środa, 6 kwietnia 2011

Jak zostałem cebulą.

Postanowiłem pojechać do Holandii za chlebem. Był rok 1980. Na jak długo jedziesz, pytali znajomi. Na 1500 dolarów, odpowiadałem. Wyliczyłem bowiem, że tyle mi było potrzeba, by utrzymać rodzinę do czasu, aż zacznę zarabiać w nowym zawodzie, jako jubiler. Srebrna biżuteria - projektowanie i wykonawstwo. Trzeba było najpierw się tego nauczyć.


 
Pojechałem. Pojechaliśmy we dwóch. Z Jurkiem O. Tym od Chińskich Ręczników, Ćwierci Mrówki i teatru Rekro. Jeszcze nie Orkiestry. Zakotwiczyliśmy u Basi K w Amsterdamie. I zaraz ruszyliśmy na łowy za pracą. Bez rozeznania, bez wiedzy podstawowej. Narażeni na porażki. Po dwóch tygodniach Jurek zniechęcony pojechał do Berlina. A mnie zaraz potem oświecono, że pracy szukać należy w piątek o 17.oo albo w poniedziałek o 7.oo. Wtedy dokonują się ruchy kadrowe. A tak na codzień, to sorry. No work.
Zastosowałem przykaz i zaraz pracę znalazłem. Duża firma, porządna. Kawałek za Haarlemem. Cebulki tulipanów. Głównie. Trzeba sortować, pakować, ustawiać. Huk roboty. Od rana do wieczora, bo to żniwa cebulkowe. Polaków sporo. Wszyscy oczywiście na czarno. Z ryzykiem nalotu policji. Mamy się rejestrować pod fikcyjnymi nazwiskami. Żadnych Kowalskich. Wpisuję nazwisko Anki, to nowe - angielskie. Brzmi zupełnie niepolsko - Durbidge. Przychodzi pierwsza wypłata. Szef odczytuje kolejno nazwiska z kopert wypełnionych guldenami. Słyszę Durbidge. Odbieram kasę. Holender sylabizuje kolejne nazwisko - Konrad Wallenrod. Wszyscy Polacy kucają ze śmiechu. Szacun dla Konrada.
Praca wre. Toczą się cebulki po taśmie. Aż tu nagle nalot. Policja. Moi rodacy pierzchają w popłochu. Rozglądam się. Na stercie złożonych płasko kartonów stoi wielkie tekturowe pudło. Wskakuję do środka. Jest dziurkowane. Mogę prowadzić monitoring wydarzeń. Siedzę w środku jak wielka cebula. Policja sprawdza dokumenty, na cebulę wcale nie patrzy. Wreszcie alarm mija. Wyłażę. Wsiadam na rower i wyjeżdżam z zakładu. Mijam w bramie grupkę mundurowych. Macham do nich i wesoło wołam - see you! Bye, odkrzykują. Brytyjczycy są w Unii i mają prawo do pracy. A ja jestem przecież Jack Durbidge.
Kończy się ważność wizy, a do 1500 dolarów jeszcze daleko. Ryzyko deportacji rośnie. Jak poproszą gdzieś o paszport, będzie kicha. Idę po rozum do głowy. Układam chytry plan. Chcę wracać do domu przez Niemcy, auto-stopem. Zatrzymać się w mieście Wuppertal i amówić tam folię samoprzylepną. Zapłacić za nią gotówką. Jak ją sprzedam, będzie korzystne przebicie na dolarze. Tak mi piszą z kraju moi doradcy finansowi.
Ale nie mam niemieckiej wizy tranzytowej. Muszę ją załatwić w Amsterdamie. Żeby nie tracić czasu, najlepiej wysłać paszport do niemieckiej ambasady z prośbą o wbicie stempla . Potem przyjadę i tylko odbiorę. I wio do Wuppertalu.
No i gdzie ten chytry plan? Już, już. Otóż postanowiłem, że zdeponuję swój paszport u Basi. Włożony w kopertę, zaadresowaną na adres ambasady Bundesrepublik Deutschland. Ofrankowaną. Znaczy - ze znaczkiem. I wyjaśniam, że gdybym pojawił się u niej w towarzystwie stróżów prawa, lub oni sami przyszli po mój paszport, to ma im powiedzieć, że owszem, paszport tu zostawiłem, ale właśnie tego ranka wrzuciła go do skrzynki pocztowej. Zgodnie z moją prośbą. A kiedy już wyjdą, to niech  zaraz idzie i wrzuci kopertę do skrzynki. Tym sposobem, zatrzymany przez policję mogę powiedzieć zgodnie z prawdą, że paszportu nie mam. To znaczy mam, ale bardziej jeszcze ma go Poczta Holenderska.
 A jak już go odzyskam, z cennym niemieckim wpisem, to mogą mnie najwyżej odwieźć na granicę. Stamtąd trafię do domu. Oczywiście przez Wuppertal. Tak ubezpieczony osiągam wreszcie granicę półtora tysiąca zielonych. Już sam wysłałem paszport do Niemców. W przeddzień wyjazdu ruszam rowerem po jego odbiór. W ambasadzie kolejka. Wielokulturowa. Kieruję uprzejmą prośbę o mój dokument do bardzo niemieckiej urzędniczki, a pośrednio do mikrofonu wmontowanego w szybę pancerną. Na dole szyby obrotowa kasetka. Frau Brunner szybko odnajduje mój paszport. Wrzuca go do kasetki i mówi: masz nieuregulowaną sytuację wizową z władzami Królestwa Niderlandów. Jak wyjaśnisz tę sprawę, to dostaniesz wizę niemiecką. I myk. Kasetka jest po mojej stronie. A Frau Brunner woła - następny, proszę.
Ciut zaskoczony obrotem sprawy, zabieram dokument tożsamości. Dokonuję namysłu. Jechać stopem bez wizy. Może się udać całkiem gładko. Ale mam do pokonania trzy granice. Złapią Niemcy niemieccy, oddadzą Holendrom. Wtedy deportacja. Złapią nasi socjalistyczni Niemiaszkowie, może być jeszcze gorzej.
Żegnaj paszporciku na lata.
Wsparty pewnym doświadczeniem ugruntowanej demokracji zachodniej postanawiam iść na całość, czyli rżnąć głupa. Jadę rowerem wprost w paszczę lwa, do Immigration Office. Budynek klasycznie policyjny, szaro - ponury. Przed wejściem tłumek. Raczej nie biały. Przebijam się do recepcji. Wyjaśniam dyżurnemu, że skończyła mi się wiza, że nazajutrz zamieram opuścić gościnną Holandię, że potrzebuję przedłużyć wizę do jutra. Bo inaczej Niemcy nie wbiją mi swojej pieczątki, a ja muszę do Wuppertalu.
Słucha uważnie. Zabiera paszport. Znika na dłuższą chwilę. Wraca. Oddaje mi mi mój dokument z komentarzem - tego się nie da załatwić. Jak to nie da? - protestuję. Bez tego nie mogę wyjechać. Musi się dać - nalegam.
Znów zabiera paszport. Znika, wraca i zaprasza na górę. Na piętrze drzwi. Na drzwiach tabliczka - Investigation. Znaczy dochodzeniówka. Wchodzimy do dużej sali. Mam usiąść na krześle. Mój paszport ląduje przed urzędnikiem Immigration. Po pół godzinie siadam przed nim. To znaczy, mniej przed paszportem, a bardziej przed urzędnikiem. Zaczyna się typowo. Nazwisko, imię, gdzie, z kim, do kogo, po co? Zwalam wszystko na Basię. Ona ma maleńkie dziecko. Mieszka sama. Ma się nie najlepiej. Potrzebuje pomocy, wsparcia. U niej mieszkam. Wspomagam. Dlatego przegapiłem termin wizy. Basia wnet przybywa mi z odsieczą, bo pozwolono mi do niej zadzwonić. Czy to twoja żona, pytają. Nie, mam swoją w Warszawie. I dzieci też. Basia długo negocjuje z panem Holendrem po holendersku. Wreszcie idzie do domu. W międzyczasie wprowadzają drugiego Polaka z nieuregulowaną sytuacją wizową. Siedzimy razem. Na krzesełkach. Czekamy chyba z godzinę. Co jakiś czas defilują przed nami ciekawe typy i znikają za drzwiami oddzielnego pomieszczenia. Wreszcie pan urzędnik imigracyjny zwraca się do nas. Pozwólcie panowie za mną. I prowadzi nas śladem tamtych. Wchodzimy do środka. Salka nieduża. Klamki brak. Zasilamy grupę kilkunastu osób. Dwoje sztywnych od koksu, chyba Niemców. Jacyś pojedynczy ciemno i czarnoskórzy. Dość zabiedzony młodzian. Bardzo biały. Siadamy na ławeczce. Bo teraz już siedzimy na dobre. Czas mija. Pora na kolację. Wnoszą aresztanckie jadło. Na wynos. Jeszcze ciepłe.  Jakiś koleś pyta mnie, czemu jestem taki nie w sosie. Wyjaśniam, że deportacji nie planowałem. Mocno utrudnia moje plany. Nie tak miało być. A on pociesza, że nie powinienem się martwić. Przecież wracam do domu. Do Solidarności, do Lecha Walesy. A ze mną nawet nie wiedzą, co zrobić- dodaje. Bo ja jestem z Libii i nawet mojej ambasady tu nie ma. A w domu czeka na mnie pułkownik Kadaffi. No good.
Po kolejnych dwóch godzinach jesteśmy wołani. My dwaj. Znaczy Polacy. Pan urzędnik uprzejmie wyjaśnia, że bardzo starali się iść nam na rękę. Dzwonili nawet w naszej sprawie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, do Hagi, ale niestety nic się nie da zrobić. Popełniliśmy wizowe przestępstwo. Zostaniemy deportowani. Wysłani do kraju drogą powietrzną. Powinni zatrzymać nas tu do jutra, ale proponują dżentelmeńską umowę. Paszporty zostają u nas, a wy stawiacie się tu jutro o 8 rano, gotowi do drogi. I przynosicie wszystkie pieniążki, jakie macie. Na pokrycie kosztów podróży. Przytomnie zgłaszam ostatnią prośbę skazańca. By informacja o naszej deportacji nie trafiła do polskich władz. Bo czekałyby nas represje. Kiwa głową ze zrozumieniem.
Drzwi otwarte. Wypadam stamtąd jak z procy. Pedałuję do Basi, łapię zarobioną forsę. Lecę do sklepów, na błyskawiczne zakupy. Odhaczam kolejne pozycje z długiej listy. Dżinsy, spódniczki, sweterki, klocki lego, smakołyki, suweniry. Robi się późno. Pędzę na Pocztę Główną, dzwonię do fabryki w Wuppertalu. Zdobywam numer ich konta bankowego. Zamawiam telegraficznie folię samoprzylepną. Uiszczam należność gotówką. Zarobione guldeny znikają. Też są teraz w podróży.
O 8.30 rano melduję się na policji. Pytają o pieniądze. Mój kompan w nieszczęściu, wyciąga 20 guldenów, ja mam 10. Dorzucam jeszcze 10 marek bo chcę być fair. Plecak i torba pękają w szwach. Lego duplo ledwo się mieści.
Wiozą nas na lotnisko. Tam znowu trafiamy do aresztu. Nieduży pokoik, cały wysmarowany napisami we wszystkich językach świata. Na ścianach, na suficie. Ochoczo dopisujemy swoje. W końcu, wciąż pod eskortą lądujemy na pokładzie srebrnego ptaka KLM. Nasze paszporty przechwytuje stewardessa. Oddaje nam je już w powietrzu, razem z biletami. Zwykłymi, imiennymi. Na lot Amsterdam - Warszawa. I tylko w rubryce cena jest kreseczka. Spisali się urzędnicy na medal A posiłek na pokładzie samolotu? Doprawdy nie wiem, jaki on był. Już cywilny, czy jeszcze aresztancki?


Brak komentarzy: