niedziela, 10 kwietnia 2011

OKWOM

Konia z rzędem każdemu, kto rozszyfruje ten skrót. Lokalizacja owej instytucji też nie rozjaśni sprawy. Ul. Smolna. Naprzeciwko Domu Partii. Trafiłem tam, bo ktoś mi szepnął, że potrzebują pilotów. To znaczy przewodników grup zagranicznych.
Przy wejściu tablica. Ogólnopolski Komitet Współpracy Organizacji Młodzieżowych, czyli agenda K.C. do "koordynowania" działań wszystkich związków młodzieżowych Polski Ludowej. W środku drobny rozgardiasz. Załoga głównie męska. Krzepka i pewna, zarówno siebie jak i ideologicznie. Wiek przed czterdziestką. I podobnie jak w bractwie, choćbyś był "z ulicy", od wejścia traktują cię jak swojaka. Cześć, jasne, jakie języki?
Zgłaszam angielski, rosyjski i ciut francuskiego. Świetnie, dostajesz grupę izraelską. Albo nie, poczekaj, lepiej bierz Argentyńczyków. Ale w Argentynie, to oni po hiszpańsku - oponuję nieśmiało. Nic nie szkodzi, dasz radę. Jeden podobno mówi po francusku, a jeden po angielsku. To malutka grupa. 7 osób. Tu masz przydział.
Nazajutrz ruszam do akcji. Młodzi Latynosi stacjonują w hotelu ZNP na Solcu. Mam być ich przewodnikiem na przychodne. Od rana do wieczora wodzić po Warszawie i okolicach.
Skąd się jednak oni wzięli i dlaczego przez ten OKWOM. Otóż okazali się grupą młodych odważnych zwolenników socjalizmu, którym udało się wyjechać na Festiwal Młodzieży i Studentów do Sofii. Tę cykliczną propagandową imprezę pamiętałem jak przez mgłę z edycji warszawskiej, z roku 1955, kiedy to stolica rozkwitła wszystkimi kolorami skóry, bajecznym bogactwem strojów ludowych i muzyką z czterech stron świata, a w stosownym czasie, dość licznym potomstwem radośnie wymieszanych genów.
Moja grupa składała się z sześciu chłopców i jednej dziewczyny. Ich wodzem był postawny grubas, Ricardo, który "władał" językiem francuskim. Anglojęzycznym okazał się być sympatyczny łobuziak z Buenos Aires. Szkoda jednak, że znał tylko brzydkie wyrazy. Zapamiętałem też chłopca, który mógłby spokojnie zastąpić poetę z "Rejsu". Zresztą też był poetą.
Rano spotykałem ich przy śniadaniu w hotelu. Drażniło mnie wtedy bardzo, że ci wszyscy młodzi argentyńscy lewicowcy wyjadali z kromek chleba tylko środek, a skórkę wyrzucali do popielniczek.
W drugim tygodniu pobytu zostaliśmy wysłani na obóz w Łącku, by mogli zobaczyć, jak odpoczywa socjalistyczna młodzież - przyszłość naszego kraju. Dostałem przydział noclegowy wspólnie z poetą. Dzieliliśmy nie tylko domek kempingowy ale i klucz do niego. To zmusiło mnie do nauczenia poety podstaw języka Baudelaire'a. Pokazałem mu desygnat i wymówiłem nazwę - le clef. Lekle, powtórzył. Le clef, powtórzyłem. I tak zyskałem osobistego bociana. Przez cały tydzień słyszałem po 20 razy dziennie jego klekotanie: lekle, lekle, lekle. Z akcentem tak jak - wściekle, szekle, w piekle.
Wydarzeniem specjalnym było na tym obozie spotkanie socjalistycznej młodzieży polskiej z odważnymi latynoskimi zwolennikami idei Włodzimierza Iliicza. W świetlicy zgromadziło się chyba ze 300 osób. Nasza grupka na scenie. Ja w roli tłumacza. Trochę drygam. Przecież oni nic nie kumają w żadnym języku, oprócz swojego. A i mój francuski cieniutki. Dwa lata nauki i to nie aż tak pilnej. Zaczyna się prezentacja. Tu jest dobrze, bo pan obozowy mówi po polsku, a ja wyjaśniam argentyńczykom po francusku, kim są. Uśmiechy mówią, że jest zrozumienie między naszymi narodami. Teraz czas na przemowę grubasa. Kleci swoim hiszpańsko-francuskim prostą powiastkę. Znam ich już przecież, więc tłumaczę wszystko na polski jak zawodowiec. W końcu zaczynają padać pytania z sali. Ale i one nie stanowią już problemu. Zorientowałem się bowiem, kto, co może. Tłumaczę więc płynnie w obie strony, w pełni świadomy, że tylko ja wiem, o co chodzi. I obie strony dowiedują się dokładnie tego, czego mogłyby oczekiwać. Burzliwe oklaski potwierdzają głębię i otwartość wypowiedzi. Usuwam się na bok, by nie zakłócić procesu zadzieżgania szczerych internacjonalnych więzi.
Wracamy do Warszawy. Idziemy na ul. Kruczą, do biura Air France, by sprawdzić rezerwację na lot Warszawa - Lizbona - Buenos Aires. Wita nas elegancki pan w białej koszuli i krawacie. Mój grubasek, Ricardo swą specyficzną francusczyzną zwraca się do mnie - powiedz mu, że chcemy potwierdzić naszą rezerwację na lot z Lizbony do Buenos. Pan uśmiecha się do grubaska i odpowiada mu elegancko. Mais bien sur, je vais la arranger tout suite. Idzie, wraca po chwili i wyjaśnia zainteresowanemu, że wszystko jest w porządku, że mogą spokojnie lecieć do Lizbony. Ricardo z przerażeniem w oczach woła do mnie - qu'est -ce  qu'il dit? A ja powolutku tłumaczę mu wszystko z francuskiego na francuski.
Nazajutrz rano lądujemy na lotnisku Okęcie. Autobusem. A tam tłumy. Zgiełk i zamieszanie. Z głośników płynie enigmatyczny komunikat. Informujemy pasażerów, że z przyczyn technicznych loty w kierunku południowym są wstrzymane do odwołania. Próbuję kogoś pytać. Nikt nic nie wie. Trzeba czekać. Idę po "Życie Warszawy". Rzucam okiem na pierwszą stronę i już wiem. Dziś rano Polska i inne kraje demokracji ludowej udzieliły bratniej Czechosłowacji pomocy wojskowej dla powstrzymania antysocjalistycznych wypaczeń. Prowadzę swoją argentyńską gromadkę na stronę i cichutko, swoim nieporadnym francuskim wyjaśniam aktualne zasady socjalistycznej współpracy. Rzucam krótki rys historyczny i kończę sugestią, by przemyśleli  swoje ideologiczne preferencje. Wreszcie, późnym popołudniem udaje mi się ich pozbyć. Zostaję sam. Ze swoimi sprawami. Wśród swoich.

Brak komentarzy: