piątek, 28 stycznia 2011

Chusta Weroniki

"Chusta Weroniki " odnosi nas do pojęcia wiernego obrazu /gr. veraikon/. Wierny obraz fascynuje tym, że jest zapisem prawdy. Jest takim uchwyceniem rzeczywistości, które znosi wszelkie wątpliwości związane z tradycyjnym poznawaniem. Gwarantuje wierność. "Wierny" wiąże się z wiarą, a właśnie na terenie wiary poznanie wolne jest od problemów weryfikacji, które towarzyszą poznawaniu zmysłowemu i rozumowemu pojmowaniu. Tu pojawia się objawienie, tu można doznać łaski poznania. Tu przedziwnie odwraca się porządek: podmiot poznający ulega Wszechwiedzącej Mocy Przedmiotu Poznania i jest zachęcany do wysiłku poznawczego na drodze wiary.
Ja natomiast, zachęcony przez Joannę Krzysztoń do udziału w projekcie "Chusta Weroniki", zaproponowałem współudział swojej córce Weronice Brzezińskiej i razem stworzyliśmy tryptyk, w którym próbujemy jak najpełniej wyrazić postulat wiernego obrazu.


Praca pierwsza, "Weronika", jest fotografią córki wykonaną przez ojca. Weronika została sfotografowana na tle tej samej ściany, na której było później wyeksponowane zdjęcie.



Praca druga, "Veraikon," to namalowana przez Weronkię wierna kopia wizerunku twarzy Chrystusa "Il Volto Santo" z Manopello.


Praca trzecia, "Chusta Weroniki", to zdjęcie zrobione przez Jacka, ukazujące Weronikę z namalowaną przez siebie chustą. Tu, poza podwójnym znaczeniem zawartym w tytule, uwaga skierowana jest na dzieło, które zawsze pozostaje wiernym obrazem swojego twórcy.

      

Tryptyk "Wierny obraz" znalazł się na wystawie zbiorowej pt. "Chusta Weroniki", zorganizowanej w Podziemiu Kamedulskim na Bielanach w maju 2007 roku.

czwartek, 27 stycznia 2011

Trzy kreski

Limeryki piszą wszyscy. Wszyscy piszą je na jeden temat. Wyjątkowo pojawiają się tematy poboczne. Nie byłem gotów dołączyć do 'wszystkich', dokąd nie pojawiło się pewne utrudnienie. Stawianie sobie utrudnień znamy dobrze choćby z lektury dzieł stworzonych w kręgu OuLiPo. Georges Perec et consortium. Moje wyzwanie wynikło z dyskusji, w której pewna przemiła osoba napadła na artystów współczesnych en block, zarzucając im, że narysują trzy kreski i już krzyczą, że to dzieło sztuki. Stanąłem w obronie mistrzów takich jak Henryk Stażewski czy Sol LeWitt, ale zdałem sobie sprawę, że nie słowem należy walczyć, lecz czynem. Stały się więc figlarne wierszowanki okazją do ujęcia ich treści owymi trzema kreskami. Wyczerpawszy z grubsza temat w blisko trzydziestu odsłonach, zadałem sobie nowe wyzwanie, by ofiarować po jednym limeryku znanym filozofom. Tu, śmiało przypisując im występki przeciw wąsko pojętej moralnośći, starałem się nie uchybiać pryncypiom ich filozoficznych poglądów.

          















środa, 26 stycznia 2011

Ile deszczu

Pomysł wykucia w skale napisu i zostawienia go na pastwę natury i stóp ludzkich pojawił się w trakcie pierwszego pleneru letniego ‘Na Obidzy’, który zorganizowałem i prowadziłem wspólnie z Aleksandrą Kempińską w 1994 r. Kamień, który zgodził się pomieścić tekst, znalazł się przy narożniku starej łemkowskiej chaty, gdzie mieliśmy warsztatowe przytulisko. Duży, płaski blok piaskowca służył przechwytywaniu wody spływającej z dachu. Pamiętam, jak rzuciłem się nań z amatorską zajadłością i po trzech dniach rycia tępym dłutem odnotowałem z dumą – finis coronat opus. Nie wiem dlaczego w fotograficznej dokumentacji pleneru zabrakło tego ‘dzieła’.  Trzy lata później wybrałem się na Obidzę, by uwiecznić swoje dokonanie. Jednak okazało się, że kamnień zniknął. Fakt ten sprawił,że wiele lat później, w 2009 r. postanowiłem powtórzyć akcję w bardziej kontrolowanych okolicznościach. Fundacja Sztuki ‘In situ’ wyraziła zgodę i zainteresowanie, bym umieścił skończoną pracę na terenie parku, przed wspaniałym obiektem dawnego sanatorium dr. Bremera w Sokołowsku, które już w chwili podjęcia restauracji stało się niezwykłym ośrodkiem sztuki. W lipcu owego roku spędziłem kilka dni realizując swój pomysł. Jest on teraz jednym z pierwszych elementów ‘ogrodowej galerii’ i dopełnia swego losu pod przychylnym niebem Sokołowska. Dokumentację moich poczynań wziął na siebie Zygmunt Rytka, artysta nie byle jaki, a do tego mąż i partner fundacyjny Bożenki Biskupskiej, która ową fundację powołała i której energia twórcza przywraca do życia wspaniały obiekt Sanatorium i wypełnia go duchem sztuki wysokich lotów. Nie dziw więc, że czuję się zaszczycony swoją tam artystyczną obecnością. Jasne też, że wszystkich do Sokołowska zapraszam, by się zarazili tą wspaniałą ideą i wspomagali ze wszech sił owo dzieło.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Nieoczekiwanym i zabawnie zaskakującym aneksem do tematu jest notatka zamieszczona w "Tygodniku wałbrzyskim" z dnia 8 sierpnia 2011r podpisana inicjałami (ks). Brzmi ona następująco: Tajemnicza tablica z sokołowskiego parku.  Park Zdrojowy w Sokołowsku posiada wiele urokliwych zakątków. Ma też swoje ...tajemnice. Zapewne nigdy się nie dowiemy, kto pozostawił w nim przepiękną inskrypcję na kamiennej tablicy, której słowa wyryte zostały po polsku. Przesłanie skreślone do potomnych, którzy będą tędy przechodzili, brzmi następująco: "Ile deszczu, ile wiatru, ile stóp ludzkich potrzeba, by zniknęły te słowa..." Brzegi tablicy są już mocno wytarte w procesie wietrzenia i imienia fundatora ani daty nie da się już odczytać. W naszej ocenie może ona mieć grubo ponad sto lat.

wtorek, 25 stycznia 2011

Cały jestem z miasta

Dziś wiem to bardziej niż kiedykolwiek. Wiem też, że zawsze byłem, choć nie wiedziałem.
Bliska mi jest ulica. Wdzięczny jestem rodzicom za brak kontroli w swoim czasie. Dzięki temu mogłem przemierzać miasto wszerz i wzdłuż, wąchać je i smakować, szlifując bruki.
Dygresja: kolekcję oryginalnych brukowców z ulic Warszawy pokazałem na wystawie „Równy Kamieniowi” w Galerii Rzeźby BWA w Warszawie w 1999 roku i później w Galerii Podlaskiej w Białej Podlaskiej.

 
Warszawa z czasów mojej wczesnej młodości /lata sześćdziesiąte/, była dla nas /włóczyłem się z Elkiem, przyjacielem z tamtych dni/ ogarnialna i była nasza. Uprawialiśmy swoisty sport ekstremalny – wskakiwanie i wyskakiwanie z tramwajów. Naszą tradycyjną bieżnią w tym wyścigu był kwadrat ulic Rakowiecka, Marszałkowska, Al. Jerozolimskie, Al. Niepodległości. Rekordowy czas przebiegu/przejazdu – 18 minut. Ile tramwajów zmieniliśmy, nie pamiętam. Wskakiwaliśmy do ostatnich drzwi, zawsze wtedy otwartych, drugiego wagonu na skrzyżowaniu Rakowieckiej i Al. Niepodległości i już na najbliższym przystanku przesiadaliśmy się do pierwszego wagonu, by zająć dobrą pozycję pościgową na przodzie tramwaju, lub goniliśmy poprzedni tramwaj, jeśli był w zasięgu naszych rączych możliwości. W rzeczywistości większość trasy odbywaliśmy biegiem po torowisku, goniąc tramwaje przed nami i rzadko kiedy korzystaliśmy z postoju na przystanku, by wsiąść lub wysiąść. W zasadzie wyskakiwania nie limitowała żadna z osiąganych przez nie wtedy szybkości, a wskakiwanie było oczywiście możliwe po dogonieniu ostatnich drzwi.
 Nie tym wszak miałem się chwalić. Otóż korzystając tak obficie z taboru miejskiej komunikacji, postanowiliśmy znaczyć po swojemu nawiedzane wagony. Logo /zwane wtedy przez nas „nasz znak”/ zaczerpnęliśmy z ozdoby na nożu fińskim, podarowanym mi przez wuja Hieronima, leśniczego i myśliwego z Rymanowa, który straszył czarną piracką opaską na pustym oczodole – pamiątce po wojnie z Moskalami. Ów wuj pokazał mi znak wyryty na tępej krawędzi ostrza, wyjaśniając, że to motyw huculski, tak jak i cała finka. Wyglądał tak: II X II. Może nic specjalnego, ale wyryty paznokciem na brudnych ścianach wagonów tramwajowych, przetrzymywał sporo czasu i w miarę nasycania nim taboru, coraz częściej odnajdywaliśmy na trasie „nasze” wagony. Tym działaniem przypisuję sobie pierwszeństwo w znakowaniu tagami miejskiej przestrzeni.
 „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” – cytuję całe przysłowie, bo w tym temacie młodzi nie są zbyt mocni. Nie skaczę dzisiaj do tramwajów z kilku powodów. Niech będzie, że pierwszym są automatycznie zamykane drzwi. Czasem natomiast nimi jeżdżę. I autobusami też. Zawsze szanowałem vlepkarzy. Tych rasowych. Lapidarne treści. Ostrość komentarza. Refleksyjność. Humor.

 Nie pamiętam kiedy mnie naszło, żeby przyklejać. Może w 2001 roku. Same teksty, bez obrazków.


 Obrazki to oddzielna sprawa. W 2005 zrobiłem akcję i wlepiłem 100 miniaturowych zdjęć w warszawskich autobusach z okazji Miesiąca Fotografii. To była moja spontaniczna reakcja na wystawową działalność kolegów artystów. Zrobiłem potem z tej akcji wystawę dokumentację w Małej Galerii ZPAF/CSW w Warszawie. Nazywała się „Ale jazda”.
 Teraz ewoluuję. Wlepiam dalej okazjonalnie klasykę w autobusach i tramwajach. Na mieście przyklejam zdjęcia formatu 10x15. Dla każdego wybieram stosowne miejsce.

            
 
 
 
Nowym ciekawym terenem są okienka piwniczne wychodzące na ulicę. Występują po kilka w ciągu niedaleko siebie tworząc naturalną galerię. Ta akcja odbywa się pod nazwą „sztuka przyziemna", co oczywiście określa charakter przyklejanych zdjęć. Jednak obok zdjęć jest tam też miejsce na vlepki. Tyle, że nie te małe, ale duże – by dały się zauważyć. A więc mega – vlepy. I oczywiście też na temat.

 


 Pojawił się już następny ruch. Nazywa się „przeciw kantom” i dotyczy narożników. Walczy z wertykalnie obecnym kątem prostym.
 Zawsze interesowały mnie chodniki. Postanowiłem znaleźć się na ich poziomie, bowiem jakiś czas temu dotarło do mnie ostatecznie, że „cały jestem z miasta”. Teraz głoszę to swoim stemplem przy każdej akcji miejskiej. Nie podpisuję tych działań nazwiskiem. Nie pytam władz o zgodę. Cieszę się, kiedy sztuka pojawia się w miejscu publicznym i niejako przymusza przechodnia do otarcia się o nią. Stąd następne hasło – „od sztuki nie uciekniesz”.
 Jedno i drugie pasuje do trzech płyt chodnikowych, które wymieniłem na ulicy Długiej na nowe, nie popękane, ale opatrzone moją fotograficzną podobizną do nich przyklejoną. Jeden portret zwykły, jeden z zamkniętymi oczami i jeden uśmiechnięty.

 

 Ciekaw byłem, na który łatwiej nadepnąć. Od czerwca tkwię tak na chodniku i choć podrapany, trzymam się nieźle. Pojawiła się nawet interakcja. Na uśmiechniętym ktoś przykleja vlepę „przywitul mnie”. Więc go też niniejszym odprzywitulam serdecznie.


 Trwalsze przywiązanie do sztuki, a raczej do sztuk na trzepaku wyeksponowałem we wrześniu wzdłuż Al. Niepodległości przy metrze Racławicka. Mieszkam nieopodal „od zawsze” i na trzepaku pod domem robiłem sztuki pół wieku temu. Sfotografowałem więc sąsiadów w różnym wieku – od lat 3 do 70 – jak robią sztuki i rozwiesiłem ich zdjęcia naturalnej wielkości między latarniami wzdłuż jezdni.

fot. Krzysztof Wojciechowski

 A że następnego dnia zamknięto ul. Puławską do remontu, miałem widzów w swojej galerii pod dostatkiem. Sunęli w swoich autach przed zdjęciami w iście muzealnym tempie i zatrzymywali się przed każdym. Ci chodnikowi też mogli oglądać, bo zdjęcia były dwustronne. Oczywiście powiesiłem to wszystko z pomocą dzikiej ekipy. Po dwóch dniach dostałem wezwanie do stawienia się na komendę. Przygotowałem się do obrony sztuki niezależnej, chciałem walczyć i rwać koszulę w „geście”. Mili policjanci zapytali jednak, czy to ja jechałem za szybko gdzieś pod Łodzią, bo mają zdjęcie z fotoradaru i kazali zapłacić 200 zł. Wyszedłem rozczarowany i niemal upokorzony. A zdjęcia powisiały 10 dni i sam je zdjąłem.
Z okazji grudniowego festiwalu sztuki niezależnej Re:wizje powiesiłem na latarniach wzdłuż ul. Marszałkowskiej dziewięć flag z postaciami osób godnych troski społeczeństwa i władz.




 Przedstawiłem wszystkich w geście ofiarowania czegoś innym z uśmiechem. Gdy przyszło do uzyskania zgody na wyeksponowanie flag na latarniach, okazało się, że nie wiadomo, kto ma jej udzielić. W efekcie zrobiłem to sam bez zezwolenia. Powisiały cztery dni po czym przystawiłem drabinę i zwinąłem je po kolei. Jest dobrze. J.B.
P.S. Na chleb zarabiam jako belfer w liceum. Uczę angielskiego i filozofii.





























wtorek, 18 stycznia 2011

Linia mojego losu

 
                                 

Geneza

Pracując w szkole muzycznej jako nauczyciel, uzyskałem ok. 1990 roku  zgodę na osobiste wykorzystywanie tablicy ogłoszeniowej – oszklonej gabloty 190x90 cm, wiszącej na ścianie na korytarzu. Zamierzałem prezentować tam niektóre swoje pomysły plastyczne.
   Skoro była to moja osobista przestrzeń nadałem jej nazwę: „przestrzeń osobna”, w skrócie „separatka”. Chcąc, ze względów graficznych, podzielić tę prostokątną, dużą płaszczyznę
wprowadziłem linie podziału zaczerpnięte z chiromancji, odnoszące się do osobistych linii wnętrza dłoni. Ponieważ nasze życie toczy się w czasie, przeto „linia życia” napisana została jako równia pochyła przez całą szerokość płaszczyzny. „Linia serca podparła ją pionowo  w tym miejscu ,w którym serce samo informuje nas zdecydowanie, ku komu się zwraca.
Jest to też miejsce zwane „teraz”, bowiem to serce, swoim biciem jak tykaniem zegara wskazuje nam nasze miejsce, nasz czas na linii życia. „Linia głowy” wznosi się ostro ku górze z punktu leżącego daleko za środkiem „linii życia”. Dopiero wtedy, uznałem , rozsądek i doświadczenie wyraźnie pomagają postrzegać sprawy z szerszej, bo wyższej perspektywy. Linie są jednostajnym tekstem pisanym odręcznie.
W tak podzielonej przestrzeni działy się kolejne pomysły, o których chętnie opowiem kiedy indziej. Dla opisywanego obecnie, istotnym momentem poczęcia było pisanie linii życia po raz kolejny. Pisanie odręcznie, słowami „linia życia” biegnącymi równo, od lewej do prawej. Ale czy to rzeczywiście jest linia życia? Taka równa? Zgodna z charakterem? Bez niespodzianek? Bez nagłych zakrętów losu? Bez załamań? Nie. To była linia marzeń i planów życiowych. Rutyny i przyzwyczajeń. Należy więc uzupełnić ją linią losu - tego, co wnosi w nasze życie przypadek, ślepy los.

Metoda

Skoro zadanie zostało postawione, należało skonstruować system, znaleźć metodę realizacji.
Pomogły słowa „ślepy los”, czyli na ślepo. Jak „sierotka" w teleturnieju, która z zasłoniętymi oczami wyciąga z koszyka kartkę i czyta nazwisko zwycięzcy, do którego pojedzie nagroda.
A mnie potrzebna jest linia, która biegnąc przypadkowo, będzie reprezentować ów los. „Ślepy” jeśli jej kierunek będzie wybrany na ślepo. Z koszyczka. Przez sierotkę czyli przypadkowego przechodnia. Więc do koszyczka trzeba wrzucić 24 kamyki ponumerowane parami od 1 do 12 / 12 godzin dnia i 12 nocy/. I poprosić o wybranie dwóch z zamkniętymi oczami. Wtedy, mając dwie liczby, można na kwadracie ponumerowanym wzdłuż osi znaleźć współrzędne punktu.
 
                          
 
I połączyć go z poprzednim. I uzyskać linię biegnącą przypadkowo.

                                

No niezupełnie. Nie wiemy bowiem, w którą stronę mamy skierować wektor ”północny”, gdy przykładamy narożnik kartki do punktu. Trzeba znów prosić przechodnia sierotkę, by zakręcił wiatraczek – strzałkę, jak w kasynie krupier ruletkę, by zatrzymała się na przypadkowym kierunku.
 
                         
 
 I już mamy wszystko. Możemy zaczynać. „Wybierz na ślepo 2 kamienie z koszyka i zakręć strzałką. Dziękuję, to wszystko.” Tak napisałem na plakacie w 1995 roku i od tamtego czasu nie rozstaję się w podróżach z koszykiem wypełnionym kamieniami  / o losie!/.
 
                          

 
Realizacja

   Akcję nazwałem „linia mojego losu” uznając każdy odcinek owej linii za reprezentację tego, co los mi przyniesie w kolejnym dniu mojego dalszego życia. Pierwotnie ustaliłem kres akcji na podstawie średniej życia mężczyzny w Polsce wg rocznika statystycznego i po odjęciu od tej liczby mojego aktualnego naonczas wieku, otrzymałem liczbę 7064 dni.
Tyle więc miałem zebrać odcinków, z tyloma ludźmi wejść w kamykową interakcję, grzechocząc przed nimi pełnym koszykiem. Drobiazg, pomyślałem. Po zebraniu pierwszych trzystu danych trochę mi zrzedła mina.
 
                            
 
Byłem zmęczony, wręcz wyczerpany. Ludzie zadawali pytania, chcieli wiedzieć. Ja się angażowałem, wyjaśniałem. Czasem polowałem na ludzi. Uczyłem się strategii. Jak z kim gadać. Kogo warto zaczepiać. Jak zwiększyć efektywność. Sporo się też nasłuchałem. Szczególnie ostrzeżeń, że igram z losem wyznaczając kres mojej linii . „To pan chcesz żyć tylko do średniej wieku?”, zapytał jakiś gość. Nie chcę. Ale zebrawszy już bez mała 4.000 odcinków chciałem bardzo zobaczyć, jak będą wyglądały  wyrysowane na ścianie. Rozszerzyłem więc zasadę akcji na permanentne działanie.

Prezentacja
 
                         
 

                        
 
W czerwcu 1998 roku Centrum Sztuki współczesnej Zamek Ujazdowski odbył się pokaz zebranych już 4 tysięcy odcinków i ich kontynuacja „na żywo”. Na tydzień przed datą pokazu rozpocząłem wraz z synem Nikodemem rysowanie na ścianie baszty zamkowej „linii mojego losu”. Rysowaliśmy codziennie przez wiele godzin. Z drabiny, z podestu. A linia krążyła plątała się po suficie, robiła dziwne skoki, by znów splątać się w węzły, zawijasy, kłębić się bez sensu w kącie po czym kilkoma skokami prostej zjechać na podłogę w poprzedniej sali, zatoczyć tam kółko i wrócić na chwilę do środka. Skończyła się na zewnątrz baszty, w dużej sali, pod sufitem, na nie otynkowanych surowych cegłach. Tam z drabiny dopisywali się nowi uczestnicy akcji.
Teraźniejszość

Linia przekroczyła już 5.000 odcinków. Pokazałem ją na festiwalu „Eksperyment” w Zbąszyniu w 2007 roku i dwa lata później na Wydziale Sztuk Wizualnych Łódzkiej ASP. 


                              
 
                                  
 
W każdej z tych  przestrzeni linia wygląda inaczej. I inaczej się kłębi. Tu, na zdjęciach widać ją wyrysowaną w sali starego dworca w Zbąszyniu.  Marzeniem byłoby pokazać ją w sali o kształcie kuli. Podobno jest taka gdzieś w Filadelfii czy w Chicago.

















                                                                                                                                            





poniedziałek, 10 stycznia 2011

Harmonia Hominum

Skrzyżowanie Kruczej i Al. Jerozolimskich. Zapala się zielone światło. Tłum rusza ku mnie z przeciwka. I nagła refleksja. Za sto lat zupełnie inny zbiór ludzkich istnień będzie czekał na zielone światło. Ale dziś wszyscy ci ludzie istnieją i ja też. Więc tworzymy unikalne bractwo czasu. A jeśli bractwo, to jak je realizujemy? Czy fakt, że jesteśmy i że wspólnie, nie powinien cieszyć i domagać się radosnej manifestacji? Czy nie powinniśmy żyć w harmonii? A jak jest w istocie? Jak współbrzmimy?
Tak postawione pytanie domagało się odpowiedzi wyrażonej dźwiękiem. Należało więc zbudować instrument. Pomysł dojrzewał przez wiele lat. Urodził się ostatecznie na początku nowego tysiąclecia. Wtedy zacząłem bawić się w lutnika.
                                       
 Struny wiolonczelowe. Pudło ze starej lipowej dzieży. Takiej do wyrabiania ciasta na chleb. Albo do kąpania dziecka. Płyta wierzchnia z afrykańskiego drewna bete. Z niego też gryf i główka. I mostki pod struny. I smyczek. Cztery struny reprezentują ludzi ze wszystkich stron świata. Każda dostaje imię konkretnej, żyjącej osoby. Jej wiek podyktuje długość wibrującego odcinka struny. Po klasycznym nastrojeniu, mostki staną w określonych miejscach. Paul z Londynu – 71, Rosi z Austrii – 63, Anna z Bostonu – 44 i Frans z Australii 40 cm odległości od wspólnego górnego progu. Smyczek ciągnięty po tak zestrojonych strunach wydobędzie dźwięki symbolizujące współbrzmienie naszej wspólnoty czasu.
                                                  
 Pierwotnie miał poruszać się automatycznie. Rychło jednak okazało się, że ćwicząc, udaje mi się wydobyć całą masę różnych dźwięków. Od łagodnych consonansów aż po zgrzyty, piski, trzaski i alikwoty. Bardziej odpowiadało to różnorodności naszych wzajemnych relacji. Pokazowi towarzyszyło jednostajne, głośne cykanie upływających sekund. Dobywało się z zegara wbudowanego w głowę instrumentu. Oś wskazówki godzinowej napędzała nagwintowany pręt, który drugim końcem wkręcony był w nagwintowany otwór w górnym progu, wspólnym dla wszystkich strun. Wszak skoro są one symbolem żyjących ludzi, próg musi przesuwać się w trakcie grania. A ja ciągnąłem smyczkiem po strunach w rytmie własnego oddechy. Smyczek ku sobie – wdech, od siebie – wydech.


Publiczność licznie zgromadzona w CSW Zamek Ujazdowski, 12 października 20000 r. najpierw słuchała w skupieniu, a potem oglądała instrument i dzieliła się uwagami, realizując miejscowo harmonię bractwa czasu. Nie brzmiała przy tym niemiło, jak pamiętam.