sobota, 28 stycznia 2012

Hospody pomyłuj

Jest sierpień roku 1971. Wakacje. Jeździmy stopem po Podlasiu we troje.  Anka, Tomek i ja. Od sennego  Drohiczyna zmierzamy ku Siemiatyczom. A z nich udajemy się do Grabarki. Ruszamy wczesnym wieczorem. Wędrujemy dość długo do stacji. Przed nami idzie boso kobieta w średnim wieku. Niesie na ramieniu pokaźnej wielkości drewniany krzyż. Więc też do Grabarki, na Świętą Górę.
Pociąg wiezie nas jedną stację. Parowa lokomotywa bucha białym dymem jak smok. Na peronie w środku lasu wysiada kilkadziesiąt osób. Nie musimy pytać o drogę. Podążamy za nimi. Wkrótce pojawia się cel naszej wyprawy. Drewniana poczerniała cerkiew, na szczycie porośniętego z rzadka sosnami wzniesienia. U jego podstaw obmurowane źródło. To z niego pili wodę okoliczni mieszkańcy dawno temu i uratowali się od zarazy. Uznali źródło za cudowne. Pobudowali cerkiew z wdzięczności. Zbierają się wokół niej co roku wierni i dostojnicy prawosławnej wiary, by czcić Boha i jego Syna Isusa Chrysta.
Powoli zapada zmierzch. Obchodzimy wzgórze wokoło i wspinamy się ku chramowi. Ludzi ciżba, a ciągle przybywają nowi. Konnymi wozami i na piechotę. Wielu dźwiga krzyże. Ich "las" otacza cerkiew szeroką podkową. To krzyże wotywne. Niektóre wysokie na trzy metry, a inne zupełnie małe. Najróżniejsze, głównie drewniane. Wszystkie przyniesione tu przez wiernych. A ci porozsiadali się w różnych miejscach, na wzgórzu i u jego stóp. Na płachtach, kocach, pierzynach. Konie wyprzężone.  Pod wozami i na nich moszczą się ludzie. Wyciągają derki, poduchy, pierzyny.
 Cerkiew jeszcze cicha. Oglądamy to zgromadzenie z niedowierzaniem, wsłuchujemy się w śpiewną białoruską mowę. Idzie noc. Musimy i my znaleźć gdzieś miejsce dla siebie. Odchodzimy wzdłuż strumienia ku łąkom. Rwiemy suche paprocie i wysokie trawy na podściółkę, owijamy się w koce i zapadamy w sen. Niedługi, bo dotkliwy chłód sierpniowy nie pozwala na kolorowe sny. Jest ledwie po północy. Zwlekamy się z naszego legowiska i nagle z dala dochodzi nas odgłos śpiewu. Zwijamy koce i ruszamy spowrotem. Nad potokiem, w kilku miejscach na łąkach palą się wielkie ogniska.  Przy nich ludzie. Rozmawiają, śmieją się w głos. Widać krążącą z rąk do rąk butelkę z wódką.  Święta Góra wygląda jeszcze bardziej tajemniczo. W półmroku dostrzegamy śpiących na ziemi ludzi. Jak wielkie kokony pozawijanych w derki i chusty. Wokół cerkwi zwarty tłum.  Wciskamy się między wiernych. Nie tylko my. Przez tę zbitą ciżbę przedzierają się, kolanami mierząc przebytą drogę, pątnicy. Zawodząc i pojękując  dopraszają się jałmużny żebracy. Jesteśmy w średniowieczu. Przepychamy się ku wejściu do cerkwii. Im bliżej drzwi tym rzeźki chłód sierpniowej nocy ustępuje  bijącemu ze środka gorącu.  Powoli wciskamy się głębiej. Odbywa się już nabożeństwo i obrzędy będą trwały przez dwanaście godzin bez przerwy. Wnętrze jarzy się setkami cienkich wotywnych świeczek. Wierni modlą się pod przewodnictwem najwyższych dostojników ortodoksyjnego kościoła. Głęboki bas kapłana znajduje odpowiedż w chórze wyśpiewującym „Hospdi pomyłuj”. Przepych szat duchownych kontrastuje z szarą ciżbą, a twarze wyrażają religijne uniesienie. Nie ma wątpliwości. Uczesniczymy w misterium. Teraz kapłan ustępuje miejsca kaznodziei. Wysokim, wręcz piskliwym głosem zaczyna przypowieść o ludzkiej niedoli tak skrajnej, że aż skłaniającej do zaprzeczenia sensu życia. I oto na moment przed nieodwracalną decyzją pojawia się Najświętsza Panienka i odwodzi młodą matkę od samobójstwa. Wiara zwycięża zło. Kobiety zaczynają popłakiwać. Dołączają do nich niektórzy mężczyźni. Cerkiew płacze. Nad sobą, nad złym losem, nad mocą bożą. Płacze z nadzieją na nadzieję. Tracimy poczucie czasu. I tego historycznego i tego realnego. Przepychamy się powoli ku bocznemu wyjściu. Oddychamy na powietrzu pełną piersią. Zaczynamy powolutku okrążać cerkiew coraz szerszym promieniem. Przyglądamy się zachłannie widokom jak z „Andrieja Rublowa”. Schodzimy w dół. Mrok zaczyna ustępować. Już daje się zauważyć sylwetki ludzi. W wąwozie pomiędzy wzgórzami, wzdłuż piaszczystej drogi chłopi rozgrzewają zastałe konie. Trzymając je za uzdy, biegną koło drobiących truchtem wielkich zwierząt. Z końskich nozdrzy bucha para. To już nie historia, to mitologia dzieje się na naszych oczach. Zastygamy w niemym podziwie. Nie na długo, bo dotkliwy chłód zmusza do marszu. Jeszcze raz obchodzimy wzgórze. Kramarze niespiesznie rozkładają swoje stoiska i rozwieszają kolorowe dewocjonalia, zabawki i przysmaki. Pora wracać. Wędrujemy sosnowym lasem wśród niewysokich wzniesień ku stacji. Nie idziemy sami. Niektórzy wierni przyjechali tu tylko na noc, a rano muszą być w pracy. Peron stacyjki to ziemny nasyp i nic więcej. Pojedynczy tor wiedzie od niej prosto, jak strzelił. Czekamy dłuższy kwadrans przytupując z chłodu. Wreszcie z oddali dochodzi gwizd lokomotywy. Jeszcze jej nie widać. Ale za to nad wzgórzami niebo coraz silniej się różowi. I kiedy pociąg wtacza się na stację i powoli zwalnia nagle, zza drzew strzela pierwszy słoneczny promień. Wsiadamy i odjeżdżamy spowrotem do zwykłego świata pytając się nawzajem z niedowierzaniem, czy każdemu z nas przyśniło się to samo.

Brak komentarzy: