poniedziałek, 16 stycznia 2012

Saudade



“Saudade” to tytuł projektu. A projekt realizuje się tym razem w formie podróży. Trzeciej  podróży z Warszawy do Lizbony. Pomysł ten ma długą historię. Jej początek nie obiecywał dalszych konsekwencji. A jednak na przestrzeni ponad trzydziestu lat, układa się owa historia w ciąg spójny i wystarczająco fantazyjny, by kontynuować ją w formie projektu. Czego oczekuję? Spięcia trzech podróży do Portugalii w pewną całość. Takie moje podróżnicze AUM. Owa królowa mantr obejmuje ponoć „Wszystkość”, bowiem A to dźwięk w pełni otwarty, U - pół zamknięty, a M, jak słychać, zamknięty zupełnie.
Postanowiłem zatem wybrać się ponownie w podróż auto-stopem z Warszawy do Lizbony. Tym razem samotnie. Nie we dwoje, jak poprzednio, ani we troje, jak za pierwszym razem. Nadanie tej wyprawie rangi projektu i nazwy „Saudade” wskazuje na w pełni przemyślane przedsięwzięcie. Pojęcie „saudade” wiąże się nierozerwalnie z Portugalią, z jej stolicą i innymi miastami, gdzie w kawiarniach śpiewa się i słucha  pieśni fado. Zawiera się w nim  samotność, nostalgia i melancholia. To nie jedyne, ale wyraźne cechy portugalskiej duszy. Dawno temu, Mikołaj Bieszczadowski opowiedział mi legendę. Głosi ona, iż ponoć lud ten nie przywędrował lądem przez półwysep Iberyjski, by osiąść na jego zachodnim skraju. Przypłynął morzem i to z bardzo daleka. Przywiódł go tam dzielny król, który rychło po zainstalowaniu się na gościnnym lądzie, odpłynął po resztę swego plemienia, obiecując pierwszym przybyszom rychły powrót. I do dziś wypatrują Portugalczycy w morzu okrętu swego władcy. Tęskniąc za nim i za swymi braćmi, śpiewają tęskne fados, szumiąc i szeleszcząc portugalszczyzną jak przybrzeżne fale. Jakże są różni od pełnych dumy i godności graniczącej z butą, koguciej zadziorności i żywiołowości, wyśpiewujących zachrypłymi głosami swoje flamenco Hiszpanów. I ich kobiet równie ogniście wystukujących obcasami i kastanietami szaleńcze rytmy.
Jak ma się owo saudade do mnie i mojego pomysłu na podróż? Ano postanowiłem, jak już wspomniałem, wybrać się do stolicy saudade w pojedynkę. Sposób podróży – autostop, też został wybrany z premedytacją. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, była to w mojej młodości modna, łatwa i tania metoda przemieszczania się. Zjeździłem stopem niemal całą Polskę. To było swoiste naśladowanie amerykańskiego trampa, albo jeszcze szlachetniejszego włóczęgi – hobo. Tego wędrowca nie dbającego o nic bardziej, niż o przemierzaną przestrzeń. A fakt wystawiania ręki z kciukiem odwiedzionym ku górze sprawiał, że dokonywała się naturalna selekcja nagabywanych kierowców. Niech z Bogiem jadą sobie dalej ci obojętni na właściciela kciuka, ja skieruję uśmiech wdzięczności ku tym, z którymi przydarzy mi się” mieć po drodze”.
Powód drugi, bezpośrednio służący idei saudade, to oparcie się w podróży o kierowców samotników. Tych głównie, którzy prowadzą swoje wielkie ciężarówki na wielokilometrowych trasach. Na nich dziś rasowy autostopowicz liczyć może najbardziej. Ich TIRy są wspaniałym środkiem lokomocji. Nie pędzą z zawrotną szybkością, a siedzi się tak wysoko, że dostrzec można sporo więcej niż z klasycznego zasięgu wzroku.

Przygotowania do podróży.
Jak się ma ponad sześćdziesiątkę i zamierza ruszuć w świat z plecakiem i namiotem, to trzeba zacząć przygotowania od poprawy kondycji, szczególnie na odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Żeby udźwignął 10 kg bagażu i pozwalał wdrapać się do kabiny kierowcy bez syczenia z bólu. Trzeba też liznąć  podstaw języka portugalskiego. Skoro ma się na pobyt tam jakieś plany. W zasadzie plany niebylejakie. Może bowiem uda mi się zainteresować jakąś galerię projektem „Linia mojego losu”. Już kiedyś prowadziłem w tej sprawie z Lizboną pertraktacje. Wtedy nieskuteczne. Może wypalą tym razem. Jeśli planuję na całe przedsięwzięcie 30 dni, to można się spodziewać, że dwa tygodnie będę miał do spędzenia w Lizbonie. Akurat wystarczy czasu na przygotowanie i pokazanie tego projektu. I nie zabraknie go na włóczęgę po mieście. Samotną.
A spotkania z ludźmi po drodze? To będą przerwy w samotności. No, bo zasadniczo, wg wielu filozofów, człowiek to byt skazany na samotność. Monada bez okien. Stąd potrzeba dialogu, by tę samotność przełamać. Żeby się człowiek spotkał z człowiekiem.

Filozofia podróży
Sporo rozważań dotyczących podróży przewinęło się przez moją głowę. Mam wrażenie, że ułożyły się one w pewną całość, jakiś rodzaj poglądu na świadome przemieszczanie się. Sprawą nadrzędną wydaje się być fakt odmienności owej sytuacji. Oto bowiem, będąc przypisanymi do jakiegoś miejsca, jesteśmy określani różnymi rodzajami naszych z nim relacji, a podróż większość z nich zawiesza. Nie wchodzimy też jeszcze w relacje oczekujące na nas po dotarciu do miejsca przeznaczenia. Możemy ów czas  przeznaczyć na błądzenie myślą gdziekolwiek, możemy ją wyłączyć zupełnie, ryzykując sen z konsekwencją utraty bagażu lub przejechania stacji docelowej. Możemy czytać, jak to wiele osób robi, myśleć o rzeczach miłych i niemiłych, martwić się lub marzyć. Najważniejsze w tym jest, że na pytanie „gdzie jesteś” zgodna z prawdą odpowiedź brzmi „w podróży”.
Podróż pozwala też śledzić mijane po drodze „światy” i myśleć o nich na różne sposoby. Możemy podziwiać krajobrazy, rozważając, jak dobrze, lub niewygodnie byłoby nam się w nich znaleźć, spoglądać na ludzi, wyobrażając sobie ich życie, lub siebie na ich miejscu, oceniać architekturę i inne wytwory rąk ludzkich, gapić się na zwierzęta dzikie i oswojone, specjalną atencją otaczając te, które odwzajemniają nasze zagapienie.
Jako naturalna cezura, podróż pozwala nam nabrać dystansu do siebie i świata naszych spraw, a im dłuższa lub dalsza, tym wyraźniejszy podział na to, co przed wyjazdem i po powrocie.
Możemy potraktować podróż, jako okazję do wielkiego milczenia, jeśli odbywamy ją samotnie i jeśli takie milczenie jest nam potrzebne. 
Stara anegdota mówi, że turysta, to osoba, która dobrze wie skąd wyjechała i dokąd zmierza. Podróżnik cel ma jaśniejszy niż miejsce, które opuścił, prawdziwy wędrowiec natomiast, ani nie wie skąd wyszedł, ani dokąd podąża.
Ciekawe że moja najdłuższa peregrynacja, na antypody, nie podpada pod żadną z powyższych kategorii. To była podróż eskapistyczna w czystej postaci, a jako taka, niedaleka od innej jeszcze kategorii – zesłania. Zwał jak zwał, przejechałem się z całą rodzinką do Australii i spowrotem. Wpis „Podróże kształcą a czasem odkształcają” opisuje ową „wycieczkę”.
Trudno zaprzeczyć, że byłem już wtedy sporo napodróżowany. 8 miesięcy w Nowym Jorku, trzy miesiące w Szwecji, trzy miesiące w Holandii i pierwsza cudowna podróż do Portugalii. Najwyższy był czas na stabilizację. Nie przypuszczałem, że będzie aż tak dosadna. Zdiagnozowany silny kręgozmyk czynił chodzenie zbyt bolesnym i nadawał się tylko na korektę chirurgiczną. Wylądowałem więc w szpitalu w Otwocku i leżałem w oczekiwaniu na operację, próbując odbarczyć, czyli rozluźnić chore kręgi. Operacja się powiodła. Pacjenta wybudzono na dalszy 5-tygodniowy okres bezruchu, tym razem gwoli skutecznego zrośnięcia się ociosanych kości w odcinku L5S1. Pisze się o tym lekko, ale całkowity zakaz wstawania, a nawet przewracania z boku na bok, napewno nie jest pochwałą lenistwa. A przecież ten okres musiał charakteryzować się nieróbstwem. Ale nie czytelniczym. Wśród lektur pojawił się m.in. zbiór esejów Gabriela Marcela „Homo viator”. Może właśnie dzięki pełnemu kinetycznemu ograniczeniu tak głęboko odebrałem ideę „człowieka w drodze” czyli Wędrowcy. I chciało mi się rozmyślać i czytać o innych podobnych drogach – o ośmiostopniowej ścieżce buddyzmu, o płynięciu z prądem rzeki Tao, czy drodze mądrych wyrzeczeń „mieć” na rzecz „być” Ericha Fromma.
Jak dużo już o różnych podróżach udało mi się wspomnieć. Ale zaraz znów wracam myślą do przebiegania z Elkiem kilometrów ulic Warszawy i naszym szalonym pościgom za tramwajami. A jeśli tramwaj i szaleństwo radosnego spełnienia, to przecież także finałowa scena z filmu „Lisbon story”  Wima Wendersa, a jeśli ten film cały, to również jako powód drugiej szalonej podróży do Lizbony. Jakże to wszystko się plecie! No bo jest też tu miejsce na wielkiego Fernanda Pessoę, pisarza i poetę, który najpełniej świadczył o „saudade”. Wystarczy otworzyć jego „Księgę niepokoju”. Samotności tam „skolko ugodno”.
A zespół „Madredeus” śpiewa fado i na filmie Wendersa opowiada też o podróży, w którą wyrusza.

piątek, 6 stycznia 2012

Pytania egzystencjalne albo jak znalazłem babę, która się zgubiła.

Ano, omal na nią nie wpadłem na ulicy Czarnieckiego nieopodal kaplicy, już po zmroku. Ja w maluchu, baba przed maską. Właśnie przyjechałem po Dorotę, która dzięki uprzejmości księdza Indrzejczyka, ćwiczyła w kaplicy na organach. Oczywiście w latach 90tych.
Wysiadam więc, a baba zawodzi po rosyjsku, żeby jej pomóc, bo się zgubiła. Zjechała z bazaru za późno i straciła orientację. "Gdzieś tu jest taki dom, gdzie mieszkają Rosjanie i ja tam mieszkam, ale teraz zupełnie nie wiem, gdzie to jest i gdzie ja jestem." Ale w tej okolicy? - dopytuję i zapraszam babę do środka. Dorotkę uprzedzam, że niedługo wrócę i ruszamy. To chyba tu - woła zagubiona znajda. Hamuję. Nie, jednak nie. Jedziemy dalej. Po 15 minutach bezradnego kręcenia się po okolicy czuję, że muszę przejąć ster poszukiwań. Zatrzymuję się przy taksiarzach. Pytam, czy nie wiedzą, gdzie tu w okolicy mieszkają Ruscy. Tu to nie, mówią, ale na Broniewskiego, bliżej Piasków są dwa wieżowce zamienione na hotele. Tam są na pewno. Pytam moją babę o tamte okolice, ale nic nie wie, w bloku nie mieszka. Jedziemy. Faktycznie, już przed budynkiem widać mężczyzn dość typowej postawy i przyodziewku. Wiek całkiem dojrzały. Wchodzimy. W czymś w rodzaju recepcji wypytuję. Opowiadam o nieszczęściu Rosjanki, która stoi obok mnie ze swoim bazarowym bagażem. Niech pan zapyta na pierwszym piętrze, radzi recepcjonistka. Biegnę sam. W pokoju na wprost schodów dwaj mężczyźni w siatkowych podkoszulkach siedzą przy stole. Na stole flaszka i dwie szklanki. Dwa stakana - w ich mowie. Pytam, czy mogą coś pomóc tej mojej nieszczęśnicy. Niech przyjdzie, coś poradzimy. Wracam z wieścią i prowadzę babę na górę. Cała przerażona wpada do pokoju i niemal błagalnie zwraca się do jednego z podkoszulkowych. "Skażitie, kto wy?", pyta od czapy, a w jej pytaniu kryje się nadzieja, że to napewno jest czarodziej albo jasnowidz, który zaraz wskaże jej drogę do "domu". Tym bardziej, że nazajutrz ma wracać do Moskwy.
Zaskoczony tak osobistym pytaniem, mężczyzna powoli wstaje z krzesła i zwlekając z odpowiedzią dla podkreślenia dramaturgii skanduje dosadnie kontrpytanie - a wy kto?! Co słysząc wyrażam nadzieję, że jakoś rozwiążą ten problem i znikam za drzwiami. Wracając do Dorotki zastanawiam się jak sam odpowiedziałbym na takie pytanie.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Przewodnik czyli gid albo putiewoditiel

Pozazdrościwszy swoim koleżankom zawodu przewodnika wycieczek zagranicznych, postanowiłem zrobić odpowiedni kurs i też zostać profesjonalnym guide’m. W „Orbisie” nie było naboru więc zaciągnąłem się do „Gromady”.  Stamtąd dostałem skierowanie na dziewiczy „rejs” – dwutygodniową wycieczkę objazdową młodych budowlanych z Leningradu. A był to rok  1967. Okres późnego Gomułki. Ale mniejsza z tym.
Wyruszyłem po swoją grupę do Terespola, powitałem ich na peronie, przez okna  pociągu, który miał nas zawieźć do Warszawy. Mili młodzi ludzie przyjęli mnie serdecznie. Pędziliśmy wesoło ku stolicy do chwili pojawienia się konduktora. „Pokażcie Panu swoje bilety”, zagaiłem roztropnie, okazując swój do kontroli. „Kakije biliety?”, zdziwił się kierownik rosyjskiej młodzieży.  "Mieliśmy kupione tylko do granicy." No ładnie się zaczyna. Wiozę 35 osób pociągiem na gapę. Jakoś nikt mnie nie uprzedził, żebym kupił dla nich bilety w Terespolu. Dostałem co prawda trochę kasy na wszelki wypadek, ale żeby tak od razu zaliczyć wpadkę. Na szczęście przydarzyło się to wśród braci Słowian i dwóch narodów związanych prawdziwą miłością. Chłopaki natychmiast wyciągneli butelkę „Stolicznej”, a konduktor zaczął wypisywać zbiorczy bilet kopiowym ołówkiem, który ślinił zgrabnie co chwila. Problem zniknął bez śladu. Natomiast pojawił się nowy. Wszyscy chcieli poznać polskiego gida i kolejno zachodzili do naszego przedziału. Musiałem skutecznie wzbraniać się przed utrwalaniem znajomości klasycznym „na zdarowie”. Przecież jakbym z każdym wypił to pochowano by mnie na Warszawie Wschodniej. Kolejnym wyzwaniem okazała się ciekawość moich podróżników. Za oknem pojawia się linia wysokiego napięcia. „Jacek, skażi kakoje tam napriażienie?” Chcą wiedzieć. Muszę z pewną miną ocenić grubość drutów i wyznać, „każetsia pietnadcać tysiacz”. Widzę lekki zawód w twarzach. „możet być daże tridcać tysiacz”, podwajam moc i czuję ulgę. I u nich i na mnie. W końcu u polskich przyjaciół, których karmi i odziewa Wielki Brat, nie może brakować prądu w drutach. Porównywaniu nie ma końca. Pociągi u nich lepsze, wagony bardziej wygodne. Moderuję ostrożnie, tłumaczę, że wagony kupują /na końcu języka mam czasownik „biorą”/ od nas, z poznańskiego PaFaWagu. Trochę kabaretowo wychylam się dopiero przy pytaniu inspirowanym zaokienną rzeczywistością Polesia. „Jacek, pocziemu u was tolko bieło cziornyje- karowy. Potomu, czto wsie krasnyje astalis u was, śmieję się i łagodzę szutkę wykładem o rasach bydła w Polsce i miejscu ich występowania. Szybko też uczę się jak oświecać radziecką młodzież. Ani jeden komin fabryczny nie umyka ich uwadze. „Jacek, skażi, czto eto za zawod?” i pokazują jakiś komin na horyzoncie. Już dokonałem kategoriaryzacji kominów i rzucam z miną ministra przemysłu ciężkiego – „Eto ciemientnyj zawod”, a nasępny, sacharnyj zawod, a mniejszy to oczywiście kierpicznyj zawod czyli cegielnia. Czasem mi odbija i roztaczam opowieść o zagłębiu drobnego przemysłu, fabrykach butów /obuwnyj zawod/ i innych rewelacjach.  Trudniej jest odpowiadać na tysięczne zapytania o to, kiedy dojedziemy do Krakowa /bo trasa wiodła przez Kraków do Karpacza i Wrocławia, a stamtąd już sami wracali do Leningradu/. Tyle, że  nauczyłem się szybko od nich jak odpowiadać ostro a nie obraźliwie, np zgrabnym wyrażeniem „odwali twoi cziereszni” co na dzisiejsze znaczy „wal się”.
Wizyta w Krakowie było pamiętna. Nie przez urok miasta bynajmniej. Otóż grupa przygotowała się na obchody pięćdziesięciolecia Rewolucji Październikowej. Przywieźli cztery popiersia Lenina, a piątego w całej postaci. Wiózł go koleś, który miał największą walizę i płakał, że to jemu kazano taszczyć Wodza Rewolucji  z racji gabarytów bagażu. Bawiło mnie to wszystko, ale też ciekawiło niepomiernie.  Stąd nie zaoponowałem, gdy poproszono, bym zorganizował w grodzie Kraka spotkanie z miejscowymi działaczami ZMSu. Znalazłem ich bez trudu w Rynku głównym i zapowiedziałem ważną wizytę na następny wieczór. Udała się na to spotkanie reprezentacyjna grupa, ustalona autorytarnie przez ich wodza. W ponurej sali, przy długim stole pokrytym zielonym suknem, zastaliśmy pięciu znudzonych trzydziestolatków w koszulach non-iron i czerwonych krawatach. Nie wyglądali na zachwyconych. Wysłuchali okolicznościowego przemówienia z moim tłumaczeniem, przyjęli pełnogabarytowego Lenina, zamarudzili coś w ideologicznej podzięce i skończyli bratanie się. Ciekawe, że nikt z wycieczkiprzez całe dwa tygodnie nie zapytał mnie po przynależność organizacyjną. Zapewne sama pozycja przewodnika radzieckiej grupy zakładała dla nich i partyjność i sekretną służbę mimo mojego młodego wieku.
Szczyt i gwóźdz całego wycieczkowego  kabaretu miał miejsce w Karpaczu, gdzie mieliśmy odpoczywać przez pięć dni. Hotel, który był nam przydzielony,  przyjmował grupy podobne do mojej, w większych ilościach. I oto jestem świadkiem sceny, gdy moi wchodzą do sali, w której już popasa wcześniej przybyła młodzież radziecka. Głównodowodzący mojej grupy podchodzi do szefa tamtych i pyta z godnością: „Wy toże dieliegacja, ili prosto ekskursja?”
 
 


Na zdjęciu ja klęczący, z częścią grupy w Karpaczu
i tekst na odwrocie: "czieławieku praizwiewsziemu na mienia samoje balszoje wpiecziatlienie w Narodnoj Polszie - A Łosiew. Kakaja prieliesc." Ów Alieksandr był jedynym wśród nich intelektualisą i z nim najwięcej mi było po drodze. Wyrażenie "kakaja pieliesc" stało się naszym powiedzonkiem a znaczy tyle co "ale cudo". To właśnie Aleksander taszczył całego Lenina w swojej walizie. Kakaja prieliesc.


sobota, 29 października 2011

Pochwała niekonsekwencji


Kiedy uzyskuje się potwierdzenie tego, co już się kiedyś zdarzyło, to matematyka jest w stanie ująć tylko aspekt ilościowy. No bo to samo plus to samo powinno dawać tego czegoś  dwa razy więcej. A co z aspektem jakościowym, emocjonalnym?  A co z prawem synergii?
Spotkałem się znów z byłymi uczniami. Tym razem z grupą, którą skończyłem „wychowywać” 4 lata temu. Przyszło ich na spotkanie sporo. To Marta była jego inicjatorem, ale pomysł energicznie podchwycili inni. Na miejsce spotkania wybrali „Pochwałę niekonsekwencji”. Lokale prześcigają się w intrygującym nazewnictwie. Nazwa powinna przyciągać. Wczoraj przyciągnęła mnie. Tym bardziej, że w środku siedziała już znaczna gromada tak dobrze mi znanych osób.
No właśnie, czy rzeczywiście dobrze ich znam? Przez trzy lata /wciąż mi żal, że nie przez cztery, jak dawniej/ łączyła nas szkolna klasa. Szkoła, jak już nieodkrywczo pisałem, to wielki stereotyp. Mit niemal, choć tu słowo „wielki” jest trochę ryzykowne. Ta konieczność, ten przymus, to nieustanne narażenie na weryfikację swojej niewiedzy, bardziej niż pochwałę wiedzy. Wymóg obecności, niemożność współdecydowania o programie, niepojmowalność niektórych wymagań... Cóż za bezsens tak pisać, skoro uczeń jest objęty obowiązkiem nauki. No właśnie.  Do 18 roku życia, za zgodą rodziców traktowany jak dziecko. Zgroza!
Więc siedzieli w ławkach przez trzy lata i starali się wpasować w te sensy wymieszane z bezsensem, w tę dziecięcość wymieszaną z dorosłością. Nie jest to nowe zjawisko, ale przecież jakoś coraz jaskrawsze.
A wczoraj usiedli w krąg w „Pochwale niekonsekwencji” i ujawniali swą bujność i piękno młodości, która już trzeszczeć zaczyna w imadle wymagań dorosłego życia, w ściernych tarczach kompromisów, piw, które nawarzywszy, pić trzeba, choć na Facebooku niektórzy jeszcze głoszą chwałę opilstwa. W ostatnich przecież podrygach, bo młyny mielą nieubłaganie, i nie ma zmiłuj.
Raduje mnie ich energia, ekspresja i żywiołowość, cieszą  pasje. Ich optymizm zdaje się już wszak układać z pragmatyką. Pewnie przydałyby się jeszcze głośne motocykle o wielkiej mocy, spajające siły subkultury, ćwiczenia sztuk walki czy rzeżbienia muskulatury, ale już widzą, że proces fizycznego ukształtowania,  uformowania zrębów światopoglądu, podstaw wiedzy, a nade wszystko  otwarte wrota bezlitosnego rynku pracy są faktem.
Młodość to nie jest łatwy okres w życiu, przytakuje mojej kolejnej nieodkrywczej refleksji Lidzia, a ja patrzę na otaczający mnie krąg tak dobrze mi znanych twarzy i opanowuje mnie wzruszenie i rodzaj ukontentowania, że byłem wśród nich w swojej chyba niełatwej roli i jakoś nie wypadłem z niej do końca, a sposób w jaki spontanicznie ją realizowałem, nagle objawił mi się w nazwie przypadkowo wybranego lokalu. „Pochwała niekonsekwencji”. A jeśli nie pochwała, to przynajmniej próba zrozumienia i postawa otwartości dla tego niełatwego okresu życia.
Marto, Zuziu, Karino, Tomku, Dorotko, Lidziu, Olu, Kubo, Michale, Olu, Piotrze, Filipie, bardzo Wam jestem wdzięczny za to wczorajsze spotkanie.

środa, 19 października 2011

Koan Brautigan'a


 
Richard Brautigan – z tym amerykańskim pisarzem i poetą, którego talent rozkwitł w epoce dzieci-kwiatów, los zetknął mnie dość przypadkowo i niebanalnie.
A wszystkiemu winna Halszka Szołdrska i nie ma wątpliwości, że należy się jej oddzielny wpis na blogu. Howg! Na teraz warto wiedzieć, że była naszą lektorką angielskiego na studiach i działaczką warszawskiego KIKu. Tam właśnie dotarła grupa amerykańskich duchownych różnych wyznań, a ja /dzięki Halszce/ zostałem poproszony o opiekę nad nimi w Stolicy. Trochę byłem zdziwiony ich młodym wiekiem, luzackim stylem bycia i ubioru, ale fakt, że byli miłymi i ciekawymi ludźmi sprawił, że zająłem się nimi z zapałem. Przyjęli moją asystę z wdzięcznością a jej przejawem był, na koniec, drobny prezent, niejako prywatny, od jednego z nich – książka Richarda Brautigana, którą właśnie skończył czytać. Ów zbiór opowiadań, zatytułowany „Zemsta trawnika”, został przez ofiarodawcę zaopatrzony w interesującą inskrypcję. Nad tytułem jednego z opowiadań pojawiła się zagadkowa informacja:  „Z tym wierszem jest coś nie tak. Czy odkryjesz, co to jest?”.
 
                                       
Oczywiście natychmiast rzuciłem się na tajemnicze opowiadanie. Czytałem je wiele razy. Nie znalazłem nic. A może ten amerykański duchowny stworzył dla mnie prawdziwy koan. Może mam wznieść się ponad rozwiązanie i pojąć świat po nowemu. Na razie tylko podskakiwałem niezdarnie w poszukiwaniu odpowiedzi.
Przyszedł wszak wrzesień i wzniosłem się dużo wyżej - aż na pułap 8 tysięcy metrów. Poszybowałem po niebie do Nowego Jorku. Tam, po chwili aklimatyzacji , zainstalowaniu się zawodowo w windzie towarowej w Brooklyńskiej fabryce i ustaleniu listownym tematu pracy magisterskiej, ruszyłem do księgarń dolnego Manhatannu po dzieła wszystkie Jidu Krishnamurtiego.
 I był taki sobotni poranek, gdy buszowałem po półkach przestronnego bookstore’u  w Greenich Village, a na półpięterku siedział z wyciągniętymi nogami długowłosy dryblas w lenonkach na nosie i leniwie pilnował dobytku. Po lustracji pod literą K, odnalazłem literę B gdzie stały Brautigany. Tytułów było sześć lub siedem. Wśród nich trzy cienkie tomiki wierszy. Limit finansowy kazał dokonać wyboru. Zagłębiłem się więc w treść. Już przy drugim tomiku poezji spadł na mnie grom z jasnego nieba. „Mam!”, wrzasnąłem na cały głos, a potem poleciałem z książką do dryblasa i wykrzyczałem mu resztę – zadane mi w Warszawie pytanie i moje właśnie osiąnięte zwycięstwo. Oto bowiem jeden z przeczytanych przed chwilą wierszy brzmiał: „Z tym wierszem jest coś nie tak. Czy odkryjesz, co to jest?”.

 
 
                                         
Zakupiłem całe naręcze Brautiganów i polubiłem szczególnie powieść „W arbuzowym cukrze”. Zabrałem się za tłumacze-
nie i zostałem przyjęty na translatorskie konsultacje do Roberta Stillera /patrz wpis „Kierpicznyj czaj”/.
Wnikliwi czytelnicy mojego bloga wiedzą, że zrezygnowawszy z podróży naokoło świata i spotkania w Indiach z Leonem Cyboranem, wróciłem w lutym do kraju i podjąłem indywidualny tok studiów. Oczywiście nijak się to ma do Brautigana. Za to moja pszczelarska kariera się ma.
Już następnego lata, gdyśmy z Tomkiem Rodowiczem udali się naszym pasiecznym VW busem na zakupy do Orzysza, zobaczyliśmy na parkingu pod sklepem bliźniaczego vana. Auto było na niemieckiej rejestracji i miało amerykański proporczyk. Wkrótce pojawił się jego kierowca. Nie, nie był to Richard Brautigan, ale facet właśnie w jego typie. W średnim wieku, duży, brodaty, silnie wyluzowany. Zaraz potoczyła się rozmowa. Wyznał, że pracuje w Niemczech, przy  amerykańskim wojsku. Moja świeża znajomość Stanów strasznie go kręciła. No bo jak to? Tu, w Orzyszu? Po angielsku? O Brooklynie i amerykańskich realiach? Dość na tym, że po chwili oni /z żoną/ jechali swoim busem za naszym, polnymi drogami do pasieki i do wieczora biesiadowaliśmy, a opowieściom nie było końca.
A Brautigan? Na dźwięk tego nazwiska gość podskoczył i wyznał, że kocha tego pisarza, a ja jestem od teraz jego serdecznym przyjacielem.  Obiecał, że zaraz po powrocie wyśle mi ostatnią powieść  Richarda, którą właśnie przeczytał.
Rok minął, zanim napisałem list, a w nim napomknąłem o obietnicy. Po pół roku przyszła książka. Jakiś czas po niej długi list. Ten godzien jest jest większej uwagi niż literatura. Wysłany został już ze Stanów, nie z Niemiec. Razem z listem przyszła ulotka. Reklamowała EST Training, jedną z metod grupowego wyzwalania swego prawdziwego ja z okowów cywilizacyjnej i kulturowej niewoli. Medytacje, mantrowanie, reżim wyrzeczeń cielesnych. Pozbywanie się uwikłania w świat zewnętrzny. Modne to wtedy było i jest do dziś. Pewnie też bywa słuszne i skuteczne do pewnego stopnia. U niego było. Wyczytałem z listu, że poddawszy się owemu treningowi Mike zweryfikował sferę swoich stosunków zawodowych i rzucił pracę. Następnie poddał weryfikacji swój związek małżeński i rozwiódł się. Wrócił do Stanów, podzielił się z byłą żoną dziećmi / mieli czworo/. Zamieszkał w Kaliforni, w dużym domu z ogrodem, posiał marychę, kupił starego busa, związał się z kobietą z Teksasu, która odwiedzała go czasem, a czasem on ją.
Jeśli skuteczność metody EST nie robi na was wrażenia, to sorry. Na mnie wtedy zrobiło. Długo się śmiałem, kręcąc  głową z niedowierzaniem.  Problem w tym, że nie miałem jeszcze dzieci ani żony, ani pracy w RFN. Czy gdybym miał, rzuciłbym ją na rzecz Kalifornii?
 No, nie wiem. 

 

 


Jak orzechy z drzewa

Zdało mi się, że sporo swojego świata zdołałem już opisać i coraz trudniej wytrząsnąć coś z pamięci. Aż tu w radiu dopada mnie słuchowisko wg powieści, która była nam tekstem pokoleniowym, książką prawdziwie kultową – wg „Gry w klasy” Julio Cortazara. Słuchałem więc w samochodzie, jak wśród paplaniny członków klubu umierał mały Rocamadour, a gdy wróciłem, sięgnąłem po kartkę i posypały się tematy jak orzechy z drzewa. Większość ich przypada na czasy studenckie. Nie dziwne to, bo nasze studia w latach 1970-75/6 odbywały się niewątpliwie w chmurze radioaktywnego pyłu, który spowił środowisko studenckie po wybuchu uniwersyteckich wulkanów w Stanach Zjednoczonych, we Francji, Polsce i innych miejscach na świecie w 1968 roku. To w naszych głowach, a wtedy również rękach i nogach rodziła się powinność upominania się o prawdę przeciw obłudzie,  o swobodę przeciw uciskowi i cenzurze, o  dynamikę przeciw gnuśności.
Z tych ciągot głównie zrodził się teatr studencki tamtych lat. Jego ekspresja wyrażała mniej lub bardziej dosłownie owe pragnienia, ujawniając zarazem dramat niemożności ich realizacji. Opowiadałem wiele lat później swoją żartobliwą wersję -  symboliczną scenę ukazującą młodego półnagiego mężczyznę, który biega jak osaczony po scenie ze zgniecioną czarną szmatą przyciśniętą do piersi, zatrzymuje się nagle, ciska szmatę, skacze jej śladem, wyrzuca ją w powietrze, pada, łapie, wstaje, unosi ów łachman wysoko nad głowę, a wreszcie, upuszczony, adoruje swą bezsilnością na kolanach ze zwieszoną głową.
Niewątpliwie byliśmy naładowani i szukaliśmy struktur wspierających nasze nie do końca pozytywnie sformułowane pragnienia. Dlatego właśnie rzuciliśmy się z takim apetytem na „Grę w klasy” Jej bohaterowie tworzyli klub młodych ludzi, którzy ściągneli do Paryża z całego świata. Najczęściej jako uchodźcy z różnych reżimów. We Francji spontanicznie kontynuują idee bohemy artystyczno - intelektualnej, przekopują tomy mądrych ksiąg w poszukiwaniu wiedzy tajemnej i prawdziwej, słuchają jazzu i muzyki klasycznej, palą gaulais’y, piją wino z braku innych jeszcze nie upowszechnionych środków odurzających i oczywiście kochają się. Popijają także nieustannie yerba mate. Zupełnie tak jak my, z wyjątkiem oczywiście yerby.

Most Średnicowy i Jan Dorman
Nasze własne próby ekspresji teatralnej nie wyszły w zasadzie poza  wstępny etap, choć przecież Tomek Rodowicz po długim związku najpierw z Grotowskim a potem z Gardzienicami, dziś prowadzi w Łodzi własny teatr „Chorea”.
 Z tamtych czasów pamiętam, jak już gdzieś wspominałem,  spotkania na których ćwiczyliśmy interpretację tekstów, bodajże z „Gry w klasy” właśnie. Został mi też w pamięci jeden spektakl przygotowany przez Ewę Drużdżel i Jacka Piechowiaka.Poprzedzili go wydanym nam „nakazem” milczenia i postu w dniu przedstawienia. Zwykłe harcerskie harce, tu były przygotowaniem do odbioru ich projektu. Miejsce też wybrali niezwykłe – wielkie szerokie dwuteowniki przęsła Mostu Średnicowego. Gdy przybyliśmy pod most późnym wieczorem, oni dwoje już siedzieli w środku potężnej konstrukcji. I my wspięliśmy się na przęsło. Za chwilę wszyscy znikneliśmy w ciemności tego niezwykłego teatrum. A oni zapalili świece i zaczęli swój spektakl. Co było jego treścią, nie pamiętam. Błądzi mi po głowie „Skowyt”, Ginsburga. Czytali i mówili na zmianę i pospołu ów tekst. To, czym wbiło się mi owo wydarzenie w pamięć, to niezwykła sceneria i nieoczekiwana kulminacja akcji, wynikła z potwornego huku przetaczającego się nad naszymi głowami pocągu. Kilka lat później, patrząc na słynną scenę krzyku bohaterów „Ostatniego tanga w Paryżu” pod hałasującym nad ich głowami pociągiem, natychmiast wróciłem myślą do Ewy i Jacka.
Pamiętam też moment, gdy w Warszawie pojawił się Teatr Dzieci Zagłębia z Będzina czyli Teatr Jana Dormana. Był objawieniem. Niby klasyczny w swej sceniczności, przeznaczony dla młodzieży, pokazujący opowieść o Szczęśliwym Księciu, Oscara Wilde’a i chyba woltairowskiego Kandyda, w istocie poraził nas środkami ekspresji. Krótkie śpiewanki, skandowanie tekstu, natrętne repetycje pewnych kwestii wbiły nas w fotele a po drugim obejrzanym spektaklu sprawiły, że ruszyliśmy całą bandą za kulisy, porwaliśmy pana Dormana, wsadziliśmy go do taksówki, zawieźliśmy do mieszkania Ewy i katowaliśmy żarliwością pytań i dywagacji na temat teatru niemal do rana.
Dziś jeszcze błąkają się w mej pamięci trzy wyśpiewywane po wielokroć,  surrealistycznie brzmiące kwestie:
- Nie było dziś ogórków na targu, nie było. Chodziłem po nie dwukrotnie.
- Dobrze zawiązany krawat, dobrze zawiązany krawat, dobrze zawiązany krawat... jest pierwszym  krokiem na drodze kariery życiowej.
- Jak będę duży, Mamo, chciałbym coś zrobić, Mamo.
Chyba rzeczywiście byliśmy na to wszystko silnie napaleni.

niedziela, 9 października 2011

Nie pójdę do nieba

 
Diagnoza to, czy wyrażenie woli? Jeśli to drugie, to może oparte na życiowym doświadczeniu. Nasze wyobrażenia sięgają tak daleko, jak właśnie owo doświadczenie nam pozwala. Więc rajskie wino i hurysookie, o których pisze Omar Haijam, na miarę doznanych przeżyć się jawią. Więc dobrze, niech wyobraźnia zaszaleje i zbuduje niebiańską scenografię, wypełniając ją równie niebiańską treścią.
                             

 Wszak wiemy, jak nam się jawią beztroskie i piękne wakacje, umiejętnie reklamowane przez biuro podróży. I co? W każdym podręczniku do angielskiego znajdziecie w części "skargi, zażalenia" wzór pisma wyrażającego rozczarowanie wynikłe z konfrontacji wizji „raju” z realiami owego miejsca.
Jeśli natomiast diagnozuję taki obrót spraw, to pewnie wobec świadomości, że raj jest dla tych, co potrafią wzbudzić odpowiednie jego pragnienie i trwać w nim aktywnie.

 
Już co do postaw nagradzanych Niebem, słabnie moja świadomość i intuicja. Jakże tu bowiem trzymać linię moralną, kiedy westchnień do Najwyższego i rąk załamywania i nawet leżenia krzyżem, wydaje się On wysłuchiwać wg zasady – jak poskutkowało, to znaczy, żem wysłuchał, a jak nie, toś pewnie za słabo prosił. Albo jeszcze radykalniej – to nie wiesz, co dla ciebie dobre, robaczku.

                                   
Bywało, że chodziłem do kościoła. W młodości jednak głównie towarzysko. Tak samo zresztą było u mnie z paleniem papierosów. Kiedyś nawet udało się zgrabnie połączyć obie przestrzenie. Jako wczesny nastolatek przyjaźniłem się z Elkiem /Eligiuszem/.

                             
                            

To z nim, w innym wpisie na blogu, wskakiwałem do warszawskich tramwajów. Otóż, on co niedziela chadzał na mszę do „Bobolego”, na ul. Rakowiecką. Sam, bez rodziców, w których nie rozpoznawałem specjalnej żarliwości religijnej. I ja wybierałem się z nim do kościoła jako jedyny  z mojej rodziny.                              
Stara kaplica w Bobolanum miała swój urok. Nie była monumentalna, a jakaś „zwyczajna”. Za to pod ołtarzem pozwalał się oglądać sam Św. Andrzej Bobola.  W szklanej trumnie. Widywaliśmy się nie raz. Czasy też były niebanalne. Przedsoborowe. Więc nie tylko pieśni religijne pieściły moje ucho, ale i język łaciński. Nie zaprzeczę, że moje upodobanie do języków tam właśnie może mieć swoje źródło. „Oremus” brzmiało pięknie i dostojnie. Łacińska modlitwa wypowiadana półgłosem przez celebransa nie oddalała, a przyciągała ku Tajemnicy. No i radosne „Ite missa est”, kończące godzinne przestępowanie z nogi na nogę, miało swoją moc.

                                   
Nadto w kościele gromadziły się też dziewczęta. Grzesznik to łakomy kąsek dla kościoła. Ja byłem chyba daniem głównym, wobec łakomstwa moich oczu. Moc natury nie pozwoliła mi na szczęście wypełnić biblijnego zalecenia i wyłupić sobie owego parzystego organu zepsucia. Chociaż raz doczekaliśmy się z Elkiem publicznego upomnienia od ołtarza. Ksiądz udzielił nam go w przypowieści o zgniłych śliwkach, od których te dobre zepsuć się mogą. Niby anonimowo, ale kiedy wpatrywał się w nas dwóch dłuższą chwilę w groźnym milczeniu, zrozumiałem – „żegnaj Niebo”. No, bo z dziewczętami w żadnym wypadku  nie byłem w stanie się pożegnać.

 
 
Ciekawe, boć przecież dla wizji raju sporo cierpień można znosić, a ja z powodu płci nadobnej cierpiałem katusze wręcz nieznośne od pierwszych drgnień dojrzewania. Dobrze, że nie czytałem jeszcze „Fausta”, bo mogłoby się to całkiem marnie skończyć. 

                                              

No więc msza już skończona i czas łączyć niebo z paleniem. Otóż, po wyjściu z kościoła, owiani oczyszczającym dymem kadzidła, szliśmy z Elkiem na Pole Mokotowskie, gdzie mieliśmy zamelinowaną paczkę papierosów "Astor". Tam dokonywaliśmy finalnej celebracji niedzielnego poranka. Wypalaliśmy po jednym, patrząc na wydychany dym jak na wędzony dowód istnienia duszy. Tak ugruntowani w partycypacji w sacrum, wracaliśmy do świata profanum.
                               

 Na studiach z kolei, pokoleniowa fascynacja kazała mi równolegle z poznawaniem posłusznej Jedynemu Panu myśli Św. Augustyna, sięgać z zapałem ku Brahmanowi, Absolutowi hinduistów, cierpiącemu na  całkowitą transcendencję wobec świata i osiągalnemu drogą naszego wyzwolenia się z tego łez padołu.  Gmatwanina dróg i ścieżek, na których szukali swych punktów dojścia miłośnicy mądrości, zaszczepiała we mnie coraz głębiej świadomość, że znalezienie się na którejś z nich jest kwestią naszego wyboru i pragnienia przy nim trwania. Pamiętny wszak, że pytanie skierowane do dziecka – który sweterek wolisz założyć, zielony czy niebieski, jest uprzedzeniem wrzasku maleństwa –„ja nie chcę iść w sweterku”, zachowałem w sobie ten próg decyzyjny. Mogę świadomie powstrzymać się od wybierania niektórych kolein wiodących wzdłuż drogi życia.



                                     
                                

  Swoją drogą, ciekawe jak to będzie. Stan infrastruktury w Polsce podpowiada, że często, czy to gładki asfalt, czy żłobiona koleinami jezdnia kończy się nagle w polu albo /optymistyczniej/ na wielkim, błotnistym placu budowy.

                          

                                 
     
 
Zgniła śliwka?