poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Umarła klasa

Nie brzmi to zbyt optymistycznie dla czynnego zawodowo nauczyciela. Ale od czego wola walki?
A było tak. Pojechaliśmy do Krakowa. Na jeden dzień, żeby nie jeździć na dłużej. To mój bunt i niezgoda.
Wolę w nocy spać, niż nie spać.
No więc raniutko Warszawa Centralna. Po niecałych trzech godzinach Kraków Główny. Pięknie nie jest. Niby wczesna jesień, ale pada śnieg. Ziąb jak diabli. Jedziemy oczywiście na Salwator. Pokazać, bo ten lubię najbardziej. Atmosferę. Ujawniam swą słabość do tej okolicy. Wspominam o przyczynie, że romantyczna. Biegniemy dalej. Secesja w muzeum. Szał gdzieś wypożyczony. Więc bez szału. Idziemy ku rynkowi. Po drodze napotykam biuro teatru Cricot. Wpadam do środka. Machając rękami opowiadam o moim marzeniu, żeby młodym pokazać Umarłą Klasę. Że oni tam czekają na ulicy. A biuro, że różne ma do sprzedania, ale "Umarłej Klasy" to nie. Ale wyjątkowo podarują mi wajdowski zapis tego spektaklu. Jest cudnie.


Młodzi bywają niezborni. Rozpierzchli się na posiłek i teraz czekamy na nich pod Sukiennicami w remoncie,
na śniego-deszczu. Złość narasta. Ci, co już są, podjudzają - niech Pan im przywali, jak wrócą. W końcu idą. Ruszam na nich z furią. Nakręcam się, syczę coś o braku odpowiedzialności. Zawieszam dramatycznie głos. Wtedy jeden występuje naprzód i skromnie wyjaśnia, że z okazji Dnia Nauczyciela przynieśli mi drobny prezent - laskę. Nie, że już jestem taki stary. Tylko, że tam na Salwatorze. Że kiedyś nie byłem tam sam i że to ku pamięci. Tamtej laski. Występuje drugi i wręcza mi T-shirt. I love Kraków, a trzeci czapkę uszankę. Cieplutką. Bo mi mój kapelusik całkiem przemókł. I co zrobisz? Nic nie zrobisz, jak mówi Kasia P.
Obyś cudze dzieci uczył! Próbuję.


Wróciliśmy. Zacząłem szykować się do pokazania im spektaklu. Napisałem rodzaj wstępu. Znalazłem Valse Francoise śpiewany przez Fogga. Z niemałą tremą zacząłem ten spektakl. Przyniosłem nawet szwedzkiego ludzika - manekina. Fogg śpiewa, ja tańczę z manekinem walca. Opowiadam o Kantorze, o manekinach, o
spektaklu i jego recepcji w świecie. Wreszcie puszczam wajdowski zapis z Krzysztoforów. Dobrze, że zaczyna się od wejścia widzów do salki. Siedzą tam, jak i my tu, w klasie. A na scenie też klasa. I zaczyna się ten kantorowski obłędny taniec, te podrygi, skrzypienia, wstawania, siadania, ciąganie sobowtórów, bełkotanie tekstów. I czuję, że to trwa i trwa i nie ma końca. Limit uwagi moich widzów, nawet podparty moimi zabiegami, powoli się wypala. Czuję to. Jeszcze dobre pół godziny do końca, a tam ciągle ta sama szamotanina. Te same teksty. Z początku nawet ciekawe, potem już nudnawe, teraz wręcz męczące. Więc czar już prysnął. Teraz jest rozczarowanie. I ma się skończyć porażką. Gorzka prawda jest tuż, tuż. I nagle, ktoś z mojej klasy mówi głośno. Zobaczcie, ten tam, to zupełnie jak nasz Adam. A tamta to Oliwka. A ten to Tomek. Posypało się. Odnaleźli wśród zdziecinniałych starców swoje sobowtóry. Siebie samych. Śmieją się z każdej nowej kwestii aktorów. Odnajdują coraz nowe podobieństwa w gestach, ruchach, grymasach twarzy, utożsamiają się z nimi. Oddycham z ulgą i radością. Próbowałem im pomóc znaleźć drogę do Kantora. Znaleźli swoją własną. Jeszcze Klasa nie umarła. Żyje własnym życiem.



Brak komentarzy: