czwartek, 31 marca 2011

Port to jest poezja

Praca w porcie pojawiła się jak wybawienie. Port był i jest w Helsingborgu, w Szwecji. Wcześniej przez cały miesiąc szukałem roboty w Halmstadzie. Złaziłem go wzdłuż i wszerz, przy każdej pogodzie. Aż tu ktoś mówi. Jedź do Helsingborgu. Do portu. Pojechałem natychmiast. Poszedłem. A tam pytają - skattnommer masz? Jaki skattnommer?. No podatkowy. A skąd mam mieć? Musisz iść na pocztę i złożyć podanie. I ci dadzą. Bez niego nie będzie roboty. Pobiegłem migiem. Wszystko załatwiłem na gębę. Od ręki. Ale musiałem czekać dwa tygodnie, aż mi przyślą ten numer. Męka. Na szczęście spotkałem Joasię. Mieszkała w jakimś niby hotelu. Ponure miejsce. Sami Polacy. Okazało się, że to dawny dom samotnej matki. Zaraz zaniosło mnie na strych. Otwarty. A tam nic. Oprócz dwóch ślicznych miniaturowych wiklinowych, męskich manekinów. Do ubrania w miniaturowe garniturki. Ale gołych. Stowarzyszyłem się z nimi natychmiast. Są ze mną do dziś.



Namówiłem Joannę, by przeniosła się do mieszkania, w którym znalazłem lokum. Gnieździło się tam nas chyba sześcioro. Taka malutka robotniczo - studencka komuna. Wszyscy całe dnie w pracy. W porcie trzeba było być na 7 rano. Zbierała się blisko pięćdziesiątka chłopa. Najpierw wywoływano etatowych. I mówiono kto, gdzie. Potem zaczynano pokazywać palcem. Wskazany mówił głośno swój numer i dostawał przydział. Mój był 1789. Wskazany, krzyczałem go po szwedzku i słuchałem odpowiedzi. Drugie nadbrzeże, statek "Bahia bianca". I o ósmej właziłem na pokład tego statku i zaczynała się praca. Moja inicjacja dokerska odbyła się jednak w wagonie towarowym. Tam wylądowaliśmy we dwóch. Ja i jeden koleś z Krakowa. Ten, co lubił leczyć się czosnkiem. Więc, hop, do wagonu towarowego. I natychmiast podjechał wózkiem widłowym młody Szwed i wsunął do środka paletę. A na niej dwanaście worków z kawą ziarnistą. A my cap, i wieziemy wózkiem tę paletę w róg wagonu. I zrzucamy te worki jeden na drugi, równiutko. A każdy worek sześćdziesięciokilowy. Zrzucić pierwszy, z góry na dół - bagatela. Wrzucić ostatni, z dołu na górę, już nie tak lekko. Wrzucamy, a Szwed już trąbi, żeby szybciej. I się śmieje. No niedobrze, myślę. Może nas wykończyć. Ale mówię do kumpla - spokojnie, bez paniki. To my ustalimy tempo. I wołamy do Szweda. O.k! O.k! I też się śmiejemy. I rzucamy workami. Tego dnia sporo się nauczyłem. W kwestii organizacji pracy. Załadowaliśmy bowiem cały wagon. Ile ton przeszło przez nasze ręce, nie wiem. Wiem, że na jednej palecie było 720 kg kawy niepalonej. Wiem też, że następnego ranka znów czekałem w kantynie na pracę. I byłem w stanie się jej podjąć. Jak to możliwe? Otóż nasz wózkowy śmiał się z nas na początku i udawał, że podkręca tempo. Był jednak tylko drobną cząstką pół-boskiego planu wyzysku człowieka w szwedzkim modelu kapitalizmu. System wiedział, że to my jesteśmy jego wrażliwym ogniwem. Chyba już po godzinie nasz wózkowy ogłosił przerwę na papierosa. Nieważne, że nie byliśmy palący. On był. Długą przerwę. Chyba z 15 minut. A po kolejnej godzinie, przerwę na drugie śniadanie. A potem znów na papierosa. I niedługo potem na lunch. Godzinną. Tych przerw w ciągu dnia było niemal tyle, co dziurek od guzików w sutannie proboszcza z Kątów Korytnickich. Zupełnie nie szło paść na pysk z przepracowania. Nie dziwne, że chętnie przystaliśmy na pracę w nadgodzinach. Czyli do ósmej wieczorem. Taki jeden w pełni przepracowany dzień to była niewyobrażalna kasa. Prawie 150 dolarów. Istna Kanada. Wtedy, w 1976 roku.
Port to jest poezja", śpiewał ktoś, kiedyś. Nie powiem, ciekawie się tam pracowało. Większość statków, to niewielkie drobnicowce. Przywoziły mydło i powidło. A że czas był przedświąteczny, częściej powidło. Cytrusy, bakalie, soki. Niektóre w puszeczkach, popakowane w kartony. Inne w beczkach dwustulitrowych. Z tymi był problem. Przewożono je w chłodniach. Fasowaliśmy wtedy specjalne buty i odzież ochronną. No, bo -18 C. Wchodziło nas sześciu do lodówki. Podłoga z drewnianaych szczebli. Oblodzona. Beczki z sokiem. Oblodzone. Luk nieduży, płytki. Oblodzony. Na wysokości głowy metalowe obramowanie włazu. Do tego luku dźwigowy wpuszczał sześć zaczepów. Owo chytre urządzenia chwyta beczkę za rant /z dokera pomocą/ a dwie ruchome łapy opierają się / z dokera pomocą/ o bok i wierzchnie dno beki. Dźwigowy wolniutko zaczyna beki podnosić i pod wpływem oporu wektory ucisku rozkładają się na te dwa punkty, trzymając cały ciężar. Fizyka działa, ale wygląda to trochę na siłę nieczystą. I oto sunie powoli 6 beczek w górę. Obijają się o siebie i o rant luku. A my między nimi. A dźwigowy i tak nie ma tam wglądu. Wszystko na czuja. I na walkie-talkie. Żeby było śmieszniej w takim szwedzko - duńsko - polskim teamie zdarzało się, że Skandynawowie byli ciut nawaleni. Nie tylko beczki potrafiły się zataczać. Opatrzność musiała się sporo napracować, by nas chronić od złego.
Choć gdyby chciała karać sprawiedliwie, to może byłoby za co. Legendy krążyły zawsze o wielkiej uczciwości Szwedów. O braku złodziejstwa. O strasznych kiedyś za nie wyrokach. Obcinanych dłoniach.
W porcie rządziły osobne prawa. To, co uszkodzi się w podróży, należy do dokerów. Mogą pozbierać do siatek rozsypane w luku pomarańcze, mandarynki, puszki i inne drobne towary. W praktyce, na moje pytanie, co jest w tych workach, Szwed mówi - zaraz zobaczymy, wyciąga z cholewy nóż, wbija go w worek, jak w brzuch ofiary, rozrywa jutę, podstawia torbę i mówi. Widzisz, w tym są orzechy laskowe. Łupane. Podstawiaj torbę, woła do mnie. Czasem, dobrze zorientowany operator dźwigu tak buja paletą, że jakaś skrzynka spada i rozsypuje swą zawartość. Najzabawniejszą scenę miałem okazję oglądać przy rozładowywaniu płatów ryby mrożonej. Kawałki miały długość ok. półtora metra. 10 - 15 kg każdy. Układaliśmy je na paletach, zacieśnialiśmy taśmą i wio! Frunęły latające ryby na nadbrzeże, z lodówki. Schodzimy po robocie trapem na ląd. Przyglądam się Szwedowi idącemu przede mną. Kuleje biedaczek. Przyglądam się bliżej i widzę, że nie może nie kuleć. Taszczy płat ryby wpuszczony w ocieplające spodnie i pod kurtkę. Pod brodą wystaje mu kawałek rybiej zmarzliny. Prawo dokera.
Jeszcze jedno prawo krępuje całą Szwecję. Anty-alkoholowe. Wódka to niemal tabu. Droga. Do kupienia w nielicznych sklepach w ograniczonym czasie. Przez to pożądana niezmiernie. Świadom tego faktu, zabrałem z Polski dopuszczalną na osobę ilość. Przydała się. Oto bowiem wytypowany do pracy na cały weekend /super kasa/, zmieniając buty na lodówkowe buciory, rzuciłem cichym głosem szwedzkiemu szefowi - sięgnij do mojego prawego buta, znajdziesz tam drobny upominek. Po powrocie stwierdzam, że bucik stoi pusty. Jest o.k. W niedzielę rano mam przydział do rozładunku kawy. Podchodzę do luku. Szlak by trafił. Dziura głębokości dwóch pięter wypełniona pod sufit workami. Trzeba je układać na paletach po 12. To już wiem. Huk roboty. Włażę na worki. Gdzie leziesz, wrzeszczy szef. Ty idziesz do drugiego luku. Idę posłusznie. Tam też kawa w workach. Tyle, że równiutko poukładana na paletach. Wystarczy zapiąć haki i fruuu, leci w górę 720 kg bez wysiłku. A ty czekasz, aż haki wrócą. Całą niedzielę zapinałem i czekałem. Za niezłą kasę. Dzięki czystej wyborowej. 0,75l. I jak tu wierzyć, że wódka szkodzi.



wtorek, 29 marca 2011

Kąty, nie kanty

Pojechaliśmy z Tomkiem Tuszko do Kątów Korytnickich na Podlasiu. Wioska, a w niej kościół. Nowy, nieduży, kościółek raczej. No i proboszcz tej parafii zamówił w naszej pracowni witrażu cały wystrój wnętrza. Do zaprojektowania było wszystko. Ławy, mensa, tabernaculum, żyrandole. I oczywiście witraże. Za te ostatnie wzięła się Pani Teresa Reklewska. Nasza szefowa i założycielka pracowni. Mistrzyni witrażu sakralnego, kształcona we Francji. Też u wielkiego mistrza.
Zrobiliśmy makietę. Wszystko pięknie wyglądało. Można było zajrzeć do środka przez drzwi, przykładając jedno oko.
Na miejscu, w Kątach, używaliśmy wszak obu oczu, należało bowiem wziąć precyzyjne wymiary otworów okiennych i innych detali. Ksiądz był z tych bardziej chętnych do współpracy. Parafia co prawda niebogata. Wiadomo, Podlasie. Gleby w V i VI klasie. Piaski. Ale posiłki u proboszcza trzymały wyższą klasę. A drewniana weranda nagrzana słońcem pachniała bosko.
Po obiedzie poszliśmy się przejść po okolicy. Bardzo tam ładnie. Już prawie kresowo. Ze spaceru zostały sympatyczne zdjęcia.











W kościele zostały kolorowe witraże.
Po latach, odwiedzając Kąty, zastałem w miejscu naszego zgrabnego tabernaculum koszmarny złoty pień z obciętymi gałęziami i skrytką na kielich. To był dar od biskupa, tłumaczył się proboszcz, nie mogłem nie przyjąć. Złoty pieniek!.

poniedziałek, 28 marca 2011

Zło

Tym razem sprawa jest poważna. I nie ma znaczenia, że należy do świata sennych mar. Śnią nam się rzeczy przeróżne. Miłe i niemiłe. Dobre i złe. Grzeczne i grzeszne. Jedne zapominamy, inne zostają w pamięci. Wspominałem już sny o lataniu.
Wczoraj przypomniałem sobie inne seryjne nocne przeżycia. Nie były częste, ale na przestrzeni życia wracały wielokrotnie. Mogły być kontynuacją strasznych sennych koszmarów z dzieciństwa. Wtedy śniło mi się niemal co noc, że drzwi od piwnicy są otwarte, a ja przechodząc koło nich, jestem wciągany w dół po schodach, w czarną czeluść, jakąś straszną siłą. Nie potrafię się jej oprzeć. Potworny strach paraliżował mnie w tych snach. Budziłem się z krzykiem, nigdy nie odkrywając źródła owej czarnej mocy.
Sny, o których sobie przypomniałem, dotyczyły życia dorosłego. Choć miejscem były podobne. Działy się w piwnicach. Tajemniczych, opuszczonych, mrocznych. Różnica wszak była zasadnicza. Wiedziałem aż nadto dobrze, co się tam kryje. Tam mieszkało zło. W czystej postaci. Miało swoją kryjówkę jak nocne zwierzę. Było niebezpieczne. Budziło grozę i lęk. Czasem zapuszczałem się w te korytarze, wiedząc, że jest blisko. I ono mnie też wyczuwało. Słyszałem jego głos. Dziwne kwilenie. Jakby ćwierkanie. Mam ten dźwięk w uszach. Zawsze taki sam. Cichy, niemal trwożny. Przeraźliwy.
Ostatni raz przyśniło się tak: szedłem z kimś ulicą. Minęliśmy narożny dom. Starą kamienicę. Idziemy wzdłuż niej. I nagle ja się zatrzymuję. Cofam kilka kroków. Widzę okienko od piwnicy. Z wybitą szybą. I już wiem. Poczułem to przechodząc. Wołam znajomego. Mówię- posłuchaj!  Słyszysz ten pisk? Tam mieszka zło. A on na to - nie, nic nie słyszę, chodźmy. I poszliśmy. Ale ja słyszałem.

Moje pociągi.






Wystawa "Moje pociągi" powstała na zamówienie. Przez kilka miesięcy, na przełomie 2009/2010 istniała na Dworcu Centralnym galeria sztuki. Prowadziło ją Stowarzyszenie STEP, czyli Klara Kopcińska i Żuk Piwkowski. Od nich właśnie wyszła propozycja, bym zrobił coś do pokazania w galerii. Dworcowa lokalizacja podyktowała temat. Nie był mi on zresztą obcy. Podróż fascynowała mnie od zawsze. A szczególnie, kiedy nie było mi dane podróżować daleko. Każda jednak, nawet najkrótsza, była wielką przyjemnością, wspaniałą przygodą. Z czasem, gdy przemierzałem coraz większe dystanse i zbierałem doświadczenie, pojawiła się pogłębiona refleksja nad wyjątkowością tego zjawiska. Sam fakt zmierzania gdzieś, ale porzucenia już miejsca, w którym się było, jest jakby przerwą w życiorysie. Jak u bohaterki "Śniadania u Tiffaniego". Na jej skrzynce listowej, pod nazwiskiem był napis "w podróży".
Z drugiej strony, podróż, jeśli jest długa, przynosi bogate doświadczenia. Zmienia podróżnika. Kim innym się wyjechało, kim innym dotarło do celu.
W "Moich pociągach" jest oczywisty żart wynikający z dwuznaczności pojęcia "pociąg". To spowodowało powstanie wystawy.
Przeszukałem domowe archiwa. Zdjęcia, które odnalazłem, doprowadziłem do jednego portretowego wymiaru. I oto pojawiły się na tablicy informacyjnej kolejno opisane moje serdeczne fascynacje.


 Nie starałem się o chronologię. Nie są to też przechwałki moimi sercowymi podbojami. Nie jestem typem Don Juana. Ale przyznam, że owe kolejne pociągi były podróżami znaczącymi, ważnymi dla mnie niezmiernie. To pozwoliło mi zdecydować o powstaniu tej wystawy. Mam nadzieję, że każdy kto ją zobaczy, pomyśli o jego własnych pociągach i podróżach, które odbywa za ich sprawą.

ekspozycja w Zbąszyniu na dworcu

 

Jeden pociąg zawieruszył mi się w tamtym czasie, gdy przygotowywałem projekt i dopiero niedawno wpadł mi w ręce. Ponieważ przeszukałem wtedy dwa razy cały dom w jego poszukiwaniu, to teraz nie mogę nie ujawnić zguby i mimo braku jego opisu na tablicy informacyjnej, tu na blogu ogłaszam.
 
POCIĄG OPÓŹNIONY DO K.

A na marginesie, zastanawia mnie, czy podobne rozwiązanie przyszłoby mi do głowy, gdybym urodził się Czechem. Dlaczego akurat Czechem? Bo jedyne słowo czeskie, które znam z podróży to "pozor vlak". Ale jak "vlak" miałby wyrażać pociąg?


 

 

 


Plastusiowy pamiętnik

Czyżby Maria Kownacka? Niezupełnie. Raczej Uniwersytecka Spółdzielnia Studencka "Plastuś". A ja w niej. Zarabiający. Pracami różnymi. Bardzo różnymi. Jak się miało układy, to się dostawało niezwykle intratne zlecenia. To było już za Gierka. Pożyczone przez niego pieniądze trafiały do narodu również poprzez prace zlecone. Na przykład "Plastusiowi". Ja dojść nie miałem żadnych, więc brałem roboty jak leci. Jeśli w ogóle były, bo i tak się zdarzało, że odchodziłem z kwitkiem.
Więc podobnie jak w szwedzkim porcie, trzeba było stawić się w Spółdzielni na Krakowskim Przedmieściu o 7 rano. I czekać na zlecenie. W końcu jest. Dla dwóch. Oczywiście dla mnie i dla Tomka T. Do Falenicy. Do jakiegoś dużego zakładu metalowego. Jasne, że państwowego. Wszystko było państwowe. Ale najpierw na śniadanie. Do baru mlecznego. Uniwersyteckiego. Naprzeciw kościoła Św. Krzyża. Tego z Chrystusem dźwigającym krzyż i złotym napisem "Sursum corda". W górę serca. Pod tym Chrystusem, na chodniku siedział wtedy zawsze malowniczy żebrak. Malutki, okrąglutki, z siwą głową i takąż obfitą brodą. A przed nim czapka. Ale wtedy, wcześnie rano, żebraka jeszcze nie było. Objawił się za to w barze i zamawiał śniadanie przede mną. I co ja słyszę. Jajecznica z trzech jaj na maśle, dwa rogaliki, też z masełkiem i kakao. A ja klasycznie. Dwie kajzerki i kefir. Zjedliśmy. Jedziemy. Pospiesznym C. Do Falenicy. Tomek - fryzura afro. Czarniawa. Ja blond spaniel. Włosy prawie do pasa.


 Nasz oręż w walce o tolerancję. Forma raczej bierna. Wedle wzorów Mahatmy Ghandiego i M.L.Kinga.
W autobusie dość tłoczno. Ale nie tak, żeby nie mieć dystansu. I widzę, że stoi pan milicjant i właśnie dystansu do mnie nabiera. Krótko mówiąc, gapi się na mnie, jak na istotę odrażającą. Wzgarda i niesmak kapią mu z oczu. Czas na postawę czynną, pomyślałem. I walę w niego gały jak lustro. Bazyliszkowe. Patrzyłem tak może z dziesięć sekund i już ruszył ku mnie. Cicho zawarczał - autobus zaraz się zatrzyma. Wysiadamy. Tylko nie próbuj uciekać. I przepchnął się do kierowcy. Faktycznie, była tam niedaleko komenda. Wysiedliśmy. Tomek chcąc nie chcąc też. Choć on niewinny. Ale przyjaciel. W biedzie. Idziemy.
Na komendzie, jak to na komendzie. Oficer dyżurny koło czterdziestki. W samej koszuli. I nawet się ucieszył. Z nas. Z drwiną wyjaśnia, że takich jak my, powinno się zamykać w klatkach. Jak w ZOO. Albo wysyłać do kamieniołomów, do pracy. /Ciekawe czy Plastuś przyjąłby takie zlecenie ./ Postanowiłem kontynuować postawę czynną.  I polemizuję. Czy nie za dużo byłoby przy tym trudu. Dlaczego po prostu od razu nie kropnąć. Też by można, przytaknął. Poszedłem na całość. No to, po co czekać. Kabura widzę prawdziwa, w środku pewnie też nie atrapa. No, ciut przegiąłem. Skoczył jak żbik i grzmotnął mnie w łeb. Wepchnął do boksu i zaczął okładać. W złości. Jeszcze coś mruknąłem, że jest na właściwej drodze, ale potem zająłem się trzymaniem gardy. W końcu ochłonął. Zamknął mnie i poszedł. Chyba Tomek łagodniej negocjował, bo około dziesiątej byliśmy już wolni. Do zakładu w Falenicy nie było daleko. A w zakładzie socjalizm całą gębą. Nikt nas za spóźnienie nie zganił. Majster popatrzył, pomyślał i mówi - właźcie tam, na samą górę. I pokazuje na szerokie półki pod ścianą. Na tych półkach różne kształtki metalowe. Odlewy chyba. Kolanka, syfony. Takie tam. Na samej górze jakaś drobnica. A na niej gniazdko. Sześć grubych kufajek. Takich watowanych kurtek roboczych. Siedźcie tam, woła majster z dołu, i się nie pokazujcie. A jakby ktoś, coś chciał, to zacznijcie stukać tymi kształtkami, niby że je liczycie. A ja was później zawołam. No i siedzieliśmy chyba z pół dnia. A na dole się działo. Wózek akumulatorowy jeździł sobie po hali. Chłopcy troszkę popili i musieli się czymś bawić. No to wózkiem. Jakiś slalom. Ostre hamowanie. Nic takiego. A my czasem stuku, puku. Dla czystego sumienia. Pewnie jakbyśmy mieli flamastry, to byśmy wszystkie kształtki ponumerowai. Albo opisali. Sanskrytem.
Jakoś po 14 pojawił się majster. Złaźcie. Jest robota. I ruszyliśmy z widłami na kopę żelaznych wiórów. I wrzuciliśmy je na samochód. Ciężarowy. Raz, dwa. Nie pamiętam ile godzin pracy nam wpisano. Chyba dwa dni. Nie było źle. Już nawet zapomniałem trochę o obitej łepetynie. Choć wieczorem przypomniała mi się, gdy pod Starą Prochownią czekaliśmy na wejście do środka. Akurat Grotowski pokazywał Apocalipsis cum figuris. A Tomek Rodowicz już im asystował. Więc wyróżnieni w tłumie długowłosych, weszliśmy do środka. A ja dodatkowo w majestacie męczennika walki o wolność. I o tolerancję.
Trudno może w to uwierzyć, ale spotkałem w Plastusiu jednego gościa, który chwalił się, że zaczął studiować drugi fakultet tylko dlatego, żeby zarobić w spółdzielni na mieszkanie. I niedużo ponoć już mu brakowało. Musiał mieć dobre dojścia..

niedziela, 27 marca 2011

Poligon

W wojsku nie byłem nigdy. Ani jednego dnia.

 
fot. Tomasz Tuszko

 Za to na poligonie wojskowym bywałem nie raz. Nie samemu - z Tomkiem Rodowiczem. Mieliśmy przecież pasiekę i woziliśmy pszczoły na pożytki. Poligon załatwił nam kierownik tartaku w Okartowie. Też pszczelarz. Zwał się pięknie - Piłat. Z gęby jednak bardziej zbój niż Rzymianin. Zgodę uzyskał ponoć u leśniczego.
Przewożenie pszczół, to dość trudna operacja. Zrobić to trzeba bladym świtem, kiedy jeszcze chłodno. Rzecz wykonać szybko i sprawnie. Zamknięte w ulu owady mogą zacząć się burzyć i podniósłszy temperaturę doprowadzić do stopienia wosku. Wtedy przywozi się na miejsce zupę pszczelo-woskowo-miodową.
Na okoliczność transportu mniejszej ilości uli mieliśmy Volkswagena busa. Starego, silnie zdezolowanego. Idealnie wszak pasował do naszego hipisowskiego entourage'u.
Wyselekcjonowaliśmy więc dwanaście rodzin pszczelich, zapakowaliśmy połowę do busika i pomknęliśmy dwadzieścia kilka kilometrów, w stronę Piszu. Zjechaliśmy na poligon, wybraliśmy ładne miejsce za brzeziną, szybko wbiliśmy kołki, wypoziomowaliśmy i za chwilę ule stały na stanowiskach.

fot. Tomasz Tuszko

Nie było jeszcze szóstej, gdy ruszyliśmy z pasieki z drugą partią. Dojeżdżamy do poligonu. Skręcamy. A tu niespodzianka. Koleś w hełmie, z bronią długą, staje nam na drodze. Gorzej, bo w połowie drogi między nami, a naszymi pszczółkami, stoi bateria artyleryjska. Za moment pędzi ku nam gazik. Meldujemy grzecznie panu oficerowi, że przyjechaliśmy uzupełnić naszą baterię. Że tam, za jego armatami, stoją nasze pszczoły.
Jakie k... pszczoły, wrzeszczy. Nasze, przez pana Piłata, a on przez pana leśniczego. Czyli wszystko czysto i legalnie, tłumaczymy. Na twarzy pana oficera pojawił się burzliwy proces myślowy. Jednak rzucone przez nas hasła znalazły właściwy odzew. Pewnie mocą lokalnych układów. Może faktycznie najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Bo oto oficer każe nam jechać za nimi i busik z pozostałymi sześcioma ulami i dwójką hipisów ruszył ku armatom, minął je z uśmiechem i dowiózł zawartość do siostrzanej grupy. Oczka zostały otwarte. Owady zaczęły oblot. Armaty zaczęły strzelać, a my wolniutko ruszyliśmy z powrotem. Kilka metrów zaledwie, bo z krzaków wyskoczył nowy chłopiec w pełnym rynsztunku i zakrzyknął - stój!. A my swoje. My tu legalnie, chłopie. Za zgodą pana oficera. Ale ja muszę zameldować, odrzekł i ruszył biegiem.
Po co masz lecieć, wołam, podwieziemy. Siadaj. A on w pierwszym odruchu wskoczył na stopień i już w biegu zdał sobie sprawę, ile pierdla dostanie, jak go panu oficerowi przywiozą prywatnym busikiem dwaj długowłosi. Jego. Wartownika! I zeskoczył jak oparzony i pognał przed nami zameldować. Gdy wychynęliśmy z brzeziny, armaty łaskawie przestały pukać na czas naszego przejazdu. Pięknieśmy zasalutowali do naszych czerwonych bandanek i pognaliśmy ku szosie. No miało się układy.


 

środa, 23 marca 2011

Nowy Jork na oko, na ucho

Taki tytuł miała wystawa, którą udało mi się pokazać w jakże gościnnym Centrum Łowicka, w Warszawie, na Mokotowie. Trzy kroki ode mnie, po sąsiedzku, w grudniu 2006.

fot. Włodzimierz Okoński

Była ona pokłosiem mego drugiego pobytu w Big Apple, w lutym tamtego roku. Bo pierwszy był dawno, dawno temu. To wtedy byłem windziarzem. Patrz "Winda". Oba pobyty zawdzięczam Jagodzie Przybylak.
Tak tedy, po śmierci Januszka dostałem od Jagody zaproszenie. By przyjechać na dwa tygodnie.
Pojechałem. Potrzebowaliśmy spotkać się, by jakoś pomóc sobie nawzajem poukładać pojanuszkowe życie. Zabrałem ze sobą "tytuł roboczy" poświęcony w całości Ojcu. Miałem zamiar promować jego sztukę. Zabrałem też swoją wystawę "Uścisk dłoni". A nuż uda się gdzieś ją powiesić.
Słuszna jednak była uwaga Jagody, że wszyscy chcą coś pokazać w N.Y. Mała jest szansa, by udało się znaleźć jakąś okazję w ciągu 2 tygodni. Ale z tego miasta można sporo wziąć. Zebrać jakiś ciekawy materiał.
Posłuchałem Jagody. Tym bardziej, że jeszcze przed wyjazdem zacząłem próby łączenia fotografii z dzwiękiem. Rzecz dotyczy uzupełnienia dwuwymiarowej fotografii nie tyle głębią trzeciego wymiaru
/bo ta jest pozorowana, tak jak i w malarstwie/, ale wymiarem czwartym - czasem. Ten ujawnia się, gdy zanotujemy dzwięki towarzyszące chwili robienia zdjęcia.
Wyposażony w taki scenariusz i uzbrojony w najprostrzy aparat fotograficzny i dyktafon z mikrofonem wpiętym w klapę, ruszyłem w miasto.
Nowy Jork, a szczególnie Manhattan jawi mi się jako największy poemat stworzony przez ludzkość. Można też to miejsce postrzegać jako gigantyczną pralkę, która chwyta każdego przybysza, wrzuca do środka swego bębna i włącza program. W efekcie jest się obracany, tumaniony, gnieciony, moczony i wyciskany, prany i odwirowywany, a w końcu wypluwany.


Sprany i pomięty. Oszołomiony, zadziwiony, zachwycony.
Chyba, że próbuje się przemycić jakiś własny program. Ja spróbowałem. I udało się. Rzuciłem się w to miasto z wyostrzonym wzrokiem i słuchem. Właśnie wrażenia dźwiękowe były szlakiem, który mnie prowadził.


                                     
 Gdy spostrzegałem coś fascynującego, szukałem zaraz towarzyszących temu dźwięków. Szybko wszak sytuacja się odwróciła. To dźwięki kierowały mnie ku obrazom, którym towarzyszyły. Zaczęło się zachłanne tropienie "muzyki miasta".

 Nowy Jork ujawniał swoją drugą twarz. Dźwięczał jak gigantyczna orkiestra. Dyktafon rozgrzewał się do czerwoności. Pracował na okrągło. Nagrań przybywało z chwili na chwilę. Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasł. Pstryk. Po powrocie zaczęła się obróbka . I zdjęć i dźwięków. Niektóre obrazy pojedyncze.


 Inne w seriach. A przy każdym towarzysząca ujęciu sekwencja dźwięków.





 I oto buty dwojga idących przede mną ludzi wpisują się w całą minutę ich głośnego marszu i rozmowy zakłóconej jedynie dyskretnym dźwiękiem zwolnionej migawki. Tup, tup, tup, pstryk, tup, tup, tup, tup...

fot. Włodzimierz Okoński









środa, 16 marca 2011

Miś

Anin. Kamienica z czerwonej cegły i podwórko z szarym piaskiem i wysokimi sosnami, to tło pierwszych zapisanych w pamięci wydarzeń z mego życia. Koniecznie muszę jeszcze dodać szum wiatru w koronach tych sosen, odgłos pociągów z niedalekiej linii otwockiej i niepowtarzalny zapach piachu mokrego po deszczu. Mieszkałem tam do szóstego roku życia i sporo pewnie doświadczyłem, ale najgłębiej zapisały się dwa zdarzenia.
Pierwsze, to podwórkowa kompania i zabawa w jakiegoś berka czy chowanego.

                              

 Jednym z dzieciaków był Stasiek. Mieszkał w starym "drewniaku" nieopodal. Stasiek był dużo starszy. Chyba już nastolatek. Bawił się z nami pewnie z nudów. I nagle złapał mnie pod boki i podrzucił sobie "na barana". I biegał ze mną po podwórku dłuższą chwilę. Słodycz bycia tak wyróżnionym, awansowanie do rangi kolegi Staśka przenikło mnie do głębi i zostało w pamięci na zawsze.

                            

        

Innym razem, nieco znudzeni grzebaliśmy patykami w piasku, kiedy nagle ktoś krzyknął: "Niedźwiedź idzie!" Niedorzeczność tego anonsu prysnęła wraz z pojawieniem się niewysokiego człowieka w kapeluszu, prowadzącego na lince burego niedźwiedzia wprost na nasze podwórko. Pan postukał w bębenek i wkrótce mieszkańcy wylegli na zewnątrz. Zaczął się pokaz. Rytmicznie podbijany tamburyn sprawił, że miś zaczął się kolebać na boki, obracać wokół i przestępować z nogi na nogę. Napięcie jeszcze wzrosło, gdy właściciel bestii poprosił o mleko w butelce ze smoczkiem. Wnet spełniono prośbę. Tancerz chwycił flaszkę w łapy i sprawnie wydudlił zawartość. Zabrzmiały oklaski. Brzęcząca moneta posypała się do kapelusza. Pan wygarnął ją do kieszeni, wcisnął kapelusz na głowę i za chwilę znikli za rogiem.
Ten obraz zawieruszył się w mojej pamięci na dobre trzydzieści lat. I nagle, bez żadnej konkretnej przyczyny wyskoczył z mroków i zajaśniał wcale nie szaroburo.

wtorek, 15 marca 2011

Imperium zmysłów

Reżyseria Nagisa Oshima. Film powszechnie znany. Można by rzec klasyka. Wybrałem się do kina, by go zobaczyć w mieście Helsingborgu. W niedzielę. W 1976 roku. Bo tam właśnie wtedy byłem. Nie poszedłem sam. Zabrał się ze mną kolega, z którym pracowałem w duecie. W porcie. Jako doker.
No i siedzimy i oglądamy. Film japoński, napisy po szwedzku. Na szczęście treść przystępna, przyciągająca uwagę i narastająco dramatyczna. Kto nie widział, musi wiedzieć, że rzecz jest o wielkiej erotycznej namiętności bogatego młodzieńca do pięknej kurtyzany. I o tym jak namiętność przeradza się w obsesję, a kiedy ta sprowadza bohatera na skraj przepaści, jego kochanka ratuje mu życie brzytwą. Drogą kastracji.
Nie powiem, film trzyma w napięciu. Również erotycznym. Sceny są śmiałe. I właśnie tu wystąpił problem. Otóż, jak to bywa, napięcie rosnące wraz z poziomem drastyczności domaga się jakiejś pacyfikacji. Kaszlnięcia, śmiechu albo komentarza. Ten ostatni środek wybrał mój kompan. Kiedy na ekranie rżnięcie nabierało pełnej ostrości, nie wytrzymywał i rzucał do mnie jakąś uwagę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby koleś, zaatakowany przeziębieniem, nie najadł się wcześniej profilaktycznie czosnku. A ja czosnku organicznie nie znoszę. Dramatyczność filmu sięgnęła szczytu.

Bracia Zalewscy

Najpierw braci Zalewskich wcale nie było. Była Iwona. Studiowała psychologię na ATK. Znała „Wuja” Fronczaka. Od żeglarskiej strony. Wpadła kiedyś do pasieki. I tak jakoś się poznaliśmy. Zaraz też wyszło, że ma niezłe namiary na pracę w Szwecji. I że mogę pojechać w ślad za nią. I się załapać. Był rok 1976. Pojechałem. Do miasta Halmstad. W Skanii. Trafiłem pod umówiony adres. Zapukałem do niedużego, skromnego domku. Otworzyła malutka, trochę pomarszczona pani i niewyraźnie, ale po polsku przyznała, że tak, Iwonka tu mieszka, ale teraz jest w pracy. W hotelu. Nie, nie wie w którym. To była Halinka. Siostra braci Zalewskich. Wkrótce znalazła się Iwona. A raczej ja ją znalazłem. Brakowało tylko braci. Przyjechali chyba po tygodniu. Wit i Ali. Wiciu starszy. Niewysoki, z odpowiednim nosem i w ogóle całą aparycją. Zupełnie niearyjską. Spokojny, małomówny, bystry. Wiek – 60 plus. Co innego Ali. Wysoki, przystojny, rozmowny. Gęba i maniery przedwojennego inteligenta. Z wysokim czołem. Parę lat młodszy od Wicia. I o niebo bardziej muzykalny. Grający. Rozśpiewany.
Skąd panowie wzięli się w Szwecji?  Z siostrą. Mówili, że z Bydgoszczy. Zaraz po wojnie. Już w Skandynawii zrobili studia. Obaj prawnicze. Halinka nie. Halinka miała artretyzm i prowadziła im gospodarstwo.
Skąd panowie wrócili do domu, kiedy ja tam już cały tydzień mieszkałem?  Wrócili z podróży służbowej. Czarnym mercedesem z przyczepą. Kempingową. Ich podróże wiodły zazwyczaj do Francji i Niemiec. Tam szaleli na aukcjach. Handlowali złotem, znaczkami pocztowymi, numizmatami. Tyle wiem. Policja szwedzka, przeszukując pokój, w którym mieszkałem później w Helsingborgu pytała jeszcze o kamienie szlachetne i antyki. A może o narkotyki. Ale nie miałem wiedzy w tym temacie. Dowiedziałem się później, że przez cały miesiąc mojego u braci Zalewskich pomieszkiwania, dom był pod obserwacją. Stąd policjanci mnie znali. A ja ich nie.
Wróćmy do Halmstadu. Panowie bracia, po powrocie, przydzielili mi oficjalnie pokój na pięterku. Bardzo wygodny. Tyle, że bez ogrzewania. Plus 12 do plus 15. Zdrowo. Przy śniadaniu, kiedy gotowałem sobie ulubione płatki owsiane, Ali chwalił mówiąc: „Człowieku, musisz rano jeść owsiankę, bo inaczej ten klimat cię zabije.” I też jadł.
Mój pokój zwyczajny nie był. Zresztą jak wszystko i wszyscy w tym domu. Niby jakieś tam normalne meble. Biurko, Łóżko. Komódka. Ale na ścianach same motyle. W gablotach. Kolorowe jak tęcza. Wielkie jak dłoń. Albo i obie dłonie. A w szufladach szafki jeszcze ich więcej. Wręcz nasypanych jedne na drugie. Trochę się już nawet rozsypujących. W kolorowy proch.
Skąd one? „Z Francji, mówi Ali. Wystawili na aukcji trzy gabloty. Takie śliczne. Kolorowe. Postanowiliśmy kupić. Tylko jakaś francuska nauczycielka z nami licytowała. Aleśmy się uparli. Ot tak, dla fantazji. I wygraliśmy. I zaraz się okazało, że na zapleczu, oprócz tych trzech gablot jest ich jeszcze cała szafa. Przywieźliśmy wszystko."
 Pamiętam, że poza motylami, zachwyciły mnie długie cienkie szpilki. Stalowe z miedzianymi główkami. Subtelnie choć bezwzględnie spełniały swoją funkcję. Przyszpilenia.
Wścibstwo kazało mi zajrzeć też do szuflad biurka. Tam królowały znaczki pocztowe. Zalegały tysiącami. Niektóre prawie tak kolorowe, jak motyle szczątki. Tyle, że najeżone ząbkowaną perforacją. O znaczki już nie pytałem. Przerzuciłem całą ciekawość na pokój naprzeciw mojej sypialni. Po otwarciu drzwi, ukazał się widok rodem ze „Sanatorium pod klepsydrą”. I pana Schulza i pana Hassa. Na wieszakach, w równych rzędach wisiały tam ubrania. Ale co to były za ubrania. Boże ty mój! Długie, czarne chałaty, płaszcze, peleryny, Jedwabne suknie ślubne. Białe, jak śnieg. Skąd to wszystko? „Jeden Żyd był nam winien pieniądze. I umarł. Został po nim sklep z ubraniami. Tośmy przejęli w ramach długu. Tymi szmatami rządzi Halinka. To jej królestwo. Możesz kupić, co chcesz. Wszystko sprzedaje po 5 koron. Owszem kupiłem. Płaszcz dla małżonki. Cienki, długi, dwustronny. Z zewnątrz czerń słoniowa. Wewnątrz ceglasta czerwień i drobna czarna kratka. Ciekawy krój. Szeroki kołnierz. Bardzo piękny płaszcz. Przywiozłem z tej Szwecji mnóstwo skarbów. Ale to już materiał na inną opowieść.
A z braćmi Zalewskimi pojechałem raz do Geteborga. Oni w interesach. Ja z ciekawości. Ich czarnym mercedesem. Bez przyczepy. Prowadził Ali. W kapeluszu z szerokim rondem. Wicio siedział z tyłu, bo tam bezpieczniej. Też w kapeluszu. Takim bardziej tyrolskim. Ja koło kierowcy. Było super. Ali włączył kasetę. Z niej popłynęła wiązanka piosenek i pieśni z przed wojny. Zresztą wojennych też. I wojskowych. A wszystkie w wykonaniu pana kierowcy. Od fortepianu albo a capella. I tak jechaliśmy przez Skanię, a w środku Ali śpiewał w duecie z Alim. Czasem, z drugiej linii odzywał się Wiciu. Zazwyczaj z wątpliwościami. „Ali, czy mi się wydaje, czy ty przejechałeś skrzyżowanie na czerwonych światłach? A wiesz Wiciu, możliwe że się zagapiłem, ale przecież nic nie jechało.” Odpowiadał rozśpiewany Ali.
Apogeum niezwykłości objawiło się znienacka. Odwiedzili braci dwaj panowie. Dość jeszcze młodzi i garniturowo nienaganni. Kim byli? Z czym przyjechali? Ano, dwaj Cyganie z Hamburga przywieźli niewielką kolekcję numizmatów na sprzedaż. Ot, dwadzieścia parę monet. Skąd miałem tak poufne wieści? Bo przypadła mi niespodziewanie rola eksperta. Ani Wiciu, ani Ali nie znali rosyjskiego. A kilka monet miało napisy w tym języku. Do mnie należało ich rozszyfrowanie. Sprawiłem się chyba nieźle, bo z wdzięczności Ali  wyjawił mi swoją na tę transakcję strategię. „Widzisz, mówił, oni przywieźli bardzo ciekawe mumizmaty. A niektóre nawet w dwóch egzemplarzach. I mi się zdaje, że tam są wymieszane oryginały z falsyfikatami. A my, z Wiciem, chcemy kupić kilka, ale tylko te oryginalne.” Tak to dwóch polskich Żydów ze Szwecji chciało przechytrzyć dwóch Cyganów z Hamburga.
Tacy byli bracia Zalewscy. Kolorowi jak motyle i nie przyszpileni.

środa, 9 marca 2011

Stanisław


 
Dziadek Stanisław wart jest wpisu na blog z dwóch powodów. Po pierwsze umarł, zanim się urodziłem. Mało też dotarło do mnie opowieści o nim. Pewnie za mało się pytałem. Łatwo więc wybrać kilka faktów z niewielkiego ich przygarstka. Po drugie, wśród nielicznych po nim pamiątek, króluje projektor filmowy i pudełko szpul z nakręconymi przed wojną obrazami. Najbardziej jednak intryguje  seria sepiowych zdjęć typu legitymacyjnego portretujących Stasia w pozach i minach bliskich Stanisławowi Ignacemu Witkiewiczowi.
 



 


 

 
 

 
 

 
Musiał mój dziadek być osobą nie pozbawioną poczucia humoru.
Jakże więc radził sobie z piękną Heleną, mą babką. Jej nie pamiętam nigdy uśmiechniętej, a niewątpliwa uroda bijąca ze starych zdjęć ujawnia wyraźny chłód. Co ich ku sobie pociągnęło?


 
 Dziadek Stanisław miał umysł techniczny i smykałkę do jego wykorzystania. Znał się na maszynach do pisania i aparatach fotograficznych. Założył punkt ich naprawy i konserwacji. W nie byle jakim miejscu. W Alejach Jerozolimskich naprzeciw dzisiejszego Dworca Centralnego. I dobrze mu szło.
 


 Jako specjalista, podjął się też konserwacji sprzętu w firmie prowadzącej kursy maszynopisania. No i tam właśnie Hela uczyła się pisać. Stanisław usłyszał, że maszyna za głośno stuka i stało się. Urodziła się Marysia, moja Mama. I miała cudne dzieciństwo i młodość przy rozkochanym w niej ojcu.
 

                            
 
 Aż przyszła wojna i zabrała Stasia. Nikt nie znał jego losu wojennego. Pamiętam, że jeszcze w latach 50ych przychodziły listy z Czerwonego Krzyża  z Paryża i Londynu, zawiadamiające, że dotychczas jego śladów nie odnaleziono.
 
                           
Wiele lat później, przez dalekich znajomych doszły strzępy wieści, że został schwytany przez Sowietów pod Lwowem i zabity gdzieś w rowie przy drodze.
Niedawno, przeglądając walizeczkę Heli, dogrzebałem się do dwóch stasiowych patentów. Jeden niewątpliwie dotyczy kołka rozporowego. Jest rysunek i numer. Ach, gdyby tak udało się to udowodnić.
 

 
 





























wtorek, 8 marca 2011

Winda

Winda była w Brooklynie. A ja w windzie. Jako windziarz.Czyli elevator man. Dwa i pół dolara za godzinę. W 1973 roku. Nie w domu mieszkalnym. W manufakturze. Fabryce tekstylnej. 6-cio piętrowy budynek. Typowe okna z małymi podziałami. Zupełnie jak w Łodzi. W środku sporo różnokolorowego i wielonarodowego ludu pracującego szyło ubrania. A ja ich rano wwoziłem, a o 17.00 zwoziłem na dół. Tą drogą odbywał się też ruch towarów. Spędziłem w tym żelaznym pudle ponad 5 miesięcy.



Nie był to czas zmarnowany. Nie myślę tu o o dolarach, choć to dla nich jeździłem w górę i w dół tyle razy.
Znalazłem się na dole słynnej drabiny społecznej, w kraju sławiącym model self - made man'a, kowala swojego losu. Jakże blisko owego pucybuta - a shoeshine boy'a, który pokorą i rzetelną pracą wkracza na ścieżkę kariery milionera. A więc pozycja była wyjątkowa. Krótkie podróże pomiędzy piętrami pozwalały wymieniać uwagi z innymi kandydatami na  bogaczy. Ale też i z moim szefem, który już nim był. Zwał się Julius, czyli Julie. Rządził aż dwoma piętrami. Szył na nich ubrania lżejszego typu. Koszule, sportowe marynarki i spodnie. Nieźle mu szło. Dawał zarobić marne grosze półtorej setce osób. Większości, jak sądzę, na czarno. Julie, podobnie do właścicieli innych pięter, był amerykańskim Żydem o polskich korzeniach. Dzielnie walczył z wymową słowa 'Przemyśl', gdy opowiadał mi o pochodzeniu swoich dziadków.
Ten Julie, milioner, skutecznie realizował sens przysłowia 'pańskie oko konia tuczy'. Sporo czasu spędzał co dzień biegając niemal truchtem od szyjących rękawy do tych od pleców i przenosił sterty przodów, kołnierzyków i mankietów. Wszyscy go widzieli i on widział wszystkich. Niekiedy słychać było telefon z kantorka i jedna z  dwóch pracujących tam sekretarek wołała - Julie, to the office! Odkładał wtedy rękawy i truchtał do biura.
Mr Rudawski, który rządził piętrem czwartym, nie radził sobie tak dobrze. Za to ładnie mówił po polsku. A że był przystojnym mężczyzną w późno-średnim wieku, znajdywały u niego zatrudnienie głównie młode Polki o miłej aparycji. Nie raz dochodziły do mojej windy odgłosy obyczajowych scysji, a nawet ostrych interwencji mam owych dziewczyn. Ot, Ziemia Obiecana pana Reymonta.
Moim bezpośrednim przełożonym był człek kuriozalny. Pół Polak, pół Niemiec, typ zaiste obleśny z wiecznie spadającymi z tyłka dżinsami. Małe oczka nie błyszczące inteligiencją. Nieco oszalałe i rozbiegane. Uciekło mi na szczęście z pamięci jego imię, ale pamiętam psa - owczarka niemieckiego, na którego wołał Toby. I wydawał mu komendy po niemiecku, wrzaskliwym tonem.
Miał pod swoją pieczą kocioł parowy obsługujący prasowalnice, śmieci i windę. A w windzie mnie.
Chełpił się, że kiedyś był policjantem i gdzieś na dachu zastrzelił jednego czarnego. Pracował też na drugim etacie. Dbał o lodówki w miejskiej trupiarni. Rzadko myślę o kimś źle. O tym człowieku nie umiałem myśleć inaczej.
Na parterze rządzili krojczy. Długie stoły, grube warstwy materiału. Na nich wyrysowane wykroje. A nad tym długie elektryczne ostrza wiszące na sprężynach. I doświadczone białe i czarne ręce śmigające wzdłuż linii. Tam pracował najmilszy z całej fabryki człowiek. Afroamerykanin w średnim wieku. Pełen godności i pogody ducha. Z nim lubiłem rozmawiać najbardziej.
A raz winda się zepsuła. Stanęła i już. Zawezwano fachowca. Przyjechał niebawem. Młody roześmiany chłopak wylazł na górę tego pudła, postukał, popukał, wskoczył do środka, usiadł na ziemi, sprawnie zwinął skręta. Pociągnął, dał mi przepalić i zaczął opowiadanie. Jak było w Wietnamie. Na wojnie. Ja mu mówiłem z kolei, co o tej wojnie opowiadała polska telewizja. I tak siedzieliśmy długo, dzieląc się nie do końca po połowie wiedzą, ale bardzo uczciwie jointem. "Jak będziesz chciał jeszcze pogadać, to powiedz szefowi, że winda szwankuje. Wpadnę i sobie popalimy." Zaśmiał się i poszedł zameldować, że naprawa skończona.

W samiutkim środku mojego pobytu w Nowym Jorku wylądował tam Januszek, czyli mój Ojciec, z wystawą fotografii polskiej. Na zaproszenie Fundacji Kościuszkowskiej. Cały miesiąc mieszkał u mnie, choć ja mieszkałem u "ciotki" Heli, a my wszyscy u prof. Popiela. No może tylko wynajmowaliśmy po społu mieszkanie w Queens'ie od jakiegoś Jankesa. Mniejsza o to. Najważniejsze, że byłem z Januszkiem. Wiele godzin przewałęsaliśmy się po Manhattanie. Złaziliśmy go wzdłuż i wszerz. Januszek szalał z aparatem. Sęk w tym, że ja byłem wtedy przeciwny się fotografowaniu i całej  fotografii reportażowej. W efekcie udało mu się uwiecznić mnie na zaledwie trzech zdjęciach. Tu, na jednym z nich, z piękną Ewą.

 
I z hiperrealistyczną rzeźbą w jednej z galerii w Greenwich Village

                                               
Za to przyszła mi do głowy idea, by utrwalić codzienną tułaczkę góra - dół. Na moją prośbę Januszek zrobił na zakładkę zdjęcia windzianego szybu. A na koniec strzelił mi fotkę w  ruchomej celi. Czwartą. Te zdjęcia uważam za naszą wspólną pracę. Niestety część ich gdzieś się zawieruszyła. Jak się odnajdą, to dołączę. Dobrze, że jest parter i drzwi na zewnątrz, kawałek szybu i okno na samej górze. Przez nie gapiłem się na dolny Manhattan.  Po przeciwnej stronie były drzwi prowadzące na każde piętro fabryki.