ulicy, postanowiłem zostawić swój ślad w stolicy Portugalii. Wybrałem kilka tekstów vlepkowych z tych, które regularnie przyklejam w Warszawie, poprosiłem o przetłumaczenie ich na portugalski, wypisałem je na kolorowym samoprzylepnym papierze i ruszyłem w miasto. Już od pierwszych chwil tej akcji czułem, że coś tu nie gra. Kolorowe karteczki wyglądały obco.

 Na szczęście chwilę potem dostrzegłem, że lizbońskie chodniki wybrukowane są małymi beżowymi kostkami kamiennymi. Lokalnym źródłem kamienia są ponoć wzgórza Monsanto, na których stał rozbity mój namiot. Kostki nazywają się calcada portugesa i są tradycyjnym materiałem brukowym Portugalii i Brazylii.
Zauważyłem wszak, że tu i ówdzie chodniki są nieco szczerbate, a wypadnięte kamienie leżą nieopodal pod ścianą domu. Podniosłem jeden i na jego wypolerowanej powierzchni napisałem vlepkowy tekst. Pisało się świetnie.

I zaraz utworzył się pewien porządek działania. Wędrując, podnosiłem wypadniętą kostkę, niosłem ją do miejsca, w którym dało się usiąść, wyciągałem zeszyt z tekstami, wyszukiwałem stosowny, pisałem i z gotową już kamienną "vlepką" ruszałem dalej, szukając miejsca, w którym mógłbym ją wyeksponować. Umieściwszy ją tam, najchętniej na wysokości oczu, zaczynałem rozglądać się za kolejną kostką.


  

  
 
 

Zostawiłem ich w Lizbonie pewnie koło setki. Wędrując przez Sintrę, kładłem przy każdej z ustawionych wzdłuż drogi rzeźb jeden z moich kubików. Gdy wracałem po kilku godzinach leżał już tylko jeden. Reszta znikła.

 

 
 
 
 
 
Wędrując po Lizbonie spotkałem rzeźbiarza w jego ceramicznym atelier i w rozmowie z nim przyznałem się do pisania na calcadas. Pokazałem mu tę, którą właśnie miałem w torbie już opisaną, a on zainteresował się treścią tekstów i wyznał z kolei, że przez 27 lat był nauczycielem portugalskiego. Zaraz też zaczął wygładzać portugalskie tłumaczenia moich "vlepek". Ciekawa to była lekcja zwłaszcza, że komentował swoje sugestie fachowo - tu trzeba zmienić rodzajnik, tu posłużyć się formą "there were". Ano, spotkało się dwóch belfrów - językowców.