niedziela, 9 października 2011

Nie pójdę do nieba

 
Diagnoza to, czy wyrażenie woli? Jeśli to drugie, to może oparte na życiowym doświadczeniu. Nasze wyobrażenia sięgają tak daleko, jak właśnie owo doświadczenie nam pozwala. Więc rajskie wino i hurysookie, o których pisze Omar Haijam, na miarę doznanych przeżyć się jawią. Więc dobrze, niech wyobraźnia zaszaleje i zbuduje niebiańską scenografię, wypełniając ją równie niebiańską treścią.
                             

 Wszak wiemy, jak nam się jawią beztroskie i piękne wakacje, umiejętnie reklamowane przez biuro podróży. I co? W każdym podręczniku do angielskiego znajdziecie w części "skargi, zażalenia" wzór pisma wyrażającego rozczarowanie wynikłe z konfrontacji wizji „raju” z realiami owego miejsca.
Jeśli natomiast diagnozuję taki obrót spraw, to pewnie wobec świadomości, że raj jest dla tych, co potrafią wzbudzić odpowiednie jego pragnienie i trwać w nim aktywnie.

 
Już co do postaw nagradzanych Niebem, słabnie moja świadomość i intuicja. Jakże tu bowiem trzymać linię moralną, kiedy westchnień do Najwyższego i rąk załamywania i nawet leżenia krzyżem, wydaje się On wysłuchiwać wg zasady – jak poskutkowało, to znaczy, żem wysłuchał, a jak nie, toś pewnie za słabo prosił. Albo jeszcze radykalniej – to nie wiesz, co dla ciebie dobre, robaczku.

                                   
Bywało, że chodziłem do kościoła. W młodości jednak głównie towarzysko. Tak samo zresztą było u mnie z paleniem papierosów. Kiedyś nawet udało się zgrabnie połączyć obie przestrzenie. Jako wczesny nastolatek przyjaźniłem się z Elkiem /Eligiuszem/.

                             
                            

To z nim, w innym wpisie na blogu, wskakiwałem do warszawskich tramwajów. Otóż, on co niedziela chadzał na mszę do „Bobolego”, na ul. Rakowiecką. Sam, bez rodziców, w których nie rozpoznawałem specjalnej żarliwości religijnej. I ja wybierałem się z nim do kościoła jako jedyny  z mojej rodziny.                              
Stara kaplica w Bobolanum miała swój urok. Nie była monumentalna, a jakaś „zwyczajna”. Za to pod ołtarzem pozwalał się oglądać sam Św. Andrzej Bobola.  W szklanej trumnie. Widywaliśmy się nie raz. Czasy też były niebanalne. Przedsoborowe. Więc nie tylko pieśni religijne pieściły moje ucho, ale i język łaciński. Nie zaprzeczę, że moje upodobanie do języków tam właśnie może mieć swoje źródło. „Oremus” brzmiało pięknie i dostojnie. Łacińska modlitwa wypowiadana półgłosem przez celebransa nie oddalała, a przyciągała ku Tajemnicy. No i radosne „Ite missa est”, kończące godzinne przestępowanie z nogi na nogę, miało swoją moc.

                                   
Nadto w kościele gromadziły się też dziewczęta. Grzesznik to łakomy kąsek dla kościoła. Ja byłem chyba daniem głównym, wobec łakomstwa moich oczu. Moc natury nie pozwoliła mi na szczęście wypełnić biblijnego zalecenia i wyłupić sobie owego parzystego organu zepsucia. Chociaż raz doczekaliśmy się z Elkiem publicznego upomnienia od ołtarza. Ksiądz udzielił nam go w przypowieści o zgniłych śliwkach, od których te dobre zepsuć się mogą. Niby anonimowo, ale kiedy wpatrywał się w nas dwóch dłuższą chwilę w groźnym milczeniu, zrozumiałem – „żegnaj Niebo”. No, bo z dziewczętami w żadnym wypadku  nie byłem w stanie się pożegnać.

 
 
Ciekawe, boć przecież dla wizji raju sporo cierpień można znosić, a ja z powodu płci nadobnej cierpiałem katusze wręcz nieznośne od pierwszych drgnień dojrzewania. Dobrze, że nie czytałem jeszcze „Fausta”, bo mogłoby się to całkiem marnie skończyć. 

                                              

No więc msza już skończona i czas łączyć niebo z paleniem. Otóż, po wyjściu z kościoła, owiani oczyszczającym dymem kadzidła, szliśmy z Elkiem na Pole Mokotowskie, gdzie mieliśmy zamelinowaną paczkę papierosów "Astor". Tam dokonywaliśmy finalnej celebracji niedzielnego poranka. Wypalaliśmy po jednym, patrząc na wydychany dym jak na wędzony dowód istnienia duszy. Tak ugruntowani w partycypacji w sacrum, wracaliśmy do świata profanum.
                               

 Na studiach z kolei, pokoleniowa fascynacja kazała mi równolegle z poznawaniem posłusznej Jedynemu Panu myśli Św. Augustyna, sięgać z zapałem ku Brahmanowi, Absolutowi hinduistów, cierpiącemu na  całkowitą transcendencję wobec świata i osiągalnemu drogą naszego wyzwolenia się z tego łez padołu.  Gmatwanina dróg i ścieżek, na których szukali swych punktów dojścia miłośnicy mądrości, zaszczepiała we mnie coraz głębiej świadomość, że znalezienie się na którejś z nich jest kwestią naszego wyboru i pragnienia przy nim trwania. Pamiętny wszak, że pytanie skierowane do dziecka – który sweterek wolisz założyć, zielony czy niebieski, jest uprzedzeniem wrzasku maleństwa –„ja nie chcę iść w sweterku”, zachowałem w sobie ten próg decyzyjny. Mogę świadomie powstrzymać się od wybierania niektórych kolein wiodących wzdłuż drogi życia.



                                     
                                

  Swoją drogą, ciekawe jak to będzie. Stan infrastruktury w Polsce podpowiada, że często, czy to gładki asfalt, czy żłobiona koleinami jezdnia kończy się nagle w polu albo /optymistyczniej/ na wielkim, błotnistym placu budowy.

                          

                                 
     
 
Zgniła śliwka?
 
 

 

 

 

 

 

 











Brak komentarzy: