sobota, 23 kwietnia 2011

Jeszcze jeden Dziadek

Dlaczego nieznanemu mi osobiście Dziadkowi Stanisławowi poświęciłem cały wpis, a o drugim Dziadku cisza?
Cisza uzasadniona była faktem, że Stefan był człowiekiem cichym i skromnym nadzwyczaj. Nie słyszałem go podnoszącego głos ni razu. Nie pamiętam też, co prawda, by kiedykolwiek głośno się śmiał, ale podejrzewam go o utajoną pogodę ducha raczej, niż o programową powagę.

 
fot Janusz Bąkowski

Dziadek Stefan był szewcem. Mieszkali z Babcią Janiną w malutkiej kawalerce na Kole. Jest przy Młynarskiej duże osiedle spółdzielcze, jeszcze wedle przedwojennych planów pobudowane i tam było ich mieszkanko. Jedna izba właściwie, z wnęką kuchenną. Stał za to zaraz przy wejściu piec kaflowy, zawsze rozkosznie gorący zimą. Pokój przedzielony był szafą, a za nią przycupnął dziadkowy warsztat. Bywaliśmy na Kole zazwyczaj z okazji świąt i zjazdów rodzinnych, bowiem Babcia stanowiła postać centralną całej rodziny Bąkowskich.
Dla mnie małego, warsztat pracy Dziadka Stefana był światem tajemnym i ekscytującym - tak wyglądem, jaki i zapachami zgoła niezwykłymi. Zakradałem się tam czasem sam i świadom, że niczego nie wolno mi dotykać, pożerałem wzrokiem i węchem aurę tego niezwykłego zakątka. Na ścianie wisiały płaty skór różnej barwy i grubości. Narzędzia szewskie leżały w porządku. Pod oknem prężyły się drewniane kopyta.
Kilkakrotnie udało mi się wszak zastać Dziadka przy pracy. Ciężki skórzany fartuch chronił jego pierś i kolana. Smukły młotek śmigał, niechybnie zagłębiając jasne drewniane ćwieczki w dziurkach wcześniej zrobionych ostrym szpikulcem w skórzanych warstwach podeszwy. Niewielka wiązka szczeciny z dzika wisiała na gwoździu. Owa szczecina niezbędna była dla przeciągania dratwy przez drobne otwory uczynione w sprężystej skórze, gdy zamiast ćwiekowania, butowi należało się szycie.Czasem mignął ostry szewski nóż, pod którym nawet najgrubsza skóra ustępowała posłusznie. Podziw największy budziły wszak we mnie  żelazka połyskujące główkami o różnych profilach, które służyły rozprowadzaniu na gorąco specjalnego laku, impregnującego skórę zelówki na całym obwodzie buta. Rozgrzane żelaza, topiąca się brązowa lub czarna masa i traktowana nią skóra uwalniały zapachy, które mój dziecięcy nos chłonął równie łapczywie, jak skóra wchłaniała impregnat. Elegancja, celowość i efektywność tej pracy robiła na mnie piorunujące wrażenie. Na stałe też sprzęgnięta została ze skromnością niewielkiego, szczupłego, zawsze idealnie łysego Dziadka Stefana, który tak niewiele mówił. Otaczała go aura dobrego spokoju.
Zadawał też Dziadek kłam stereotypowi szewca nie stroniącego od mocnych trunków. Na wszystkich przyjęciach w  których uczestniczyłem, widziałem kieliszek Dziadka zawsze programowo ustawiony stopką do góry. Był bowiem Stefan całkowitym abstynentem. Babcia Janina owszem, lubiła przy specjalnej okazji golnąć sobie kielicha pod przepyszne wytwory swojej kuchni. Nieco wyższa od małżonka, znacznie od niego tęższa i głośniejsza, lubiła śpiewać. A śpiewała ładnie i czysto.
Oboje prości i niezamożni, należeli w pełni do warstwy najuboższych rzemieślników - typowych, obok braci robotniczej, mieszkańców dzielnicy Wola.
Dziś wiem, że część mojego wewnętrznego spokoju wyniosłem z ich domu.


Głowy Babci i Dziadka, autorstwa Janusza Bąkowskiego stoją na mojej szafie pokrywając się kurzem.

Brak komentarzy: