sobota, 31 stycznia 2015

Kamienie na ścianę


Dobre wieści. Z piwnicy wyniosły się brukowce. Te, com je kolekcjonował przy okazji remontów jezdni warszawskich ulic. Szkoda, że nie same wniosły się do samochodu. Pojechały wraz ze mną do Sokołowska. Bagatela, ponad trzysta pięćdziesiąt kilo w moim aucie – staruszku. Udało się nam dojechać. Nieoceniona Bożenna Biskupska, Pani na Różance, znalazła dla nich miejsce. Błyskawicznie zaprojektowała ekspozycję na drugim piętrze. Pankrator Pawła Kwieka, pod nim  głowa  Jana Stanisława Wojcechowskiego, dalej Zygmunt Rytka z kamieniami w Białce i żywy kamień odsyłający do kamieniowego zdjęcia, potem na dwóch ścianach dwa Marki Janusza Bąkowskiego, a na środku obiekt  Andrzeja Partuma. Dalej moje małe kamyczki ze świata, a na klatce schodowej, z jednej strony dwie duże rzeźby Bożenny Biskupskiej, z drugiej natomiast moje bruki warszawskie. Łatwo się pisze, trudniej się wiesza. Ale od wszystkiego są fachowcy. Pan Daniel z Boguszowa – Gorce nie tylko jest wziętym speleologiem, ale też mistrzem wieszania brukowców na ścianach. Pan Kostek też zaskarbił sobie moją wdzięczność nosząc kamienie jak Syzyf, z miejsca na miejsce. A potem był uroczysty wernisaż i ciekawe rozmowy do późnej nocy. Jak zawsze zresztą w magicznym Sokołowsku. 



 
 
 
 
 
 

                              

                              
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 




 


piątek, 16 stycznia 2015

Lista zdań warunkowych /niepełna/


                             

Gdybym nie urodził się "pod fortepianem", mógłbym nie być wrażliwy na jego dźwięki. Gdybym, jako dziecko, nie słuchał często radiowych audycji muzyki ludowej w wykonaniu orkiestry Dzierżanowskiego i zespołu mandolinistów pana Ciukszy, to mógłbym obojętnie odnosić się do rodzimego folkloru i nie doceniać wielkiego dorobku prof. Andrzeja Bieńkowskiego.

                            

Gdybym, chorując często jako dziecko, nie oglądał w łóżku albumów ze sztuką polską i światową, nie rozwinąłbym zapewne takiej ciekawości dla artystycznych dokonań dawnych mistrzów.

                             

Gdybym nie widział własnego Ojca rzeźbiącego głowy i postaci ludzkie w glinie a potem wykonującego całą robotę sztukatorską odlewania prac w gipsie, to rzeźba nie stałaby się najbardziej poważaną przeze mnie dziedziną sztuki.

                       

Gdybym od dzieciństwa nie był zabierany często na wycieczki do lasu, to moje lasu rozumienie i umiłowanie byłoby zupełnie szczątkowe.

                       

Gdybym nie widział pracowitości otaczających mnie osób i nie był nakłaniany do spełniania szeregu powinności, mógłbym nauczyć się pobłażać własnemu lenistwu bez większych wyrzutów sumienia.

                             

Gdybym nie zatruł się kiedyś środkami ochrony roślin, poszedłbym na dwa lata do wojska.

                        

Gdybym dostał się w roku 1970 na socjologię, nie wylądowałbym na Akademii Teologii Katolickiej na wydziale filozofii i nie mógłbym do dziś być z tego zadowolonym.

                        

Gdybym pewnego dnia nie miał w swej torbie klamki do drzwi, nie mógłbym przyjść z pomocą dwóm damom uwięzionym za płotem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą

                         

Gdybym nie został uczulony na jad pszczeli i nie musiał zrezygnować z pracy we własnej pasiece, nie podjął bym pracy w pracowni witrażu p. Teresy Marii Reklewskiej.

                         

Gdybym nie miał za sąsiada nauczyciela jęz. angielskiego, nie stałby się ten język moim narzędziem pracy przez całe niemal życie.

                                

Gdybym miał większy spryt do elektryczności i poprawnie zmontował obwód wg narysowanego schematu, to nie spaliłby się on na oczach komisji egzaminacyjnej w Państwowym Liceum Technik Teatralnych.

                       

Gdybym coś rozumiał z metafizyki na egzaminie z tego przedmiotu po pierwszym semestrze, to prof. Morawiec nie powiedziałby, że nic z tego nie rozumiem.

                             

Gdyby udało mi się zrealizować własne plany związane z wyjazdem do Stanów w 1973 r, to objechałbym świat dookoła.

                       

Gdybym nie zobaczył filmu "Lisbon Story" Wima Windersa, to nie pojechałbym ponownie do Portugalii auto-stopem w 1995 r.

                           

Gdybym w młodości nie cisnął w swego ówczesnego przyjaciela bryłą zlodowaciałego śniegu, to nie uderzyłaby ona w nogę przypadkowo przechodzącej starszej pani i nie mogłaby mi ona opowiedzieć o swoim wypadku kilka lat później, w pociągu jadącym z Jeleniej Góry do Warszawy.

                 

Gdybym w dzieciństwie był przymuszany do picia mleka albo jedzenia pomidorów, to pewnie i tak nie uznałbym tych smaków za atrakcyjne. Za to gdybym był pozbawiony możliwości jedzenia zupy pomidorowej albo zup mlecznych, czułbym się znacznie zubożony w doznania smakowe.



Gdybym nie powtarzał roku w Studium Stenotypii i Jęz. Obcych, nie poznałbym Inki Siwiec, a przez nią jej ojca Ryszarda Siwca z Przemyśla.

                           

Gdyby łatwiej mi było zatrzymać się i zawrócić na krętej górskiej drodze w Masywie Centralnym we Francji, to zrobiłbym zdjęcie krowie, która siedziała na zadzie jak pies. Jeśli nie wierzysz, że to możliwe, mam świadka, bo nie jechałem sam.

                            

Gdybym, po operacji kręgosłupa, nie musiał porzucić dawnego zawodu, nie powiedziałbym pani dyrektor szkoły muzycznej, że mogę natychmiast zacząć uczyć wszystkie klasy języka angielskiego, skoro już październik, a oni jeszcze nie znaleźli nauczyciela.

                                              

Gdyby Dorota S. nie oddała Tomkowi T. jego książki na dworcu, kiedyśmy jechali do Wrocławia wstawiać witraże i gdybym nie poprosił we Wrocławiu Tomka o coś do czytania, to nie dowiedziałbym się, że z powodu stulecia powstania Wielkiej Loży Masońskiej we Francji, poczta tego kraju wydała okolicznościowy znaczek o nominale 90 centimów i nie mógłbym opowiadać o zaskakującej koincydencji, gdy po powrocie do domu, z pożyczonej od kogoś książki, zrzuconej przeze mnie z półki przy sprzątaniu wypadł ów znaczek za 90 centimów.

                       

Gdybym nie wrócił z całą rodziną w 1984 roku z Australii, to pewnie nie pisałbym tego wszystkiego na polskim blogu, a jeśli bym coś pisał, to zupełnie co innego. Ale gdybym mieszkał na Antypodach to też mógłbym poznać Wandę Michalak i miałbym bliżej do Nowej Zelandii, do Joasi i Murray'a.

                              

Gdybym nie poznał w swym, już dość długim życiu tylu osób wyjątkowych, byłoby ono mniej kolorowe.


                                       

czwartek, 15 stycznia 2015

Same początki to jednak za mało


 

                                        
Opadła mnie onegdaj refleksja, że życiowego doświadczenia mam nazbierane na co najmniej dwa tomy powieści. Druga myśl przyniosła uspokojenie – przecież nie jestem pisarzem. Ale oczekiwane uspokojenie nie pojawiło się. 
Jak się nie da napisać, to może da się choć zacząć. Mówią, że najważniejsze jest pierwsze zdanie. A gdyby tak pisać tylko pierwsze zdania. Otwierać drzwi do labiryntu, nie pchając się dalej. Ryzyko niewielkie. Można spróbować. ...



Ktoś skomentował „Pierwsze strony”. - Jak ty to teraz zwiążesz w fabułę? -  Ale to miały być tylko pierwsze strony. Planowe niedopełnienie. A jednak spokoju nie daje. Trzeba postawić tę ostatnią kropkę. Te ostatnie kropki, raczej.

                                      

 
1.  Trudno powiedzieć, że Jan przyszedł na świat. Tyle było przy tym bólu, krzyku, krwi i strachu o życie matki i dziecka, że bardziej stosowne byłoby stwierdzenie – wtargnął na świat desperackim aktem natury. Przerażony światłem, chłodem, przestrzenią leżał ten potencjalny małżonek jeszcze nie istniejącej Barbary, sprawca pożaru w gorzelni i ofiara nieostrożności pijanego kierowcy automobilu. ...
Ostatnie światła przedmieścia mignęły za oknem. Pociąg nabierał pędu. Barbara opadła na fotel.  Zamknęła oczy. Nie musiała ich otwierać aż do rana. I poczuła, że po raz pierwszy od lat, nie będzie bała się ich otworzyć.


2.  Basia nigdy nie lubiła swojego imienia. Było zbyt bierne, zbyt statyczne. A ją, odką pamięta ciągnęło gdzieś. Ciągnęło na zewnątrz i od środka. Jakby jej istota, jej ośrodek tożsamości nie miał swego miejsca w głębi niej samej. Jakby kazał się nieustannie całej reszcie doganiać, ścigać i podążać ku nigdy nie ustalonemu miejscu. Powinna nazywać się Teoria Nieoznaczoności, ale przecież takiego imienia nie da się wpisać w metrykę. Dopełnieniem dziewczyny był jej pies. Kiedy szli,  był wszędzie wokół niej, zabiegał, wyprzedzał, wracał, by znów biec przed siebie, jakby wskazując drogę. ...
Nigdy za bardzo nie lubiła Łazienek. Piękny park wydawał się jej być zbyt przystępny. Wypełniony tłumem spacerowiczów kusił słodyczą jak Coca-cola. Dlaczego więc snuła się po znajomych alejkach? Starszy pan stał pochylony z ręką wyciągniętą w kierunku migającego rudą kitką zwierzątka. „Basia, basia, basia”- powtarzał raz po raz. Wiewiórka wydawała się zupełnie ignorować jego zaczepki. -Zupełnie jak ja – pomyślała i wzruszyła ramionami.

3.  Szarobury kudłaty kundel pojawił się w okolicy nazajutrz po pożarze. Krążył wokół pogorzeliska schodząc ludziom z drogi. Skąd się wziął i za czym zglądał, nie obchodziło nikogo. Ludzie mieli dość swoich kłopotów, żeby jeszcze za psem przybłędą się oglądać. Nie podkradał jedzenia, nie warczał na nikogo, więc i po kamień nie chciało się nikomu schylić. Przywykli. ...
 
Raz jeszcze spróbował ogarnąć pamięcią ostatni okres. Zdało mu się, że wszystko działo się szybciej, niż teraz potrafił o tym myśleć. Albo raczej myśl dziwnie zacinała się i spowalniała. Lepiej może byłoby, gdyby nic z tego nie zostało w pamięci, skoro za nim też została pustka. Przykucnął na skraju alejki i wyciągnął przed siebie rękę z orzeszkiem.
 




 4.  W gorzelni nigdy nie było cicho, jak makiem zasiał. Bo po maku śpi się głęboko, a  gorzałka zanim sprowadzi sen na człowieka musi najpierw z bulgotem fermentować, chrobotać mysimi podchodami, popiskiwać szczurzą do słodu skłonnością, szeleścić przesypywanym ziarnem albo brzęczeć tysiącem owadzich skrzydeł. Kto by zresztą szukał w browarze ciszy? Na pewno nie browarnik i jego pomocnicy. Ani Rozalia, żona browarnika, choć zdarzały im się od czasu do czasu ciche dni. ...

Wszystkie wieńce i wiązanki leżały już na kopcu świeżej ziemi. Chwila refleksyjnego skupienia niepostrzeżenie zmieniła się w jakieś kłopotliwie niezręczne trwanie. Jedni po drugich, ludzie poczęli wycofywać się z gromady otaczającej grób. Nikt się z nikim nie żegnał nawet skinieniem głowy.
 



5.  Dlaczego nigdy nie mam na nic czasu, myślał Piotr trąc ręką czoło. Ta jego dłoń, poruszająca się niespokojnie, była najbliżej odpowiedzi na trapiące go pytanie. To wewnątrz czaszki, po drugiej stronie kości czoła brakowało owego czasu. Jakby na przekór staremu Kantowi, który wewnątrz istoty ludzkiej zamknął czas jak w pudełku. Skoro tylko tam się znajduje, to jak może go tam brakować. Jednak według Piotra brakowało go na zewnątrz i to ten  świat wokół niego był tego przyczyną. A konkretnie Baśka i ich nowo narodzony syn. ...
 
Zaraz potem rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. „Listonosz”- pomyślał. Pokwitował odbiór przesyłki. Wrócił na fotel. „A jednak”- mruknął do siebie.
 
6.  Wiecznym piórem pisze się zdecydowanie inaczej, niż długopisem. Bardziej posuwiście. Gładziej. Wyraźniej też zaznacza się charakter pisma. Patrzę, jak litery wyskakują spod koniuszka złotej stalówki, jakby wypływały wraz z atramentem z małego pojemniczka ukrytego wewnątrz srebrnego cylinderka. Za oknem mrok. Na zegarze pół do siódmej. Zęby systematycznie miażdżą  resztki pestki z dyni. Cisza. Jakby nic ważnego się nie działo. Jakby w okolicy spalonego młyna nigdy nie pojawił się żaden pies. ...
Nie pamiętał, kiedy przestał zwracać uwagę na upływ czasu. Już dawno jego całą świadomość wchłonęła snująca się nerwowym charakterem pisma opowieść. Gdzie był on sam, gdzie obrazy wyrwane pamięci, a gdzie czysta fantazja, już nie miało znaczenia. I mogło nie mieć, dopóki nie poczuł, że w głowie zabrakło kolejnego zdania. Skończył się atrament w jego wiecznym piórze. Podreptał do kuchni nastawić czajnik.
 
7.  Natalia zawsze lubiła czytać. No może ostatnio nie rwała się do książek tak ochoczo, jak dawniej, ale wciąż były dla niej przestrzenią fascynującą i bezpieczną. Nie natrafiła w nich dotąd na informację, że Leonardo da Vinci  utożsamiał postrzeganie z istnieniem. Stąd blisko już było do „Czytam więc jestem”.  No bez przesady, pomyślała Natalia. ...
„Doczytam jeszcze tylko do końca tej strony” – pomyślała ziewając. Zgasiła lampkę, ale sen odpłynął jak szara chmurka. Leżała przez chwilę w ciemności. Ogarnął ją niepokój. Zapaliła światło, poprawiła poduszki, sięgnęła po książkę i zajrzała na ostatnią stronę. Nie znalazła numeru. Na poprzedniej przeczytała – 433.
 
 8.  Powoli, wyraźnie i niezbyt głośno czytała pani Jadwiga książkę siwowłosemu pensjonariuszowi. Niewiele już brakowało mu do wyśpiewywanych wszystkim stu lat. Oddychał płytko i słuchał, otwierając co jakiś czas oczy jakby kontrolując czytającą. Wiem, co to był za tekst. Przysyłał mi go kilka lat temu w odcinkach. Opowiedział w nim kawał swojego życia. A teraz sączyło się to życie z szelestem w jego uszy jak kroplówka. Skupiona na czytaniu pani Jadwiga nie od razu spostrzegła, że jej podopieczny już jakiś czas temu przestał otwierać oczy. ...

 
Niby jak się tak długo żyje, to zawsze nazbiera się sporo doświadczenia, myślała Jadwiga ścieląc łóżko. Ale ten, to naprawdę przeżył niemało. Nieźle musiał kombinować. Wprawnie zawinęła prześcieradło pod materac. Daliby takie z gumką, byłoby łatwiej ścielić, oderwała się od rozmyślań o zmarłym rano pensjonariuszu. Tyle mu się naczytałam tych jego wspomnień, że mogłabym o nim w telewizji opowiadać. Wygładziła świeżo obleczoną kołdrę, poklepała poduszkę i ruszyła ku drzwiom. Ciekawe, kto mi się teraz trafi, pomyślała gasząc światło.
 
9.  Spać, spać, spać, wołało w niej wszystko. Nie wstawała do nowego dnia. Wstawała po wczorajszej nocy. Wiedziała, że z fajerwerków zostały osmalone tekturowe rurki i bezsensowne patyczki stateczników. ...

Przecież nie tak miało być. Przecież wszystko miało być inaczej. Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Nie widziała tamtego pełnego uroku zakątka sprzed lat, ani dymiącego jeszcze pogorzeliska. Wola boska, powiedziałaby babcia Stasia. Ale babci Stasi już od lat nie było na świecie.
 
 10.  Lelo był jako dziecko trochę męczący. Jakiś taki stary malutki. Nie lubił innych dzieci i one za nim nie przepadały. No bo jak tu lubić takiego grubawego lamusa, który niczym się z nikim nie podzieli i drze się w kółko w kierunku otwartego balkonowego okna na trzecim piętrze – proszę pani! Proszę pani...dokąd pomoc domowa nie wyjrzy na balkon żeby usłyszeć: pani mi rzuci łopatkę! ...

Wyszedł na balkon. Maj szalał zielonością. Rozpanoszył się po całym podwórku. Poprzesłaniał szczelnie okna sąsiadów. Jakże miałbym nie czuć się tu u siebie, pomyślał i uśmiechnął się.
 
11.  Aż go w środku nosiło, jak słyszał dobrą muzykę taneczną. Dotkliwie żałował, że nie potrafi  tańczyć. Nigdy nie udało mu się wytrwać do końca na żadnym kursie tańca. Wiedzy i wyobraźni wystarczało zaledwie na kilka pierwszych taktów, a potem już nie wiedział, jak się nie pogubić. Jak pokierować partnerką, w lewo, czy w prawo. Pozostawała bezradność i kompromitacja. ...

 
Do listy podziękowań dołączył nazwisko Wima Wendersa i tytuł jego filmu „Pina”.
 
12.  Była na podwórku jedna Marysia, co jak chłopaki ją zobaczyli, to zaraz biegli do niej i prosili: „Marysia, pokaż śliweczkę”. Wzbraniała się milcząc, a wtedy oni ośmielali ją ściągając swoje majtki i ukazując bez żenady to, czego brak chcieliby u Marysi potwierdzić. Owo oczywiste wymaganie wzajemności działało niezawodnie i wreszcie mogli na ułamek sekundy nacieszyć wzrok widokiem marysinej śliweczki. Upojeni zwycięstwem, pędzili ze śmiechem do piaskownicy. ...
Lodowate podmuchy rozwiewały resztki nadziei na miły słoneczny poranek. Patrzyła przez okno na bezlistne jeszcze gałęzie targane wiatrem. Trzeba się zbierać. Jak zawsze. Oby jak najdłużej. Dokąd sił wystarczy.
 
13.  „Uwierzyła, że jest mądry, że jest doświadczony, że wie wszystko. Uznawała przewagę jego lat za sensowne uzasadnienie tego, co się teraz z nimi działo. Nie musiała szukać dowodów. Wstając z łóżka zachwiała się i z wyczerpania i z oszołomienia miłością,  jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła.” Piotr odłożył pióro. Co ja piszę, pomyślał ze zdziwieniem. ...
Jeszcze nie całkiem do końca, ale już niemal był pewny dla kogo odważył się to pisać. A może raczej dlaczego to pisał. – Na jedno wychodzi – pomyślał i rozchmurzył się.
 
14.  Jeśli jest kres, jeśli jest jakieś jutro, którego wcale nie będzie, to fascynujące wydaje się też całkowite niebycie w świadomości całego jutrzejszego świata. Czy ta godzina za dwadzieścia siódma na zegarze przed moimi oczami, może już dziś zawierać za dwadzieścia siódmą jutrzejszego poranka? I ten pokój, pełen książek, jest tu już jutro i pojutrze, którego przecież jeszcze nie ma? Zatem co jest, a czego jeszcze nie ma w przyszłości? ...
Nagle zapragnął narysować ten tajemniczy mechanizm – wagę godną szkiców Leonarda, której lewa szala dźwiga całą ogarnialną przeszłość, a na prawej spoczywa nieobleczona w żaden kształt przyszłość, utrzymując dziubki z obu stron idealnie naprzeciw siebie.
 
15.  Kiedy Janusz poznał Jacka, nie było mnie jeszcze na świecie. Kiedy się urodziłem, Janusz dalej znał Jacka, choć nigdy więcej już nie miał go spotkać, więc raczej wiedział tylko o jego istnieniu gdzieś tam, w Paryżu. I ja o Jacku od Janusza coś wiedziałem. Jak poznałem Martę, to razem z nią spotkałem Jacka. On wcześniej o moim istnieniu nie wiedział. Chciałem go potem jeszcze spotkać, lecz nie było mi dane. Umarł. Janusz też umarł. Marta wyjechała. Zostało mi po Jacku imię, bo to przyjaźń Janusza i Jacka sprawiła, że tak się właśnie nazywam. ...

Z biegiem lat wracałem coraz bardziej do siebie. Powroty zyskały znakomitą przewagę nad wyjazdami. Pamiątki z podróży blakły jeszcze zanim zostały kupione. Owszem, świat dalej cieszył, ale już cieszyć nie musiał. I tak było dobrze.
 
16.  Zapaliła się na Adamiaku kołdra od peta, który wypadł mu z ust, kiedy zasnął zamroczony wódką. I byłby zadusił się i spłonął nieszczęsny, gdyby nie kot, który zamknięty w izbie, mimo ognia skoczył Adamiakowi na pierś i darł mu skórę pazurami, aż ten się obudził i stłumił pożar. Chyba  pan za to pomnik kotu postawił, panie Adamiak.  Może bym i postawił, ale zabiłem sukinsyna, jak mi na Wielkanoc szynkę zeżarł. ...
Spojrzał na półkę. Jego uwagę przyciągnął tytuł niewielkiej książeczki Ernesto Cardoso „Druga śmierć kota”.
 
17.   „Mój ojciec powiedział, że był poprzednim chłopakiem pana dziewczyny”. Faktycznie, był, ale nie mogłem jej powiedzieć, że ona była już moją dziewczyną  zanim on przestał być jej chłopakiem. ...
 Popatrzył jeszcze raz na jej profil na Facebooku. Dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie znajomej twarzy, po czym zamknął komputer.
 
18.  Oczywiście, nikt mu nie uwierzy, że najpierw napisał, a niedługo potem przeczytał w książce Claude Burgelin’a o George’u Perec’u – „...pisać znaczy tylko pisać, stawiać litery na białej kartce”. Jedynie w ten sposób można sprawić, aby „coś się poruszyło: coś się porusza i zostawia ślad, krętą linię atramentu na papierze, kreski grube lub cienkie”. Najbardziej płodne wieloznaczności i sprzeczności pisarstwa Pereca kryją się w napięciu, jakie powstaje pomiędzy znakiem słowa – z równą wirtuozerią przemieniającego się w labirynt, jak i przestającego nim być (szczerość i szachrajstwo w pełnym pomieszaniu) – a śladem słowa, które, powracając do swych źródeł, odsłania się, wcale się nie poddając." ...
 
Coraz bliższa mu była recytacja. Głos sterowany wyobraźnią z jednej strony, a realiami przekazywanego tekstu z drugiej. Interpretacja, która dokonuje karkołomnej próby przetworzenia zapisanej rzeczywistości, wrzucając tamten świat lawiną uporządkowanych dźwięków w ten tu, rozedrgany wibracją własnej realności. Trzeba więcej czytać na głos, zdecydował.
 
19.  “Smile, while you sail, said a snake to the snail. But the snail didn’t smile and got drowned in a while.” Aniela uważa, że może też być “said a snake to a snail”, albo „said the snake to the snail”. W zasadzie „said a snake to the snail” też jest dobrze. ...
 
 
Chyba się poddam, pomyślał. Poczytam sobie Barańczaka.
 
20.  Gdybym tęsknotę miał wyrazić linią, rysowałbym trójkąty. A jeszcze lepiej kształtowałbym je z drutu. Niezbyt cienkiego.  Co najmniej 5 mm średnicy. Powinny wisieć na cienkich niteczkach i obracać się powoli. Może ich być dużo i nie muszą być tej samej wielkości. ...
 
Spojrzał na szafę. W głębi, za innymi rzeźbami stała druciana konstrukcja misternie posplatana w kształt Piety. Miała być kiedyś oblana gipsem. A może miała pozostać ażurowa. Tego się już nie dowiemy.
 
21.  W niedzielę, letnim popołudniem, balonik lżejszy od powietrza zerwał się z uwięzi i poszybował w górę. „Do widzenia, baloniku”, - wołało dziecko. Na balkonie pojawił się człowiek z lornetką. Obserwował. Ja również, idąc, nie odrywałem wzroku od maleńkiego punkcika. Nagle wpadłem na wielki głaz leżący na środku drogi. Trochę zabolało. Balonik ciągle był widoczny. I tak, spontanicznie, choć na moment, zawiązało się stowarzyszenie do walki z przyziemnością. Ale to było dawno temu, jeszcze zanim poznałem Jacka. ...
 
Dokąd zmagał się tylko z narastającym zmęczeniem, nie opuszczał go entuzjazm i radość z podjętego wysiłku. Teraz przyszło mu walczyć z wiatrem i z chwili na chwilę uświadamiał sobie, jak daremną jest ta walka. Na nic nie zdała się zacięta, desperacka nieustępliwość. Łódź przestała słuchać się wiosła. Teraz rządził nią wiatr i wartki prąd rzeki. Byle udało się szczęśliwie dobić do brzegu i skończyć całą tę eskapadę. Udało się. Ale rano zmienił zdanie. Wsiadł do łódki i płynął dalej. Przecież musiał dopłynąć do końca.