czwartek, 3 marca 2011

Boguś

Dziś widziałem się z Bogusiem. Nie widujemy się często. Nawiedzam go głównie w chwilach zwątpienia. Gdy zawodzi ciało. A głównie głowa. Zawsze mam jednak poczucie, że to ja jemu zawracam głowę. I chciałbym, by każdorazowo była to prawda. Bo Boguś jest neurochirurgiem. Łatwo to się napisało. Zbyt łatwo. Świat, w którym żyją lekarze tej specjalności jest rodem z filmu „Mondo Cane”. Jeśli ktoś wie coś o pieskości ludzkiego losu, to właśnie oni.
Ja wiem natomiast, że między Bogiem a zwykłym człowiekiem unosi się chmura cherubinów, aniołów, świętych i prawie świętych mężów i dziewic. Po ziemi natomiast stąpają twardo dwie grupy pośrednich bytów. Księża i lekarze. Oczywiście z pominięciem niby księży i niby lekarzy.
Otóż miałem „swoich ludzi” w obu grupach. Jednak odkąd Józek przestał być księdzem, został mi tylko Boguś. Jasne, że to moja głowa postawiła go na tym miejscu. Czemu wszak tak się stało? Bo Boguś jest szczery. To pierwsza rzecz. Bo wie, co mówi twierdząc, że w jego świecie cudów nie ma.  Bo potrafi o czyimś ojcu powiedzieć „tatuś”. Bo sporo wie o granicach. Naszych możliwości. I o braku granic. Cierpienia.
Spotkawszy go kilka lat temu, po raz kolejny poruszony jego wyjątkowością, postanowiłem jakoś to skomentować twórczo. Zamyślałem zrobić dużo zdjęć pana doktora w akcji. W gabinecie, przy łóżku chorego, na bloku operacyjnym. I połączyć  je z fragmentami jego wypowiedzi przy różnych okazjach. Przez to przybliżyć fenomen tej osobowości i miejsca w którym się głównie realizuje. Chciałem bardzo zrobić ową pracę i nadal chcę. Nic jednak nie zrobiłem. Zupełnie nie czuję się na siłach.
Wpisuję więc Bogusia w przestrzeń mojego wielkiego zadziwienia i twórczej inspiracji. I mam nadzieję, że wizytując go dziś, również zawracałem mu tylko głowę.
Warszawa, 3 marca 2011 r.

Brak komentarzy: