środa, 19 października 2011

Jak orzechy z drzewa

Zdało mi się, że sporo swojego świata zdołałem już opisać i coraz trudniej wytrząsnąć coś z pamięci. Aż tu w radiu dopada mnie słuchowisko wg powieści, która była nam tekstem pokoleniowym, książką prawdziwie kultową – wg „Gry w klasy” Julio Cortazara. Słuchałem więc w samochodzie, jak wśród paplaniny członków klubu umierał mały Rocamadour, a gdy wróciłem, sięgnąłem po kartkę i posypały się tematy jak orzechy z drzewa. Większość ich przypada na czasy studenckie. Nie dziwne to, bo nasze studia w latach 1970-75/6 odbywały się niewątpliwie w chmurze radioaktywnego pyłu, który spowił środowisko studenckie po wybuchu uniwersyteckich wulkanów w Stanach Zjednoczonych, we Francji, Polsce i innych miejscach na świecie w 1968 roku. To w naszych głowach, a wtedy również rękach i nogach rodziła się powinność upominania się o prawdę przeciw obłudzie,  o swobodę przeciw uciskowi i cenzurze, o  dynamikę przeciw gnuśności.
Z tych ciągot głównie zrodził się teatr studencki tamtych lat. Jego ekspresja wyrażała mniej lub bardziej dosłownie owe pragnienia, ujawniając zarazem dramat niemożności ich realizacji. Opowiadałem wiele lat później swoją żartobliwą wersję -  symboliczną scenę ukazującą młodego półnagiego mężczyznę, który biega jak osaczony po scenie ze zgniecioną czarną szmatą przyciśniętą do piersi, zatrzymuje się nagle, ciska szmatę, skacze jej śladem, wyrzuca ją w powietrze, pada, łapie, wstaje, unosi ów łachman wysoko nad głowę, a wreszcie, upuszczony, adoruje swą bezsilnością na kolanach ze zwieszoną głową.
Niewątpliwie byliśmy naładowani i szukaliśmy struktur wspierających nasze nie do końca pozytywnie sformułowane pragnienia. Dlatego właśnie rzuciliśmy się z takim apetytem na „Grę w klasy” Jej bohaterowie tworzyli klub młodych ludzi, którzy ściągneli do Paryża z całego świata. Najczęściej jako uchodźcy z różnych reżimów. We Francji spontanicznie kontynuują idee bohemy artystyczno - intelektualnej, przekopują tomy mądrych ksiąg w poszukiwaniu wiedzy tajemnej i prawdziwej, słuchają jazzu i muzyki klasycznej, palą gaulais’y, piją wino z braku innych jeszcze nie upowszechnionych środków odurzających i oczywiście kochają się. Popijają także nieustannie yerba mate. Zupełnie tak jak my, z wyjątkiem oczywiście yerby.

Most Średnicowy i Jan Dorman
Nasze własne próby ekspresji teatralnej nie wyszły w zasadzie poza  wstępny etap, choć przecież Tomek Rodowicz po długim związku najpierw z Grotowskim a potem z Gardzienicami, dziś prowadzi w Łodzi własny teatr „Chorea”.
 Z tamtych czasów pamiętam, jak już gdzieś wspominałem,  spotkania na których ćwiczyliśmy interpretację tekstów, bodajże z „Gry w klasy” właśnie. Został mi też w pamięci jeden spektakl przygotowany przez Ewę Drużdżel i Jacka Piechowiaka.Poprzedzili go wydanym nam „nakazem” milczenia i postu w dniu przedstawienia. Zwykłe harcerskie harce, tu były przygotowaniem do odbioru ich projektu. Miejsce też wybrali niezwykłe – wielkie szerokie dwuteowniki przęsła Mostu Średnicowego. Gdy przybyliśmy pod most późnym wieczorem, oni dwoje już siedzieli w środku potężnej konstrukcji. I my wspięliśmy się na przęsło. Za chwilę wszyscy znikneliśmy w ciemności tego niezwykłego teatrum. A oni zapalili świece i zaczęli swój spektakl. Co było jego treścią, nie pamiętam. Błądzi mi po głowie „Skowyt”, Ginsburga. Czytali i mówili na zmianę i pospołu ów tekst. To, czym wbiło się mi owo wydarzenie w pamięć, to niezwykła sceneria i nieoczekiwana kulminacja akcji, wynikła z potwornego huku przetaczającego się nad naszymi głowami pocągu. Kilka lat później, patrząc na słynną scenę krzyku bohaterów „Ostatniego tanga w Paryżu” pod hałasującym nad ich głowami pociągiem, natychmiast wróciłem myślą do Ewy i Jacka.
Pamiętam też moment, gdy w Warszawie pojawił się Teatr Dzieci Zagłębia z Będzina czyli Teatr Jana Dormana. Był objawieniem. Niby klasyczny w swej sceniczności, przeznaczony dla młodzieży, pokazujący opowieść o Szczęśliwym Księciu, Oscara Wilde’a i chyba woltairowskiego Kandyda, w istocie poraził nas środkami ekspresji. Krótkie śpiewanki, skandowanie tekstu, natrętne repetycje pewnych kwestii wbiły nas w fotele a po drugim obejrzanym spektaklu sprawiły, że ruszyliśmy całą bandą za kulisy, porwaliśmy pana Dormana, wsadziliśmy go do taksówki, zawieźliśmy do mieszkania Ewy i katowaliśmy żarliwością pytań i dywagacji na temat teatru niemal do rana.
Dziś jeszcze błąkają się w mej pamięci trzy wyśpiewywane po wielokroć,  surrealistycznie brzmiące kwestie:
- Nie było dziś ogórków na targu, nie było. Chodziłem po nie dwukrotnie.
- Dobrze zawiązany krawat, dobrze zawiązany krawat, dobrze zawiązany krawat... jest pierwszym  krokiem na drodze kariery życiowej.
- Jak będę duży, Mamo, chciałbym coś zrobić, Mamo.
Chyba rzeczywiście byliśmy na to wszystko silnie napaleni.

Brak komentarzy: