środa, 23 marca 2011

Nowy Jork na oko, na ucho

Taki tytuł miała wystawa, którą udało mi się pokazać w jakże gościnnym Centrum Łowicka, w Warszawie, na Mokotowie. Trzy kroki ode mnie, po sąsiedzku, w grudniu 2006.

fot. Włodzimierz Okoński

Była ona pokłosiem mego drugiego pobytu w Big Apple, w lutym tamtego roku. Bo pierwszy był dawno, dawno temu. To wtedy byłem windziarzem. Patrz "Winda". Oba pobyty zawdzięczam Jagodzie Przybylak.
Tak tedy, po śmierci Januszka dostałem od Jagody zaproszenie. By przyjechać na dwa tygodnie.
Pojechałem. Potrzebowaliśmy spotkać się, by jakoś pomóc sobie nawzajem poukładać pojanuszkowe życie. Zabrałem ze sobą "tytuł roboczy" poświęcony w całości Ojcu. Miałem zamiar promować jego sztukę. Zabrałem też swoją wystawę "Uścisk dłoni". A nuż uda się gdzieś ją powiesić.
Słuszna jednak była uwaga Jagody, że wszyscy chcą coś pokazać w N.Y. Mała jest szansa, by udało się znaleźć jakąś okazję w ciągu 2 tygodni. Ale z tego miasta można sporo wziąć. Zebrać jakiś ciekawy materiał.
Posłuchałem Jagody. Tym bardziej, że jeszcze przed wyjazdem zacząłem próby łączenia fotografii z dzwiękiem. Rzecz dotyczy uzupełnienia dwuwymiarowej fotografii nie tyle głębią trzeciego wymiaru
/bo ta jest pozorowana, tak jak i w malarstwie/, ale wymiarem czwartym - czasem. Ten ujawnia się, gdy zanotujemy dzwięki towarzyszące chwili robienia zdjęcia.
Wyposażony w taki scenariusz i uzbrojony w najprostrzy aparat fotograficzny i dyktafon z mikrofonem wpiętym w klapę, ruszyłem w miasto.
Nowy Jork, a szczególnie Manhattan jawi mi się jako największy poemat stworzony przez ludzkość. Można też to miejsce postrzegać jako gigantyczną pralkę, która chwyta każdego przybysza, wrzuca do środka swego bębna i włącza program. W efekcie jest się obracany, tumaniony, gnieciony, moczony i wyciskany, prany i odwirowywany, a w końcu wypluwany.


Sprany i pomięty. Oszołomiony, zadziwiony, zachwycony.
Chyba, że próbuje się przemycić jakiś własny program. Ja spróbowałem. I udało się. Rzuciłem się w to miasto z wyostrzonym wzrokiem i słuchem. Właśnie wrażenia dźwiękowe były szlakiem, który mnie prowadził.


                                     
 Gdy spostrzegałem coś fascynującego, szukałem zaraz towarzyszących temu dźwięków. Szybko wszak sytuacja się odwróciła. To dźwięki kierowały mnie ku obrazom, którym towarzyszyły. Zaczęło się zachłanne tropienie "muzyki miasta".

 Nowy Jork ujawniał swoją drugą twarz. Dźwięczał jak gigantyczna orkiestra. Dyktafon rozgrzewał się do czerwoności. Pracował na okrągło. Nagrań przybywało z chwili na chwilę. Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasł. Pstryk. Po powrocie zaczęła się obróbka . I zdjęć i dźwięków. Niektóre obrazy pojedyncze.


 Inne w seriach. A przy każdym towarzysząca ujęciu sekwencja dźwięków.





 I oto buty dwojga idących przede mną ludzi wpisują się w całą minutę ich głośnego marszu i rozmowy zakłóconej jedynie dyskretnym dźwiękiem zwolnionej migawki. Tup, tup, tup, pstryk, tup, tup, tup, tup...

fot. Włodzimierz Okoński









Brak komentarzy: