poniedziałek, 16 stycznia 2012

Lizbona po raz drugi





Jej powód jest ewidentny, już zresztą wspominany. To film Wima Wendersa „Lisbon story”. Oglądamy go we dwoje, z Martą , w kinie „Muranów” wiosną 1996 roku. Kiedy bohater filmu, zawodowy „łapacz dźwięków”, wyrusza w drogę z Niemiec do Lizbony, wołany tam przez swego przyjaciela, reżysera filmowego, moim oczom ukazują się te same plenery, które zapamiętałem z pierwszej podróży. Wrażenie jest tak silne, że od razu pada postanowienie ponownej wyprawy do Portugalii. Podobnie jak w latach 70ych ruszamy z Paryża, dokąd dowozi nas autobus rejsowy. Zakwaterowani gościnnie u Armelle i Zbyszka, spędzamy kilka dni nad Sekwaną. Robimy wspólnie mały prowokacyjny performance „Żebranie o luksus”. Ubrani bardzo elegancko, proponujemy przechodniom, przy pomocy tekstów wypisanych złotymi literami, by wsparli nas datkiem na towar luksusowy typu znakomite perfumy lub wstęp do kabaretu Lido.

                                     
                             
 Champes Elysees nie jest najlepiej wybranym miejscem wobec dziesiątek najróżniejszych postaci, domagających się pieniędzy podobnymi metodami. Ale dokumentacja tego wydarzenia powstała.
W poniedziałek rano ruszamy na szosę a wieczorem jesteśmy na dużym parkngu niedaleko granicy francusko – hiszpańskiej nad Atlantykiem. Tu dyskretnie rozbijamy nasz malutki namiocik, a rano pierwsze zaczepiane auto proponuje podróż do Madrytu. Nie odmawiamy. Górskie drogi przecinające kraj Basków, mimo swej malowniczości, przyprawiają mnie o dotkliwą migrenę. Krótki postój po drodze wypada przypadkowo w miejscowości Somosierra, a nad zdjęciu nad głową Marty odkrywam, już w Warszawie, zawieszoną w oknie Matkę Boską Częstochowską.

Madryt wita nas gorącem. Schronisko młodzieżowe dość wygodne. Zmęczeni  podróżą i upałem walimy się wcześnie spać, ale o północy budzi nas gwar i muzyka. Całe patio wypełnia tłum młodych ludzi wesoło spędzających czas. Słychać flamenco i gardłowe śpiewy. Teraz w nocy jest chłodniej i można się bawić. Po drugiej nad ranem cichną.      My od rana buszujemy po mieście na piechotę ignorując upał. Odkrywamy, że Muzeum Prado jest dostępne za darmo na godzinę przed zamknięciem. Korzystamy z tej okazji dwa razy. Odkrywamy przy tym, że kłopotem wielkich muzeów jest nadmiar wielkich dzieł. Jeśli w dwóch pierwszych salach Prado odkrywamy kilkanaście dzieł znanych powszechnie z reprodukcji, to już bogactwo które ujawniają następne dwie sale powoduje, że wrażenia zaczynają się znosić, pamięć odmawia uważnej rejestracji, mimo że emocja nie słabnie. To tam, wtedy potwierdza się sens kontemplacji jednego lub dwóch dzieł podczas jednej wizyty.
I już dalej, ku Lizbonie.

                                    


                                                

 Najpierw ku Badajos. Wreszcie przekraczamy granicę Portugalską. A za nią czai się autostopowa zapaść.  Łapiemy starą ciężarówkę. Jej kierowca, portugalski rolnik wdaje się ze mną w dyskusję o zaletach i wadach przystąpienia do Unii. Ignoruje przy tym fakt, że ja nie mówię w jego języku. Staram się jak potrafię i tak mija niemal godzina. Ujechaliśmy pewnie ze dwadzieścia kilometrów i na tym koniec. Do końca dnia szczęście nas opuszcza. Nocujemy byle jak, przy drodze. Dobrze, że obok poidła dla bydła, z bieżącą wodą. Jest się gdzie umyć, choćby z grubsza.
Rankiem na szosie fortuna kołem się toczy. Dosłownie. Pierwsze zaczepione auto hamuje przy nas i jedziemy prosto do Lizbony, przez gaje korkowców, plantacje oliwek, pola kukurydzy. Wreszcie długi nowy most nad potężnym Tagiem i wysiadamy na kampusie uniwersyteckim. Szkoda, że nie można tu rozbić namiotu. Jedziemy autobusem na kemping. Stawiamy naszą mini-chatkę pod wielkim eukaliptusem.

                               

 Robimy jedzonko. Zupa krabowa, sery, oliwki, awokado, wino – pyszności.

                                   

 Cztery dni włóczymy się po mieście. Siedzimy na skwerze niedaleko kawiarni, nieświadomi, że w niej właśnie siadywał przy stoliku Fernando Pessoa i tam właśnie został utrwalony w brązie. Jeździmy słynnym tramwajem wąziutkimi ulicami, wspinamy się na zamkowe wzgórze, podziwiamy azuelos – ceramiczne kafle zdobiące ściany. Chłoniemy wyjątkową atmosferę tej niezwykłej metropolii. 
            
 

 

Po czym ruszamy w drogę powrotną. Trasą ku  Porto i dalej na północ, przez Amarante. A potem znowu Hiszpania. Już nie ta turystyczna, znana z folderów, ale ta wiejska, gorąca, mało autostradowa /jeszcze/. Kupujemy melony” prosto od chłopa”. Siedzimy pod sklepem niewiele różnym od naszego wiejskiego gie-esu. Gdzieś na tamtych drogach wydarza się incydent opisany już na blogu pod tytułem „Świnia”.
Po czterech dniach od wyjazdu z Lizbony jesteśmy już we Francji w okolicach St Tropez. Nie docieramy do oceanu, mimo szczerych chęci. Nocujemy w sosnowym lasku, prawie takim, jak te otwocko – celestynowskie. Wieczorem pojawia się pies. Młody, rasowy, nieduży, wyżłowaty.
                                               
Przyznaje się do nas na zabój. Pcha się do namiotu. Natychmiast jest nasz, a my jego. Rano biorę go na sznurek i idę szukać miejsca, w którym można go zostawić. Spotykam starszego Francuza z fajką i rasowym psem na smychy. Wyjaśniam sprawę. Zabiera psinę ze sobą. No, bo jak tu dalej z psem? Autostopem, przez granice, cudzymi samochodami. Nie jesteśmy jeszcze w Schoengen.
Duża ciężarówka jedzie prosto do Paryża. Kilkaset kilometrów. Jest świetnie. Podwozi nas pod kemping nieopodal Lasku Bulońskiego. Znowu włóczymy się po Montmartr’sze. A co najważniejsze udaje mi się dodzwonić do Jacka. Jacka Machniewicza!



























Brak komentarzy: