poniedziałek, 16 stycznia 2012

Saudade



“Saudade” to tytuł projektu. A projekt realizuje się tym razem w formie podróży. Trzeciej  podróży z Warszawy do Lizbony. Pomysł ten ma długą historię. Jej początek nie obiecywał dalszych konsekwencji. A jednak na przestrzeni ponad trzydziestu lat, układa się owa historia w ciąg spójny i wystarczająco fantazyjny, by kontynuować ją w formie projektu. Czego oczekuję? Spięcia trzech podróży do Portugalii w pewną całość. Takie moje podróżnicze AUM. Owa królowa mantr obejmuje ponoć „Wszystkość”, bowiem A to dźwięk w pełni otwarty, U - pół zamknięty, a M, jak słychać, zamknięty zupełnie.
Postanowiłem zatem wybrać się ponownie w podróż auto-stopem z Warszawy do Lizbony. Tym razem samotnie. Nie we dwoje, jak poprzednio, ani we troje, jak za pierwszym razem. Nadanie tej wyprawie rangi projektu i nazwy „Saudade” wskazuje na w pełni przemyślane przedsięwzięcie. Pojęcie „saudade” wiąże się nierozerwalnie z Portugalią, z jej stolicą i innymi miastami, gdzie w kawiarniach śpiewa się i słucha  pieśni fado. Zawiera się w nim  samotność, nostalgia i melancholia. To nie jedyne, ale wyraźne cechy portugalskiej duszy. Dawno temu, Mikołaj Bieszczadowski opowiedział mi legendę. Głosi ona, iż ponoć lud ten nie przywędrował lądem przez półwysep Iberyjski, by osiąść na jego zachodnim skraju. Przypłynął morzem i to z bardzo daleka. Przywiódł go tam dzielny król, który rychło po zainstalowaniu się na gościnnym lądzie, odpłynął po resztę swego plemienia, obiecując pierwszym przybyszom rychły powrót. I do dziś wypatrują Portugalczycy w morzu okrętu swego władcy. Tęskniąc za nim i za swymi braćmi, śpiewają tęskne fados, szumiąc i szeleszcząc portugalszczyzną jak przybrzeżne fale. Jakże są różni od pełnych dumy i godności graniczącej z butą, koguciej zadziorności i żywiołowości, wyśpiewujących zachrypłymi głosami swoje flamenco Hiszpanów. I ich kobiet równie ogniście wystukujących obcasami i kastanietami szaleńcze rytmy.
Jak ma się owo saudade do mnie i mojego pomysłu na podróż? Ano postanowiłem, jak już wspomniałem, wybrać się do stolicy saudade w pojedynkę. Sposób podróży – autostop, też został wybrany z premedytacją. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, była to w mojej młodości modna, łatwa i tania metoda przemieszczania się. Zjeździłem stopem niemal całą Polskę. To było swoiste naśladowanie amerykańskiego trampa, albo jeszcze szlachetniejszego włóczęgi – hobo. Tego wędrowca nie dbającego o nic bardziej, niż o przemierzaną przestrzeń. A fakt wystawiania ręki z kciukiem odwiedzionym ku górze sprawiał, że dokonywała się naturalna selekcja nagabywanych kierowców. Niech z Bogiem jadą sobie dalej ci obojętni na właściciela kciuka, ja skieruję uśmiech wdzięczności ku tym, z którymi przydarzy mi się” mieć po drodze”.
Powód drugi, bezpośrednio służący idei saudade, to oparcie się w podróży o kierowców samotników. Tych głównie, którzy prowadzą swoje wielkie ciężarówki na wielokilometrowych trasach. Na nich dziś rasowy autostopowicz liczyć może najbardziej. Ich TIRy są wspaniałym środkiem lokomocji. Nie pędzą z zawrotną szybkością, a siedzi się tak wysoko, że dostrzec można sporo więcej niż z klasycznego zasięgu wzroku.

Przygotowania do podróży.
Jak się ma ponad sześćdziesiątkę i zamierza ruszuć w świat z plecakiem i namiotem, to trzeba zacząć przygotowania od poprawy kondycji, szczególnie na odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Żeby udźwignął 10 kg bagażu i pozwalał wdrapać się do kabiny kierowcy bez syczenia z bólu. Trzeba też liznąć  podstaw języka portugalskiego. Skoro ma się na pobyt tam jakieś plany. W zasadzie plany niebylejakie. Może bowiem uda mi się zainteresować jakąś galerię projektem „Linia mojego losu”. Już kiedyś prowadziłem w tej sprawie z Lizboną pertraktacje. Wtedy nieskuteczne. Może wypalą tym razem. Jeśli planuję na całe przedsięwzięcie 30 dni, to można się spodziewać, że dwa tygodnie będę miał do spędzenia w Lizbonie. Akurat wystarczy czasu na przygotowanie i pokazanie tego projektu. I nie zabraknie go na włóczęgę po mieście. Samotną.
A spotkania z ludźmi po drodze? To będą przerwy w samotności. No, bo zasadniczo, wg wielu filozofów, człowiek to byt skazany na samotność. Monada bez okien. Stąd potrzeba dialogu, by tę samotność przełamać. Żeby się człowiek spotkał z człowiekiem.

Filozofia podróży
Sporo rozważań dotyczących podróży przewinęło się przez moją głowę. Mam wrażenie, że ułożyły się one w pewną całość, jakiś rodzaj poglądu na świadome przemieszczanie się. Sprawą nadrzędną wydaje się być fakt odmienności owej sytuacji. Oto bowiem, będąc przypisanymi do jakiegoś miejsca, jesteśmy określani różnymi rodzajami naszych z nim relacji, a podróż większość z nich zawiesza. Nie wchodzimy też jeszcze w relacje oczekujące na nas po dotarciu do miejsca przeznaczenia. Możemy ów czas  przeznaczyć na błądzenie myślą gdziekolwiek, możemy ją wyłączyć zupełnie, ryzykując sen z konsekwencją utraty bagażu lub przejechania stacji docelowej. Możemy czytać, jak to wiele osób robi, myśleć o rzeczach miłych i niemiłych, martwić się lub marzyć. Najważniejsze w tym jest, że na pytanie „gdzie jesteś” zgodna z prawdą odpowiedź brzmi „w podróży”.
Podróż pozwala też śledzić mijane po drodze „światy” i myśleć o nich na różne sposoby. Możemy podziwiać krajobrazy, rozważając, jak dobrze, lub niewygodnie byłoby nam się w nich znaleźć, spoglądać na ludzi, wyobrażając sobie ich życie, lub siebie na ich miejscu, oceniać architekturę i inne wytwory rąk ludzkich, gapić się na zwierzęta dzikie i oswojone, specjalną atencją otaczając te, które odwzajemniają nasze zagapienie.
Jako naturalna cezura, podróż pozwala nam nabrać dystansu do siebie i świata naszych spraw, a im dłuższa lub dalsza, tym wyraźniejszy podział na to, co przed wyjazdem i po powrocie.
Możemy potraktować podróż, jako okazję do wielkiego milczenia, jeśli odbywamy ją samotnie i jeśli takie milczenie jest nam potrzebne. 
Stara anegdota mówi, że turysta, to osoba, która dobrze wie skąd wyjechała i dokąd zmierza. Podróżnik cel ma jaśniejszy niż miejsce, które opuścił, prawdziwy wędrowiec natomiast, ani nie wie skąd wyszedł, ani dokąd podąża.
Ciekawe że moja najdłuższa peregrynacja, na antypody, nie podpada pod żadną z powyższych kategorii. To była podróż eskapistyczna w czystej postaci, a jako taka, niedaleka od innej jeszcze kategorii – zesłania. Zwał jak zwał, przejechałem się z całą rodzinką do Australii i spowrotem. Wpis „Podróże kształcą a czasem odkształcają” opisuje ową „wycieczkę”.
Trudno zaprzeczyć, że byłem już wtedy sporo napodróżowany. 8 miesięcy w Nowym Jorku, trzy miesiące w Szwecji, trzy miesiące w Holandii i pierwsza cudowna podróż do Portugalii. Najwyższy był czas na stabilizację. Nie przypuszczałem, że będzie aż tak dosadna. Zdiagnozowany silny kręgozmyk czynił chodzenie zbyt bolesnym i nadawał się tylko na korektę chirurgiczną. Wylądowałem więc w szpitalu w Otwocku i leżałem w oczekiwaniu na operację, próbując odbarczyć, czyli rozluźnić chore kręgi. Operacja się powiodła. Pacjenta wybudzono na dalszy 5-tygodniowy okres bezruchu, tym razem gwoli skutecznego zrośnięcia się ociosanych kości w odcinku L5S1. Pisze się o tym lekko, ale całkowity zakaz wstawania, a nawet przewracania z boku na bok, napewno nie jest pochwałą lenistwa. A przecież ten okres musiał charakteryzować się nieróbstwem. Ale nie czytelniczym. Wśród lektur pojawił się m.in. zbiór esejów Gabriela Marcela „Homo viator”. Może właśnie dzięki pełnemu kinetycznemu ograniczeniu tak głęboko odebrałem ideę „człowieka w drodze” czyli Wędrowcy. I chciało mi się rozmyślać i czytać o innych podobnych drogach – o ośmiostopniowej ścieżce buddyzmu, o płynięciu z prądem rzeki Tao, czy drodze mądrych wyrzeczeń „mieć” na rzecz „być” Ericha Fromma.
Jak dużo już o różnych podróżach udało mi się wspomnieć. Ale zaraz znów wracam myślą do przebiegania z Elkiem kilometrów ulic Warszawy i naszym szalonym pościgom za tramwajami. A jeśli tramwaj i szaleństwo radosnego spełnienia, to przecież także finałowa scena z filmu „Lisbon story”  Wima Wendersa, a jeśli ten film cały, to również jako powód drugiej szalonej podróży do Lizbony. Jakże to wszystko się plecie! No bo jest też tu miejsce na wielkiego Fernanda Pessoę, pisarza i poetę, który najpełniej świadczył o „saudade”. Wystarczy otworzyć jego „Księgę niepokoju”. Samotności tam „skolko ugodno”.
A zespół „Madredeus” śpiewa fado i na filmie Wendersa opowiada też o podróży, w którą wyrusza.

Brak komentarzy: