sobota, 9 września 2017



Eligiusz

                     


Zadzwonił onegdaj domofon. Niespodziewanie zupełnie. Ulotki, pomyślałem. Elek, usłyszałem. Owszem, 50 lat temu nie zdziwiłbym się, bo wpadaliśmy do siebie często jako, że mieszkaliśmy po sąsiedzku. Jak już wielokrotnie wspominałem na blogu, łączyła nas więź przyjacielska przez ładnych parę lat. I oto dzwonek do drzwi.

Spędziliśmy następne trzy kwadranse rozmawiając o wczoraj i dziś. Nie widzieliśmy się przez ponad 20 lat. Zaskoczyło mnie jak trafnie Elek formułuje opinie, jak prosto i jasno komentuje interesujące nas sprawy. Bardzo mnie ta wizyta uradowała. Faktycznie, w tamtych latach nasza przyjaźń wynikła z faktu, że obaj nie mieliśmy wewnętrznej zgody na eskalację brutalności i niemoralnych postaw hersztów naszej podwórkowej bandy. We dwóch zwekslowaliśmy na boczny tor i rozpoczęliśmy wspólną podróż. Dosłownie, bowiem, jak już pisałem, staliśmy się notorycznymi obserwatorami zmian, zachodzących w naszym mieście. Jest początek lat sześćdziesiątych. Znikające ruiny, nowe domy, ruch uliczny, przechodnie, komunikacja miejska, a nade wszystko witryny sklepowe były przedmiotem naszych obserwacji i komentarzy. Pory roku i typ pogody nie miały znaczenia. Ani upał, ani śnieżyca nie były dla nas przeszkodą. To faktycznie było flaneur'stwo w czystym wydaniu, konsekwentne jak pełnienie służby i ekscytujące jak uczestnictwo w tajnym rytuale. Mieliśmy stałe trasy, z których często zbaczaliśmy w nieznane. Czuliśmy się wręcz fizycznie cząstką tego miasta i bardzo było nam z tym dobrze. Obrazy tamtych dni, przywoływane z pamięci, są mocno przymglone, ale dają się nieco wyostrzyć.

I oto Aleje Jerozolimskie, rozświetlone latarniami i witrynami sklepowymi na odcinku od ul. Kruczej do Marszałkowskiej. Po przekroczeniu tejże i minięciu Hotelu Polonia gwałtownie szarzeją, a im bliżej ulicy Chałubińskiego, zdecydowanie tracą stołeczny sznyt. Knajpa na rogu Alej i Poznańskiej, dyszy piwno-nikotynowym oparem, wypluwając kolejno silnie zawianych panów w dojrzałym wieku. Ci toczą mętnym wzrokiem wokół siebie, napotykając pełne godności sylwetki równie niemłodych cór Koryntu, przechadzających się niespiesznie ze swymi pokaźnych rozmiarów torbami, dźwiganymi na ugiętym w łokciu przedramieniu.

Na przeciwległej, żałośnie pustej pierzei ulicy, samotnieją dwa nowe budyneczki Dworca Śródmieście. Bliżej skrzyżowania z ul. Emilii Plater owo pustkowie próbuje "nobilitować" kultowa budka z piwem, okolona podkową srebrzącej się blachą półki. Na owej półce prócz kufli opierają się udręczone piwną konsumpcją postaci. Tu, prócz papierosów i piwa króluje kwaśny zapach uryny. Linia średnicowa pociągów podmiejskich dowozi co wieczór klientów tej i innych okolicznych knajp. To okolica przaśnej rozrywki, spotkań towarzyskich i drobnych, niekoniecznie jasnych interesów.

Cofnijmy się wszak tam, gdzie jaśniej. Naszą uwagę nieustająco przykuwa Centralny Dom Towarowy na rogu Alej i Kruczej. Z przeciwnej strony na skos przebiega ulica Bracka, tworząc niewielki pasaż wyłącznie dla pieszych, co nadaje mu urokliwy klimat. Korzystają z niego młodsze nieco damy do towarzystwa, dające się i tu zauważyć wieczorową porą. CDT przyciąga jednak głównie masą towarów i przerzucanymi na różne piętra tłumami klientów. Z pasją przeciskamy się do kolejnych stoisk, by wybadać, co nowego błyszczy na półkach.

Ta masa towaru dociera do modernistycznej budowli Cedetu z magazynów pomieszczonych w barakach leżących na pustkowiu, rozciągającym się po prawej stronie Alei Niepodległości, dziś stanowiącym kontynuację Pola Mokotowskiego w kierunku ul. Polnej. Do tych baraków wiedzie bocznica kolejowa ze Służewca Przemysłowego i czasem pociąg towarowy ciągnięty przez sapiący parowóz toczy się wzdłuż ul. Wołoskiej i Bobolego, przecina łukiem Pole Mokotowskie i Aleję Niepodległości przy opuszczonych cieniutkich szlabanach i w końcy powierza dostarczone skarby czeluściom obskurnych magazynów.

Nie jest to jedyna osobliwa linia kolejowa stolicy. Od północy, wzdłuż lewego brzegu Wisły, ułożone są tory dla zaopatrzenia odbudowanej na Powiślu elektrowni. Dziesiątki pełnych węgla wagonów toczy się powolutku nadbrzeżem, a opróżnione z zawartości często stoją nieruchomo, blokując dostęp do wody. Nam taka blokada nie groźna. Przełazimy pod wagonami czasem taszcząc ze sobą rowery, by spojrzeć w nurt rzeki, ocenić jej czystość, stan wody, i popatrzeć na dziki praski brzeg.

Tam zapuszczamy się rzadziej, choć wyprawy na Ciuchy, na Bazar Różyckiego czy ul. Targową łączą się z emocjami specjalnego typu. Tam patrzy się po równo na materialną tkankę miasta i na ciżbę wypełniających ulice ludzi. Trudno nie zauważyć, że są różni od tych na lewym brzegu Wisły. Inni w swej masie i w poszczególnych jednostkach. Inni w wyrazie twarzy, w postawie, gestach, ruchach i odzieniu. Oni są właśnie stąd. I nie tyle z Pragi, co z Ząbkowskiej, Strzeleckiej, Targowej czy Skaryszewskiej. Przemierzamy te ulice szybszym krokiem i z uwagą napiętą ryzykiem bycia rozpoznanymi jako intruzi. Nie czujemy się tu u siebie tak, jak na Górnym Mokotowie. Tu widok kilkunasto-osobowej wielopokoleniowej gromady stojącej i siedzącej na krzesełkach przed bramą kamienicy na Stalowej jest czymś naturalnym. Oni są stąd, tworzą to miejsce tak, jak ono tworzy ich. A pozorna bylejakość i obskurność przegrywa z charakternym genius loci. To przecież wyśpiewywał w swych piosenkach Stanisław Grzesiuk, choć Stalową od Czerniakowskiej dzieli spory dystans.

Pewnie byłoby dziś ciekawiej, gdybyśmy wtedy pstrykali fotki na trasach naszej łazęgi, ale nie pstrykaliśmy. Zostały obrazy w pamięci, ślady wrażeń, zapachów, nastrojów i emocji. Każdy człowiek ma ich sporo, a my dwaj, jak sądzę, podzielamy panoramiczny wręcz obraz Warszawy lat sześćdziesiątych.

Zadzwonię niedługo do Elka z propozycją, byśmy znów wyskoczyli wczesnym wieczorem na stare trasy i wspólnie rzucili okiem na nasze miasto.

środa, 23 sierpnia 2017

Kto nie ryzykuje...

Były plany wyjazdowe, pospieszne, last minute.

                                                              
Udać się gdzieś, gdzie pięknie.

                                              

Świat kusi niejedną tajemnicą.

                                            

W głowie może się przewrócić od możliwości.


A podróże kształcą przecież.
 



 
Chciałoby się posadowić gdzieś atrakcyjnie.

                                               

                                      

Wpasować w rzeczywistość.

                                          

Zawiesić na chwilę wszelkie kontakty.

                                                  

Zerwać z rutyną.

                                           

Wyrwać się z więzienia rytuałów codzienności.

                                    

Zaniechać dbałości o jakikolwiek porządek.

                                             

                                    

Zaryzykować.

                                   

Uwolnić świadomość od piętrzących się obaw.

                                           

                                            

                                            

Odjechać odrobinę. 

                               

Zważyć wszak ryzyko upału.

                                     
                                
Kontrolować ilość i jakość.

                                                                                

Nie tracić przy tym jasności poznawczej.

                                             

Sęk w tym, że pokusy kosztują majątek.

                                               

Problem naruszenia żelaznych zapasów przerasta pokuśność wizji.

                                      

Rzeczywistość sprowadza na ziemię, 

                                       

ale wizje pozostają.

                                      

                                       

                                      

Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie.

                                        

poniedziałek, 24 lipca 2017

Rajd po ludziach

W zeszłym roku miałem jeździć po ludziach z pytaniem "dlaczego myślisz tak, jak myślisz?". Nie wyszło. Temat odłożyłem, zawiesiłem owo pytanie, ale w te wakacje w podróż po znajomych jednak się udałem. A że na południe wypadło mi jechać, zacząć odwiedziny musiałem od miejsca szczególnego, które wszak znam dobrze. Otóż 4 km od Grójca mieszkają i pracują razem Rajmund i Ewelina. Na niecałych 3 hektarach prowadzą unikalną działalność szkółkarską - wiele gatunków roślin iglastych kształtują na podobieństwo japońskich bonzai. Wiedzę w tej dziedzinie mają ogromną i efekty pracy godne podziwu.
                                          

                                            

Fakt, że znam się z Reniem od 56 lat i składam im przyjacielskie wizyty regularnie sprawia, że i mnie odrobina tej wiedzy się udziela. Miejsce owo tym bardziej jest dla mnie wyjątkowe, że goszczenie w nim każdorazowo łączy się z degustacją pyszności przygotowanych przez Panią Domu.

W pobliżu Św. Kararzyny mieszka Jarek. Pracowaliśmy razem w szkole przez rok. Uczyliśmy tego samego przedmiotu. Ale niebanalną znajomość zawiązaliśmy w trakcie przerw między lekcjami. Jego optymizm, radosna energia i rozliczne pasje napełniały niewielki pokój nauczycielski niepowtarzalną atmosferą. A gdy dołączał do tego Piotr - artysta, koneser literatury i muzyki, powietrze wypełniało się tym, co wyobrażam sobie, fruwało w Zielonym Baloniku, Ziemiańskiej czy później w kawiarni PiW-u na Foksal. Ach, jak ja wtedy lubiłem chodzić do szkoły i spotykać tych panów! Jarek osiadł w rodzinnym siedlisku, tworząc z dwóch niewielkich drewnianych domków posadowionych w ogrodzie miejsce bajkowe. Pokazują to załączone fotografie.

                                                 

                                         

                                         

A że o każdej roślinie jej opiekun może opowiadać historie i anegdoty fascynujące, że w domu snuje się muzyka z najwyższej półki, że zapachy natury mieszają się z aromatem autorskich pomysłów kulinarnych, żałowałem wielce, że tylko dwa dni spędziłem w tym uroczysku.
                                      

                                  

Fakt, że podsuniętą przez Jarka, otwartą przypadkowo książkę "Reszta jest hałasem" Alex'a Ross'a przeczytałem do końca niech świadczy o jakości tego miejsca.

Do Czesława musiałem się kopnąć aż pod Tarnów. Tam, wraz z trzema synami prowadzi zakład usług kamieniarskich. Jadą do niego z różnych stron ci jeszcze żywi, by zamówić i uiścić opłatę za trwałość imienia wykutego w granicie i zdobnego w prawdziwe, równie trwałe złoto. Granitowe bloki przybywają ze stron jeszcze bardziej odległych, jak Szwecja czy Afryka Południowa. Zamawiane są te najwyższej jakości, ale, jak mnie przemiły syn Czesława uświadomił oprowadzając po zakładzie, ową jakość daje się stwierdzić dopiero po pocięciu bloku na płyty i wyszlifowaniu ich powierzchni.

                                               

Piękna i szlachetna to robota. Z Czesławem spotkałem się 9 lat temu w sanatorium w Polańczyku. Grywaliśmy w ping-ponga i raz nawet udało mi się wygrać. Gadaliśmy wieczorami. Z tego wynikło, że zupełnie nie udało mi się wygonić Czesia z pamięci, a on, z kolei, odezwał się nagle rok temu mówiąc, że robił porządek w wizytówkach, natknął się na moją i zaraz zadzwonił, zamiast ją wyrzucić. Przegadaliśmy godzinę i to przesądziło, że znalazł się na trasie mej podróży.
 
                                           

Bo Czesio zajmuje się trzema wymiarami robiąc pomiary cmentarnych grobowców i czwartym - czasem, wyciosując je z najtrwalszego granitu.

                                          

Ale jeszcze dwa wymiary są mu przypisane. Szlachetna prostota wyrażana jasną myślą i pewien rodzaj fantazji, wyobraźni, którą sięga gdzieś dalej i wyżej. Dobrze, że jest radnym i że prowadzi lokalny klub piłkarski. Zabawiłem u niego niedługo, ale załapałem się na pomidorową i naleśniki. Podała mi je jego ujmująco skromna, drobniutka małżonka, która rychło potem pospieszyła do fabryki na popołudniową zmianę. Powiadam wam, co za ludzie! Czesław też wnet pojechał obradować, a ja ruszyłem w kierunku Krakowa.

Lubię przyjeżdżać na trochę do grodu Kraka. Lubię na chwilę zanurzyć się w jego dostojną, habsburską mieszczańskość. Przyzwyczajenie do stołecznego rozedrgania pewnie nie pozwoliłoby mi rozkoszować się gęstością socjalnej atmosfery na dłużej. Jednak obie osoby, które chciałem odwiedzić są integralną częścią tego miasta. Jan, kuzyn Isi, mojej Towarzyszki Życia jest osobą publiczną z nazwiska i z twarzy. To z nim spotkałem się najpierw na smakowitej kolacji i on udzielił mi gościny.

                                          

Spotykaliśmy się wcześniej niejednokrotnie w Warszawie, gdy zatrzymywał się na Sadybie i polubiliśmy się jakoś niestandardowo. Oczywiście znam go z publikacji prasowych i publicznych wystąpień. Najbardziej wszak imponuje mi jako nauczyciel akademicki upowszechniający wiedzę filozoficzną w sposób jasny i zrozumiały. To samo dotyczy książek jego autorstwa. Dobrze też nam się rozmawia i tak było również tym razem, a to przez uważne słuchanie się wzajemnie, co nie jest aż tak powszechną umiejętnością. Atencją został też obdarzony mój samochód, który spędził noc w garażu uniwersyteckim pod Audytorium Maximum. Zapewniło mu to bezpieczny pobyt, czego nie gwarantują warszawskie tablice rejestracyjne na ulicy dawnej stolicy kraju.

Następnego ranka popędziłem na Salwator, moją ulubioną dzielnicę Krakowa, by odwiedzić Cecylię, przywitać się rocznym już Ignacym i uścisnąć prawicę jego tacie - Piotrowi. O Cecylii też nie muszę się rozpisywać, bo jest osobą znaną.

                                 

Fakt, że dostałem od niej pięknie wydany katalog - dokumentację artystycznych dokonań z bardziej niż serdeczną dedykacją, napawa mnie radością i dumą. Rozmawialiśmy o sztuce i życiu spożywając niespiesznie śniadanie, a rozpromieniona twarz Cecylii, jej śmiejące się oczy obok spokoju Piotra mówiły same za siebie. Ignaś z wdziękiem smarował śniadaniowymi produktami siebie i okolicę, zaznaczając swoje terytorium. Śniadać w takim towarzystwie to czysta przyjemność.

Pora obiadowa zastała mnie już nad Zalewem Żywieckim, gdzie Isia z dwojgiem swoich wnucząt, Niną i Leonem, spędzała wakacje. Rozbiłem swój namiocik w ogródku i natychmiast wpasowałem się w ich program wypoczynkowy.

                                            




                                             

Ktoś by pomyślał, że wiek 5 i 8 lat ogranicza dzieci do podwórkowego szaleństwa z rówieśnikami. Tymczasem nazajutrz wdrapaliśmy się na pobliski szczyt góry Żar, by nazajutrz wejść na Baranią Górę wzdłuż Białej Wisełki, a wrócić z biegiem Wisełki Czarnej. W obie strony zajęło to, bagatela, 6 godzin. Każdy odczuwa swoje osobiste zmęczenie, ale ja uważam, że choćby z racji wieku, zmęczyłem się najbardziej. Dlatego następnego ranka wrzuciłem ich rowery na bagażnik isiowego samochodu i oni ruszyli do Warszawy, a ja wprost przeciwnie - do Sokołowska.

                                         

W Sokołowsku bywam zazwyczaj raz w roku, w zimie lub w lecie. Tym razem w obu tych terminach. Jest to miejsce zupełnie niezykłe. 19-wieczny kurort znany z leczenia chorób płucnych, zaniedbany po transformacji, powoli nabiera dawnego blasku. Dzieje się tak głównie za sprawą Fundacji InSitu osiadłej tu od dekady. Siłą swych szefowych, Bożenny Biskupskiej i Zuzanny Fogt, ogromne, zniszczone pożarem sanatorium Brehmera dźwiga się z ruin, a równolegle od lat odbywają się tu ważne festiwale. Jeden - Konteksty - festiwal sztuki efemerycznej pozwala spotkać znaczących artystów sztuki performerskiej ze świata i kraju. Właśnie na otwarcie tego wydarzenia pospieszyłem onegdaj. 

                                     

 Drugi festiwal poświęcony Krzysztofowi Kieślowskiemu odbywa się na przełomie sierpnia i września, skupiając środowisko filmowe. Od trzech lat dołączyło do tych wydarzeń Sanatorium Dźwięku - festiwal muzyki eksperymentalnej na poziomie radykalnej europejskiej awangardy. Jego pomysłodawcą i organizatorem w ramach Fundacji InSitu są Gerard Lebik i Zuzanna Fogtt. Pozostając w długoletniej przyjaźni z Bożenką, Zuzą i Zygmuntem Rytką, od początku świadkuję i twórczo uczestniczę w tym gigantycznym projekcie zwanym Sokołowsko.

                                                       

                                         

Nie ma dla mnie lepszego miejsca na ładowanie akumulatorów, bowiem majestat i spokój tamtejszej natury uzupełniony jest niespożytą energią i optymizmem twórczym Bożenki i pracowitością całego zespołu Fundacji. Taka konfrontacja każe mi znajdować i w sobie zasoby energii przydatne przez cały rok w każdego typu dzieałalności. W czasie festiwalu spotyka się arcyciekawych ludzi, rozmawia o sztuce i cieszy współobecnością innych artystów.

                                           

                                              

Tak było i tym razem. Choć ledwie zawadziłem o pierwszy dzień Festiwalu, to nazajutrz opuszczałem Sokołowsko solidnie ubogacony. Taki też dotarłem do domu radując się z serdecznych spotkań z tylu znajomymi i przyjaciółmi. Super był ten wakacyjny rajd po ludziach.











































środa, 5 lipca 2017

Przenikanie

Przenikanie - spektakl Teatru S na Festiwalu Experyment 2017 w Zbąszyniu.

                                         

Pojechałem zobaczyć nowy spektakl teatru Irka Solarka. To dobry pretekst, by wpaść choć na jeden dzień do Zbąszynia na festiwal Experyment i spotkać gromadę życzliwie ku mnie uśmiechniętych ludzi.

Im dłużej żyję, tym bardziej sobie cenię prostotę, umiar i czystość znaczeń, kształtów, symboli. Zgrabna i stosowna forma nadana treści zawsze mnie raduje. Nadmiar męczy.

Teatr Irka jest plastyczny. Żadne słowo nie pada. Tradycja takiej sztuki jest w Polsce bogata. Z jednej strony to teatry awangardowe, gdzie scenografia wychodzi z tła i staje się istotnym współtwórcą spektaklu, jak u Szajny czy Kantora. Z drugiej strony to wymagająca i trudna sztuka happeningu i performansu. Jest też oczywiście czysta Scena Plastyczna Leszka Mądzika.

Do tej właśnie tradycji nawiązuje Irek. Nie waha się też przyznać do owych odniesień. Nie bez powodu jego derwisze wirują w ramionach pentagramu wyznaczonego na scenie taśmą klejącą w kolorze niebieskim. Ja też podzielam admirację dla dokonań artystycznych Edwarda Krasińskiego.

                                               

Brak słów otwiera wolną przestrzeń dla całej gamy innych doznań. Obrazy są zbudowane bardzo starannie, z rozmysłem i wielką wrażliwością. Nie dziwi mnie to, bowiem Irek jest wnikliwym tropicielem i odkrywcą form subtelnych, prostych, obarczonych tajemnicą ukrytych sensów i opowieści. Potrafi je odnajdywać i ujawniać. Potrafi też pleść z nich swoją opowieść plastyczną czy to w obrazach i obiektach, które tworzy, czy w spektaklach, z których "Przenikanie" jest najnowszym.

Są w nim aktorzy, którzy posłusznie i wyraźnie realizują zamysł autora, mieszcząc się dynamiką swej formy w powierzonym zadaniu. Są akcesoria i jest obiekt wiodący, przedziwny, niepokojący, toporny i uparty w swym trwaniu.

                                                        

 Jego niezwykła, jakby anty-funkcjonalna forma okazuje się tak bogata w sens, że pytanie o relację między nim a resztą grających elementów /w tym ludzi/, jest zagadką kto tu jest dla kogo i kto jest kim. Ten zewnętrznie pokrętny kloc staje się wnet elementem wewnętrznym, kręgosłupem, czy wręcz jego istotną częścią - krzyżem każdego człowieka. Krzyżem we wszystkich znaczeniach; tym organicznym, dźwigającym nasze wypionowane ciało i tym pańskim - bolesnym i w niesieniu i w przygwożdżeniu. Czołgają się po nim aktorzy, oplatają go, przeciskają pod lub przełażą nad, a on, jak życie, uwiera, grozi i kusi swym przedziwnym kształtem. Jest też dawcą i świadkiem samotności i sumienia, zmysłowości i rozpaczy.

                                      

                                       

                                      

Są też żywioły - jest woda, ziemia i powietrze ujawnione ziarnem pod postacią mąki i zapachami owych pierwotnych substancji. Właśnie zapach jest rzadkim w teatrze doznaniem a tu świadomie staje się częścią wrażeń tak wyraźnych, jak obraz.
    
                                                 

                                                

                                                

W takich przestrzeniach symbole mieszają się z realną dosłownością, co w pełni ujawnia też przestrzeń dźwiękowa spektaklu - ta stworzona jako zamysł i ta naturalna, sceniczna, wynikająca z działania.
                                                  

Początkowo starałem się czujnie odczytywać symbolikę wtopioną w ruch sceniczny, aby po chwili poddać się całemu nastrojowi, chłonąc to, co chwytają oczy, uszy i nozdrza, pełen oczekiwania na niespieszną sekwencję obrazów/wypadków i świadom, że zaskakująco dosłowne ujawnienie "bebechów" może zwiastować kulminację spektaklu, a bęben głoszący wpierw rozpoczęcie, jak w średniowieczu na rynku, na koniec zabrzmi tak czysto i jasno jak zaklęcie odczarowujące w bajce.

Potem, zgodnie z oczekiwaniem, nastąpiło życie w ciągu dalszym, już nie sceniczne, ale bogatsze i pełniejsze o całe "Przenikanie".

                                     

Dziękuję Dorocie Bulińskiej za udostępnienie jej zdjęć ze spektaklu.