piątek, 25 kwietnia 2014

Czacha


                            

Fajna czacha, skomentował Artur zdjęcie półki z bajkami. Zgoda, fajna. Oddziela książki o pszczołach i bartnictwie, od różnych bajek dla i nie dla dzieci. Przywędrowała z Lublina, a raczej  sam ją stamtąd przywiozłem. A było tak.
Dawno, dawno temu, uciekając przed wojskiem, bo wtedy służba wojskowa była zaszczytnym obowiązkiem, znalazłem się w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Siedlcach. A wcześniej poznałem dziewczynę z Lublina. Fajna była i miła. Kończyła zaocznie szkołę podstawową i kochała poezję. Wygrała nawet konkurs recytatorski.
A skoro tak, to jadąc na weekend z Siedlec do Warszawy wpadałem najpierw autostopem do Lublina, a nazajutrz rwałem do Stolicy, by w poniedziałek wieczorem znów puścić się w drogę do Siedlec.
Polubiłem te romantyczne podróże bocznymi drogami. Puste jesienne pola i deszczyki siąpiące w drodze do dziewczyny.
I zdarzyło się pewnego razu, że rzuciła pytanie - propozycję: chcesz czaszkę? Jasne, że chciałem.
Kiedy zawitałem u niej ponownie wręczyła mi ją prostym gestem. Zapakowaną w gazetę, oblepioną ziemią. Prosto z ziemi dobytą. "Moi koledzy robą na Starym Mieście wykopaliska i znaleźli ich dużo pod kościołem. Zapytali, czy chcę jedną i chciałam. Zapytałam ciebie, czy chcesz i chciałeś, to masz."
Śliczna była i dziewczyna i czaszka. Oczyściłem ją w domu z ziemi, obejrzałem dokładnie i polubiłem bardzo.

                                 

Jej wielkość może wskazywać na kogoś młodego lub osobę drobnej budowy. Wpatrywanie się w puste oczodoły, zaglądanie w mroczną czeluść czerepa pobudza wyobraźnię. Kim była, kiedy nie była pusta? Z kim zatem obcuję od 45 lat? Kiedy trafiła pod ziemię? Dlaczego?

                        

Czy zacięła się w palec przy obieraniu ziemniaków i tężec dokonał dzieła w parę dni, mimo, że samo obieranie nie było niemiłe i nawet śmiała się i żartowała ze  starszą siostrą, która prasowała pieluchy w tej samej kuchni.
Czy może przywędrowała do Lublina grypa hiszpanka i skosiła najmłodszego chłopaka w rodzinie rymarza, choć taki był miły i wesoły. Uczył się dobrze i jako jedyny mógł kontynuować naukę, bo ojcu zaczęło się odrobinę lepiej powodzić.
Czy też była drobną, smutną kobietą, porzuconą przez męża i bez nadziei na odmianę losu, pogodzoną z suchotniczym pokasływaniem, które wróżyło to, co wkrótce się stało. I lepiej nie pytać o dalsze losy jej małej córeczki.
Mogły być jeszcze bardziej beznadziejne przypadki, w których kres przynosi wybawienie od cierpień, ale takich nie wyczuwam w aurze towarzyszącej pożółkłym kościom. Gdybym zresztą poczuł jakiekolwiek złe emocje lub niepokoje, pewnie zwróciłbym ziemi to, co z niej wydobyto jednak bezprawnie.
Ale te 45 lat upłynęło nam bardzo spokojnie.

                   

Zdarzało się, że czaszka służyła artystom. Była fotografowana. Rzeźbiarz Marek Łypaczewski wykorzystał ją jako model do medalu katyńskiego wykonanego w którąś rocznicę tragedii, a działo się to w czasach, gdy musiała jeszcze pamięć o niej pozostawać niejawną.

                              

Tkwi więc czaszka na półce nad drzwiami i wcale nie jest nam razem źle. Pstryknąłem niedawno zdjęcia w pokoju i wrzuciłem na fejsa także to z półką nad drzwiami. A Artur je skomentował.