poniedziałek, 2 stycznia 2012

Przewodnik czyli gid albo putiewoditiel

Pozazdrościwszy swoim koleżankom zawodu przewodnika wycieczek zagranicznych, postanowiłem zrobić odpowiedni kurs i też zostać profesjonalnym guide’m. W „Orbisie” nie było naboru więc zaciągnąłem się do „Gromady”.  Stamtąd dostałem skierowanie na dziewiczy „rejs” – dwutygodniową wycieczkę objazdową młodych budowlanych z Leningradu. A był to rok  1967. Okres późnego Gomułki. Ale mniejsza z tym.
Wyruszyłem po swoją grupę do Terespola, powitałem ich na peronie, przez okna  pociągu, który miał nas zawieźć do Warszawy. Mili młodzi ludzie przyjęli mnie serdecznie. Pędziliśmy wesoło ku stolicy do chwili pojawienia się konduktora. „Pokażcie Panu swoje bilety”, zagaiłem roztropnie, okazując swój do kontroli. „Kakije biliety?”, zdziwił się kierownik rosyjskiej młodzieży.  "Mieliśmy kupione tylko do granicy." No ładnie się zaczyna. Wiozę 35 osób pociągiem na gapę. Jakoś nikt mnie nie uprzedził, żebym kupił dla nich bilety w Terespolu. Dostałem co prawda trochę kasy na wszelki wypadek, ale żeby tak od razu zaliczyć wpadkę. Na szczęście przydarzyło się to wśród braci Słowian i dwóch narodów związanych prawdziwą miłością. Chłopaki natychmiast wyciągneli butelkę „Stolicznej”, a konduktor zaczął wypisywać zbiorczy bilet kopiowym ołówkiem, który ślinił zgrabnie co chwila. Problem zniknął bez śladu. Natomiast pojawił się nowy. Wszyscy chcieli poznać polskiego gida i kolejno zachodzili do naszego przedziału. Musiałem skutecznie wzbraniać się przed utrwalaniem znajomości klasycznym „na zdarowie”. Przecież jakbym z każdym wypił to pochowano by mnie na Warszawie Wschodniej. Kolejnym wyzwaniem okazała się ciekawość moich podróżników. Za oknem pojawia się linia wysokiego napięcia. „Jacek, skażi kakoje tam napriażienie?” Chcą wiedzieć. Muszę z pewną miną ocenić grubość drutów i wyznać, „każetsia pietnadcać tysiacz”. Widzę lekki zawód w twarzach. „możet być daże tridcać tysiacz”, podwajam moc i czuję ulgę. I u nich i na mnie. W końcu u polskich przyjaciół, których karmi i odziewa Wielki Brat, nie może brakować prądu w drutach. Porównywaniu nie ma końca. Pociągi u nich lepsze, wagony bardziej wygodne. Moderuję ostrożnie, tłumaczę, że wagony kupują /na końcu języka mam czasownik „biorą”/ od nas, z poznańskiego PaFaWagu. Trochę kabaretowo wychylam się dopiero przy pytaniu inspirowanym zaokienną rzeczywistością Polesia. „Jacek, pocziemu u was tolko bieło cziornyje- karowy. Potomu, czto wsie krasnyje astalis u was, śmieję się i łagodzę szutkę wykładem o rasach bydła w Polsce i miejscu ich występowania. Szybko też uczę się jak oświecać radziecką młodzież. Ani jeden komin fabryczny nie umyka ich uwadze. „Jacek, skażi, czto eto za zawod?” i pokazują jakiś komin na horyzoncie. Już dokonałem kategoriaryzacji kominów i rzucam z miną ministra przemysłu ciężkiego – „Eto ciemientnyj zawod”, a nasępny, sacharnyj zawod, a mniejszy to oczywiście kierpicznyj zawod czyli cegielnia. Czasem mi odbija i roztaczam opowieść o zagłębiu drobnego przemysłu, fabrykach butów /obuwnyj zawod/ i innych rewelacjach.  Trudniej jest odpowiadać na tysięczne zapytania o to, kiedy dojedziemy do Krakowa /bo trasa wiodła przez Kraków do Karpacza i Wrocławia, a stamtąd już sami wracali do Leningradu/. Tyle, że  nauczyłem się szybko od nich jak odpowiadać ostro a nie obraźliwie, np zgrabnym wyrażeniem „odwali twoi cziereszni” co na dzisiejsze znaczy „wal się”.
Wizyta w Krakowie było pamiętna. Nie przez urok miasta bynajmniej. Otóż grupa przygotowała się na obchody pięćdziesięciolecia Rewolucji Październikowej. Przywieźli cztery popiersia Lenina, a piątego w całej postaci. Wiózł go koleś, który miał największą walizę i płakał, że to jemu kazano taszczyć Wodza Rewolucji  z racji gabarytów bagażu. Bawiło mnie to wszystko, ale też ciekawiło niepomiernie.  Stąd nie zaoponowałem, gdy poproszono, bym zorganizował w grodzie Kraka spotkanie z miejscowymi działaczami ZMSu. Znalazłem ich bez trudu w Rynku głównym i zapowiedziałem ważną wizytę na następny wieczór. Udała się na to spotkanie reprezentacyjna grupa, ustalona autorytarnie przez ich wodza. W ponurej sali, przy długim stole pokrytym zielonym suknem, zastaliśmy pięciu znudzonych trzydziestolatków w koszulach non-iron i czerwonych krawatach. Nie wyglądali na zachwyconych. Wysłuchali okolicznościowego przemówienia z moim tłumaczeniem, przyjęli pełnogabarytowego Lenina, zamarudzili coś w ideologicznej podzięce i skończyli bratanie się. Ciekawe, że nikt z wycieczkiprzez całe dwa tygodnie nie zapytał mnie po przynależność organizacyjną. Zapewne sama pozycja przewodnika radzieckiej grupy zakładała dla nich i partyjność i sekretną służbę mimo mojego młodego wieku.
Szczyt i gwóźdz całego wycieczkowego  kabaretu miał miejsce w Karpaczu, gdzie mieliśmy odpoczywać przez pięć dni. Hotel, który był nam przydzielony,  przyjmował grupy podobne do mojej, w większych ilościach. I oto jestem świadkiem sceny, gdy moi wchodzą do sali, w której już popasa wcześniej przybyła młodzież radziecka. Głównodowodzący mojej grupy podchodzi do szefa tamtych i pyta z godnością: „Wy toże dieliegacja, ili prosto ekskursja?”
 
 


Na zdjęciu ja klęczący, z częścią grupy w Karpaczu
i tekst na odwrocie: "czieławieku praizwiewsziemu na mienia samoje balszoje wpiecziatlienie w Narodnoj Polszie - A Łosiew. Kakaja prieliesc." Ów Alieksandr był jedynym wśród nich intelektualisą i z nim najwięcej mi było po drodze. Wyrażenie "kakaja pieliesc" stało się naszym powiedzonkiem a znaczy tyle co "ale cudo". To właśnie Aleksander taszczył całego Lenina w swojej walizie. Kakaja prieliesc.


Brak komentarzy: