niedziela, 25 listopada 2012

Pani Tonia

O Antoninie Kossak-Lgockiej mówi się już teraz, że była. Odeszła bowiem niedawno. Odeszła czyli umarła. Smutno.

 
Kiedy pojawiłem się w szkole, a myślę o 37 Liceum Niepublicznym, już tam była. Chyba uczyła historii od chwili powstania naszej szkoły. W tamtym czasie dzieliła swą pedagogiczną pasję pomiędzy nas i Liceum im. Czackiego. Mawiała wtedy często - "u nas w Czackim". Potem, kiedy pracowała już tylko u nas powtarzała z uśmiechem - "w naszej Prześwietnej Akademii". Miała bowiem swego rodzaju dystans do pedagogiki stosowanej we współczesnych realiach.

Zresztą pojęcie dystansu było jakoś z panią Tonią związane. Była bowiem damą dystyngowaną, tzw. osobą z zasadami. Znała wartość dystansu i stosowała ów oręż. Potrafiła się nawet dąsać i obrażać. Ale czyniła to w obronie form i zasad, które uznawała za obowiązujące wśród ludzi pewnej klasy.
Nie wszystkim się to podobało. Osobiście dostrzegałem w tym urok zgoła XIX-wieczny. Odczuwałem też z Jej strony rodzaj sympatii. Pozostawaliśmy wszakże przez cały wieloletni okres znajomości "na pan-pani". I to miało swój urok.

Tonia była osobą dość samotną, co zresztą z klasą znosiła. Najpierw odszedł mąż Grzegorz, inżynier, o którym czasem wspominała dyskretnie - "my z Grzegorzem". Potem opuścił ją jedyny brat, o którym wiem, że pomagał przywozić żwirek dla Pusza.
No właśnie, Pusz! Znały go kolejne roczniki braci uczniowskiej z Czackiego. Pusz był kotem - legendą. Kimś naprawdę ważnym w świecie pani Toni. Kiedyś, gdy już i w naszej szkole każdy o nim wiedział, zdarzyło się, że bohater zmaterializował się w naszej Prześwietnej Akademii po drodze do, czy od weterynarza. Pamiętam, że zdziwiła mnie czarno szczupła niepozorność owego kota - celebryty.

Jakiś rok później, Tonia wyjawiła mi ze łzą w oku, nieomal w tajemnicy, że Pusza już nie ma na tym świecie. Wyrzeźbiłem Jej wtedy małą czarną figurkę siedzącego kota zapewniając, że tak się zapisała dusza Pusza.

Faktem jest, że pozostawała pani Antonina coraz bardziej samotna, w nowym małym mieszkanku na Ochocie, dokąd przeniosła się z willowego Mokotowa. Rozmawiałem z Nią telefonicznie od czasu, do czasu, pytając o zdrowie. Wiedziałem też od Niej i też w tajemnicy, o rozległym zawale, który przeszła trzy lata temu, w czasie wakacji.
A właśnie o wakacjach mówiliśmy często, bowiem Tonia uwialbiała podróże. Dzieliliśmy się wrażeniami z odwiedzanych miejsc i krajów i miłe to były pogwarki.

Ciekawe, że owa dystyngowana osoba miała wyrażne lewicowo-demokratyczne poglądy. Nie kryła tych preferencji w rozmowach o kształcie współczesnego świata. Miały one zapewne wpływ na obraz historii, którą wykładała. Bo szczególnie w tym przedmiocie nie da się do końca ukryć osobistych punktów widzenia za pozornie obiektywnym programem nauczania.


Wydawało mi się zawsze, że pani Tonia bardzo lubiła uczyć historii i nie była źle przyjmowana przez uczniów. Sama pobierała wiedzę na Uniwersytecie Warszawskim i z szacunkiem przywoływała nazwiska  swych starszych kolegów i mistrzów zarazem - prof. Tazbira, Samsonowicza i innych. Z pewnością były to kręgi kultury wysokiej.

Ale Tonia pozwalała się też często namówić uczniom do uczestnictwa w balach studniówkowych, a w szczytowym okresie działalności naszej Prześwietnej Akademii, udało się im porwać Ją nawet na parkiet.

 
Wielokrotnie brała też na siebie przygotowanie wespół z młodzieżą szkolnych Wigilii.

Kiedy we wrześniu dzieliłem się z Nią telefonicznie wrażeniami z podróży do Portugalii, przypomniała mi, że i ona ma wymarzone miejsca w świecie - "gdybym mogła jeszcze raz wybierać, to krajem, w którym chciała bym zamieszkać, byłaby właśnie Portugalia, ale gdybym miała wybierać konkretne miejsce, to jednak byłaby to Florencja", mówiła z lekkim rozmarzeniem w głosie.
Dziś jest już i w Portugalii, i we Florencji i wszędzie. Będziemy Jej tam wypatrywać.

niedziela, 18 listopada 2012

Koniec świata

To był sen trudny do zapomnienia ale i do zapamiętania w szczegółach niełatwy. Składał się bowiem głównie z atmosfery, wrażeń, poczucia niezwyczajności.
Uczestniczyłem w końcu świata. Faktycznie zrobiło się bardzo mroczno. Ale nie ciemności egipskie. I jakoś tak chmurno i niepokojąco, jak przed burzą. Ten niepokój wypływał głównie z faktu, że świadom już byłem, że to koniec świata.


 Ale pojawiła się też pewność, że trzeba się jakoś ratować, gdzieś uciekać, by uniknąć owego finału.
Na tle chmurnej ciemności zamajaczyła nagle jaśniejsza plama. Czyjaś twarz. Skupiona, poważna, zdeterminowana. Rozpoznałem Tomka Rodowicza. Tego dzisiejszego, dojrzałego. Nic nie mówił. Nic nie wskazywał, ale dokąś dążył. Zamajaczył i zniknął. Podążyłem i ja w tamtym kierunku. Nie wiem, czy to była podróż. Pamiętam tylko, że było bardzo dziwnie. Działo się ze mną coś zupełnie mi wcześniej nieznanego. Jakieś procesy, jakieś przemiany. Film s-f.

Lepiej pamiętam, co było potem. Jasność i przestronność. Pejzaż trochę chirico'wski, afrykańsko barwny niebieskim niebem i żółtym piaskiem, ze śladami jakichś prostych konstrukcji. Bezludny. A ja w lewym dolnym rogu tego obrazu, patrzący z bladym zdziwieniem i chyba zadowoleniem, że się udało przez jakiś kres przedostać - być przeprocesowanym na drugą jakąś stronę. Cisza. I świadomość nie posiadania niczego.
Jakaś lekka niby-nagość, ale bardziej bezniczegość.

Nagle pojawia się ktoś stamtąd. Ludzik jakby. Jakby młody i przyjazny. I już wiem, że przysłany do mnie i dla mnie. Żeby mnie przysposobić na to tu bycie. A ja, z całkowitym poczuciem tabula rasa, świadom jestem, że nic o tym tu nie wiedząc, muszę się poddać bezwolnie adaptacji do nowego.

Ale budzi się pytanie, choć nie wiem, czy we śnie jeszcze, czy już w refleksji o nim na jawie. Pytanie nie odpowiedziane. Do jakiej roli, jakiej funkcji, jakiego przeznaczenia w tamtym mam być przysposobiony. Jeśli zadane na jawie, to rodzące żywą niepewność i niepokój całkowitego podporządkowania, ale tam, we śnie fatalistycznie obojętne.  Tak, czy inaczej, to była jakościowo nowa zupełnie wizja przejścia. I, co ciekawe, nie zosłał po niej żaden niepokój.

Hela


Każdy z dziadków, i Stefan i Stanisław mają swoje rozdziały na blogu, a babcie? Konwicki o  domniemanych losach swojej babki napisał „Bohiń”, a ja nic?
                                 
Hela, matka mej Matki, żyła bez mała 98 lat. Urodziła się jeszcze w 19 wieku i niewiele zabrakło, by otarła się o wiek dwudziesty pierwszy. Ostatnie cztery lata jej życia obserwowałem uważnie, jako jedyny niemal opiekun. Mieszkaliśmy razem. Ciekawe, choć niełatwe było to doświadczenie.

Wśród wielu zadziwień i refleksji ciekawą wydaje się ta dotycząca higieny. Otóż, dokąd była w stanie radzić sobie sama, Hela, doprowadzona do drzwi łazienki, zamykała je za sobą i wołała o pomoc dopiero przy powrocie do łóżka. Ale przyszedł dzień, w którym padło zaklęcie wypowiedziane przez nią głośno i jednoznacznie. Powiedziała nagle: „ znaczy wstydu nie ma” i nie było go już do końca.

Dolegliwością wielką były nocne podróże Heli na siusiu. W dzień funkcjonowała normalnie, nocą potrafiła budzić mnie pięcio, sześciokrotnie, bym ją eskortował do toalety. W zasadzie bez wyraźnej potrzeby.

Wyczerpany kolejnym przyzywaniem, stanąłem kiedyś nad nią zirytowany i pytam: „dlaczego babcia znowu wołała? Przecież byliśmy siusiu godzinę temu!” „Ja”, pyta zdziwiona, „ja nie wołałam.” „Jak to”, irytuję się jeszcze bardziej, „a kto wołał?” A Hela z niewinną  miną  dzieciny mówi: „to ta druga stara pani, co leży tu koło mnie” i patrzy na mnie chytrze. Mógłbym oskarżyć Helę o starczą demencję, gdybym nie wiedział, że to tylko fortel, zwykły chwyt psychologiczny. Przecież gazety w czasach komuny pełne były co dzień równie bezczelnych tłumaczeń i informacji.

Innym razem użyła Hela metody zgoła przeciwnej. Obudzony po raz szósty o 5 rano, mając w perspektywie cały dzień pracy, przysiadłem zrozpaczony na jej łóżku i informuję: „Babciu, jestem babci jedynym przyjacielem i opiekunem. Kto babci pomoże, kiedy mnie babcia wykończy i rąbnę na serce ze zmęczenia. Taki szantaż musiał wywołać skruchę. „Ja cię bardzo przepraszam, ja już nie będę wołać. Wybacz mi, kochany.” Wróciłem do łóżka z nadzieją na jeszcze odrobinę snu i już w niego zapadałem, gdy usłyszałem ciche, słodkie wołanie z drugiego pokoju: „Przyjacielu! Przyjacielu!! Chodź, podaj mi pomocną dłoń!”

                                             
Nie wiem, czy łzy pociekły mi z rozpaczy, czy ze śmiechu.



sobota, 11 sierpnia 2012

Kuszenie Świętego Antoniego czyli znaleziska i zdobycze.




Wśród wielkich zaskoczeń, może największym i najciekawszym było odkrycie w lizbońskim Muzeum Sztuki Dawnej obrazu Hieronima Boscha „Kuszenie Świętego Antoniego”. Choć znałem go dobrze z reprodukcji, stałem przed tym tryptykiem długo i nie mogłem się napatrzeć i nadziwić wyobraźni obu panów – Hieronima, który to wszystko namalował i Antoniego, który tak pokuśne byty ku sobie skłaniał. Co do wyobraźni tego, który je być może ku Świętemu kierował, lepiej o nią wcale nie pytać.


Nie powiem, że w dalekiej podróży na pokusy żadne nie jest człowiek narażony. Owszem, jest. Ot, urok podróży.

Jakże miłym było wędrowanie wzdłuż długaśnych półek z portugalskimi winami w zwykłym supermarkecie. Atrakcją wyjątkową stało się wyławianie spośród dobrych, tych bardzo dobrych, w cenie o tyle śmiesznej, o ile budzącej zazdrość. Chciałoby się i u nas kupić takie znakomite wino za 6 albo 8 złotych i cieszyć nim podniebienie przy obiedzie.


Oczy, jak już wspominałem, radowała bujna przyroda nierzadko obsypana kwieciem, uwalniająca rozkoszne aromaty , emanująca spokój i dostojeństwo.


Ocean dotykany z bliska, samotnie, gołą stopą, zdawał się zajęty sobą i burzliwymi utarczkami ze skalistym wybrzeżem. Godzien największego podziwu i niemniejszego respektu. Groźny i fascynujący.

Patrzenie uważne pod nogi przyniosło drobne znaleziska, dziś już wypełniające kolejne, wolne jeszcze strony Księgi /patrz wpis NTSPSSNTR/

Niemałym zaskoczeniem było też stado zielonych papug szalejących wśród koron eukaliptusów.


Były znaleziskiem i zdobyczą wspominane już patyki pozyskane z drzew tropikalnych, wieczorami ujawniające stopniowo subtelne kształty ukrytych w nich łyżeczek /patrz wpis ŁYŻECZKARZ/.


Miłym wydarzeniem było kilkakrotne spotykanie się z Adrianą Bąkowską, korespondentką Polskiego Radia, wcześniej znaną mi jedynie z fal radiowej Jedynki. Nasza rozmowa nagrana dla tej stacji poszła podobno w eter.


Wielkim przeżyciem z Madrytu było ponowne stanięcie w zadumie przed powalającą Guerniką Picassa. Tam zdałem sobie sprawę, że istotną zaletą oglądania oryginałów wielkiej sztuki jest możliwość doświadczenia faktycznych wymiarów dzieła w relacji do naszego ciała i wysokości z której ogarniamy świat wzrokiem.


A wracając do Antoniego, świętym być trzeba, by nie dostrzegać mrowia pokus najróżniejszych wokół siebie. Gdybym miał ślepo wiernie biblijnych nakazów walki z grzechem przestrzegać, samo-oślepionym bym wrócił niechybnie. Nie przestrzegałem. Jak widać.













Jeszcze raz - Uścisk dłoni




Wyjazd do Lizbony stworzył okazję do próby odtworzenia projektu "Uścisk dłoni" w nowej wersji. Jako pretekst posłużył mi fakt, że poprzednia  - w dużym formacie - padła w zeszłym roku we Włocławku łupem złodziei.

 
 

Nakłanianie ludzi do ściskania mojej prawicy przed aparatem fotograficznym to zajęcie dość interesujące. Najpierw trzeba popatrzeć na prawą rękę "ofiary", bowiem im ciekawiej się prezentuje tym lepiej dla projektu.

 
Następnie ocenić, czy wybrana osoba będzie łatwym łupem.


Wreszcie wybrać moment, w którym zechce zatrzymać się, wysłuchać prośby i ewentualnie ją spełnić.
 
 
 
 
 
 
 
 
Większość osób reaguje ochoczo. Sporadycznie zdarza się wszak odmowa. Jakieś panie w tramwaju, mimo, że zwróciłem się do nich w ich języku, zupełnie nie zrozumiały, o co mi chodzi. I to nie przez moją lingwistyczną nieudolność, ale raczej ze strachu, że o coś chodzić może. Wg zasady, że jeśli obcy czegoś chce, to pewnie jest żebrakiem, zboczeńcem lub terrorystą. Z kolei pewien Amerykanin w dobrze średnim wieku, czekający przed knajpką na "pchlim targu" odparł mój atak uprzejmie. Korzystając z okazji, że się nie spieszył, wdałem się z nim w rozmowę i wyjaśniłem szczegółowo ideę mego projektu. Wysłuchał z zainteresowaniem, po czym ponownie odmówił, argumentując, że on nie jest this type of man , który by ściskał komuś nieznanemu prawicę. Jego prawica, jego prawo.

 

 
 



wtorek, 7 sierpnia 2012

Calcada portugesa


Jako aktywny zwolennik sztuki ulicy, postanowiłem zostawić swój ślad w stolicy Portugalii. Wybrałem kilka tekstów vlepkowych z tych, które regularnie przyklejam w Warszawie, poprosiłem o przetłumaczenie ich na portugalski, wypisałem je na kolorowym samoprzylepnym papierze i ruszyłem w miasto. Już od pierwszych chwil tej akcji czułem, że coś tu nie gra. Kolorowe karteczki wyglądały obco.

 Na szczęście chwilę potem dostrzegłem, że lizbońskie chodniki wybrukowane są małymi beżowymi kostkami kamiennymi. Lokalnym źródłem kamienia są ponoć wzgórza Monsanto, na których stał rozbity mój namiot. Kostki nazywają się calcada portugesa i są tradycyjnym materiałem brukowym Portugalii i Brazylii.
Zauważyłem wszak, że tu i ówdzie chodniki są nieco szczerbate, a wypadnięte kamienie leżą nieopodal pod ścianą domu. Podniosłem jeden i na jego wypolerowanej powierzchni napisałem vlepkowy tekst. Pisało się świetnie.

I zaraz utworzył się pewien porządek działania. Wędrując, podnosiłem wypadniętą kostkę, niosłem ją do miejsca, w którym dało się usiąść, wyciągałem zeszyt z tekstami, wyszukiwałem stosowny, pisałem i z gotową już kamienną "vlepką" ruszałem dalej, szukając miejsca, w którym mógłbym ją wyeksponować. Umieściwszy ją tam, najchętniej na wysokości oczu, zaczynałem rozglądać się za kolejną kostką.


  

  
 
 

Zostawiłem ich w Lizbonie pewnie koło setki. Wędrując przez Sintrę, kładłem przy każdej z ustawionych wzdłuż drogi rzeźb jeden z moich kubików. Gdy wracałem po kilku godzinach leżał już tylko jeden. Reszta znikła.

 

 
 
 
 
 
Wędrując po Lizbonie spotkałem rzeźbiarza w jego ceramicznym atelier i w rozmowie z nim przyznałem się do pisania na calcadas. Pokazałem mu tę, którą właśnie miałem w torbie już opisaną, a on zainteresował się treścią tekstów i wyznał z kolei, że przez 27 lat był nauczycielem portugalskiego. Zaraz też zaczął wygładzać portugalskie tłumaczenia moich "vlepek". Ciekawa to była lekcja zwłaszcza, że komentował swoje sugestie fachowo - tu trzeba zmienić rodzajnik, tu posłużyć się formą "there were". Ano, spotkało się dwóch belfrów - językowców.