niedziela, 10 kwietnia 2011

Pan Rossoński

Kiedy wpadłem na pomysł umieszczenia tego postu na blogu, opadły mnie uczucia ambiwalentne. Z jednej strony, po co do tego wracać. Było, minęło. Ale z drugiej - nigdy o tym nie mówiłem publicznie. Nikomu się nie skarżyłem. Nie wiem, czy ktoś inny to robił. A powinniśmy byli wszyscy. I to wtedy. Kiedy byliśmy w pierwszej klasie, w Szkole Podstawowej Nr. 121, przy ul. Różanej. Przez dwa pierwsze lata nauki  /a może i trzy/, naszym wychowawcą był pan Rossoński. Stary, łysawy, zwalisty i gburowaty. Przedwojenny nauczyciel od - jak dziś mówią - nauczania początkowego. Tyle, że on poza uczeniem nas pisać, czytać i rachować, robił coś jeszcze. Znęcał się nad dziećmi. Zapamiętałem na całe życie atmosferę tych lekcji. Mnie osobiście jakoś się udawało. Może byłem dostatecznie pilny, może grzeczny, a może po prostu przestraszony i sterroryzowany. Bowiem za każde "przestępstwo", pan wymierzał siedmio lub ośmiolatkowi karę. Tradycyjną - stanie lub klęczenie w kącie. Albo bicie linią po łapach. Jeśli siedmiolatek może mieć łapy. Pan Rossoński za to napewno miał liniał. I władał nim znakomicie. Wzywany od swojej ławki "przestępca" już idąc zaczynał płakać. Płakał stojąc przed "Panem". Niektóre dzieci kładły się na ziemię i obejmowały go za nogi. Całowały po butach, żeby przebaczył. Pozwalał na te gesty. Nie przebaczał nigdy. Liniał smagał małe rączki. A ja przerażony skręcałem się w środku ze strachu i współczucia. Taki był pan Rossoński. I co? Requiescat in pacem?





Brak komentarzy: