sobota, 9 kwietnia 2011

Dziadek Wynalazca

Miejsce objawienia - Towarzystwo Kultury Moralnej. Czas - lata siedemdziesiąte. Nazwisko, imię - nieznane. Zawód - niewątpliwie emeryt, napewno nie w stanie spoczynku. Pasja - mechanika, konstruowanie pojazdów wszelakich.
Tomek zakolegował się z nim najbardziej, jako że mieszkali blisko siebie. Na Saskiej Kępie. Raz tylko byłem w jego kryjówce. Pamiętam dwa pokoiki i malutką kuchenkę, całe zawalone złomem technicznym. W kuchni wąziutka leżanka, kuchenka gazowa, namiastka stołu.
Dziadek Wynalazca był hipisem. Prawdziwym, z krwi i kości, a zwłaszcza z przekonań. Działał na rzecz innych - hipisów, dzieci. Niekoniecznie kwiatów. Konstruował go-carty, ciągnął je pod Stadion Dziesięciolecia i pozwalał dzieciakom szaleć. Dokupywał benzynę, kiedy się kończyła. Zbudował przedziwny pojazd - auto. Szykował się do konstruowania awionetki. Przygarniał bezdomnych hipisów i nocował ich w swoim składziku na stercie szprych. Bez śladu dewiacji seksualnej. Gdy go poznaliśmy, ruszał właśnie z realizacją wielkiej idei. Postanowił wybudować polskie Strawberry Fields czyli komunę. Wynajął w Żółwinie, niedaleko Podkowy Leśnej domek z dużym ogrodzonym terenem i miała tam powstać kolonia pawilonów z unikalnej cegły. Mieszanki gipsu z gazetami. Pomysł Dziadka Wynalazcy. Próbny egzemplarz tej cegły stał od roku na parapecie za oknem dziadkowego mieszkania i przechodził test meteorologiczny. Żółwin, po wynajęciu, dostał się w nasze ręce. Znaleźliśmy się tam, w roli dozorców i pierwszych mieszkańców późną wiosną 1971 r. we troje: Anka Jaczewska, Tomek Tuszko i ja. Kibutzowaliśmy aż do końca października. Po nas zamieszkał tam ponoć Prorok ze świtą.
Piękne i barwne to były czasy. I działo się niejedno. Na przykład w weekend pojawiali się Optymaliści. Przelotnie, bywało, że bez obuwia. We dwóch, we troje. Słabo ich pamiętam, bo nie byli rozmowni. Trwali raczej. Wymieniali zdawkowe uwagi. Jak to Optymaliści. Cisi i szarawi, a jakże intrygujący. Rolę wiodącą pełnił Napek, przynajmniej tak mi się zdawało. A może oni wszyscy byli mirażem? No, ale czy byłbym w stanie sam ich wymyśleć? Przecież w stodole naprawdę stał "samochód" Dziadka Wynalazcy.
Do Żółwina uciekła kiedyś Monika S. Uciekła przed własnym ojcem. A raczej ja ją tam przed nim ukryłem.
A było tak. Monika studiowała socjologię na U.W. i wreszcie skończyła studia. A była z Bytomia. Zresztą dlatego ją poznałem. Wynajmowała pokoik u Ewy, a ja bym wtedy dla Ewy w ogień skoczył. Ale mi nie kazała. Za to z Moniką zaprzyjaźniliśmy się na dobre. Wspólne fascynacje literaturą, filmem, sztuką. Kultura całą gębą. Pamiętam szampana wypijanego gdzieś w bramie, dla uczczenia chwili obecnej. Z radości. Jakąś pomarańczówkę sączoną "z gwinta" na wystawie w galerii, ukryci za dziełem sztuki. Dla pogłębienia odbioru.
Zero poczucia grzechu. Wręcz odwrotnie.
I oto pewnego dnia, wczesnym rankiem, budzi Monikę w jej panieńskim pokoiku jej własny tatuś. Przyjechał po córeczkę autem. Wszak jest taksówkarzem. Obudził dziecko i mówi - przyjechałem po ciebie, córeczko, żeby cię zabrać do domu. Załatwiłem ci pracę w Bytomiu. W milicji. Oni teraz potrzebują socjologów. Ubieraj się. Jedziemy. Monika zebrała w garść wierzchnie odzienie i ruszyła do łazienki. A z niej, na paluszkach, schodami na dół i cichutko za drzwi. Przyjechała do mnie na Mokotów i szlocha - musisz mnie gdzieś ukryć, bo inaczej zostanę milicjantką w Bytomiu. Wsiedliśmy w WKD i pojechaliśmy zaraz do Podkowy. Przygotowaliśmy jej samotnię w szopce - drewutni. Skleciliśmy jakieś łóżko, jakiś materac ze słomy. Pamiętam, że Monika bała się pająków. Sporo ich tam było. Ale udało się wywieść tatusia w pole, wywożąc córeczkę do Żółwina.
Obiady jadaliśmy w ogrodzie, pod lipą. Tomek świetnie gotował. Anka parzyła sobie mocną herbatę - chyba pół paczki na szklankę. Ja rano jeździłem na rowerze po rogaliki do piekarni. Zawsze lubiłem rower. Do dziś lubię.

Brak komentarzy: