środa, 19 października 2011

Koan Brautigan'a


 
Richard Brautigan – z tym amerykańskim pisarzem i poetą, którego talent rozkwitł w epoce dzieci-kwiatów, los zetknął mnie dość przypadkowo i niebanalnie.
A wszystkiemu winna Halszka Szołdrska i nie ma wątpliwości, że należy się jej oddzielny wpis na blogu. Howg! Na teraz warto wiedzieć, że była naszą lektorką angielskiego na studiach i działaczką warszawskiego KIKu. Tam właśnie dotarła grupa amerykańskich duchownych różnych wyznań, a ja /dzięki Halszce/ zostałem poproszony o opiekę nad nimi w Stolicy. Trochę byłem zdziwiony ich młodym wiekiem, luzackim stylem bycia i ubioru, ale fakt, że byli miłymi i ciekawymi ludźmi sprawił, że zająłem się nimi z zapałem. Przyjęli moją asystę z wdzięcznością a jej przejawem był, na koniec, drobny prezent, niejako prywatny, od jednego z nich – książka Richarda Brautigana, którą właśnie skończył czytać. Ów zbiór opowiadań, zatytułowany „Zemsta trawnika”, został przez ofiarodawcę zaopatrzony w interesującą inskrypcję. Nad tytułem jednego z opowiadań pojawiła się zagadkowa informacja:  „Z tym wierszem jest coś nie tak. Czy odkryjesz, co to jest?”.
 
                                       
Oczywiście natychmiast rzuciłem się na tajemnicze opowiadanie. Czytałem je wiele razy. Nie znalazłem nic. A może ten amerykański duchowny stworzył dla mnie prawdziwy koan. Może mam wznieść się ponad rozwiązanie i pojąć świat po nowemu. Na razie tylko podskakiwałem niezdarnie w poszukiwaniu odpowiedzi.
Przyszedł wszak wrzesień i wzniosłem się dużo wyżej - aż na pułap 8 tysięcy metrów. Poszybowałem po niebie do Nowego Jorku. Tam, po chwili aklimatyzacji , zainstalowaniu się zawodowo w windzie towarowej w Brooklyńskiej fabryce i ustaleniu listownym tematu pracy magisterskiej, ruszyłem do księgarń dolnego Manhatannu po dzieła wszystkie Jidu Krishnamurtiego.
 I był taki sobotni poranek, gdy buszowałem po półkach przestronnego bookstore’u  w Greenich Village, a na półpięterku siedział z wyciągniętymi nogami długowłosy dryblas w lenonkach na nosie i leniwie pilnował dobytku. Po lustracji pod literą K, odnalazłem literę B gdzie stały Brautigany. Tytułów było sześć lub siedem. Wśród nich trzy cienkie tomiki wierszy. Limit finansowy kazał dokonać wyboru. Zagłębiłem się więc w treść. Już przy drugim tomiku poezji spadł na mnie grom z jasnego nieba. „Mam!”, wrzasnąłem na cały głos, a potem poleciałem z książką do dryblasa i wykrzyczałem mu resztę – zadane mi w Warszawie pytanie i moje właśnie osiąnięte zwycięstwo. Oto bowiem jeden z przeczytanych przed chwilą wierszy brzmiał: „Z tym wierszem jest coś nie tak. Czy odkryjesz, co to jest?”.

 
 
                                         
Zakupiłem całe naręcze Brautiganów i polubiłem szczególnie powieść „W arbuzowym cukrze”. Zabrałem się za tłumacze-
nie i zostałem przyjęty na translatorskie konsultacje do Roberta Stillera /patrz wpis „Kierpicznyj czaj”/.
Wnikliwi czytelnicy mojego bloga wiedzą, że zrezygnowawszy z podróży naokoło świata i spotkania w Indiach z Leonem Cyboranem, wróciłem w lutym do kraju i podjąłem indywidualny tok studiów. Oczywiście nijak się to ma do Brautigana. Za to moja pszczelarska kariera się ma.
Już następnego lata, gdyśmy z Tomkiem Rodowiczem udali się naszym pasiecznym VW busem na zakupy do Orzysza, zobaczyliśmy na parkingu pod sklepem bliźniaczego vana. Auto było na niemieckiej rejestracji i miało amerykański proporczyk. Wkrótce pojawił się jego kierowca. Nie, nie był to Richard Brautigan, ale facet właśnie w jego typie. W średnim wieku, duży, brodaty, silnie wyluzowany. Zaraz potoczyła się rozmowa. Wyznał, że pracuje w Niemczech, przy  amerykańskim wojsku. Moja świeża znajomość Stanów strasznie go kręciła. No bo jak to? Tu, w Orzyszu? Po angielsku? O Brooklynie i amerykańskich realiach? Dość na tym, że po chwili oni /z żoną/ jechali swoim busem za naszym, polnymi drogami do pasieki i do wieczora biesiadowaliśmy, a opowieściom nie było końca.
A Brautigan? Na dźwięk tego nazwiska gość podskoczył i wyznał, że kocha tego pisarza, a ja jestem od teraz jego serdecznym przyjacielem.  Obiecał, że zaraz po powrocie wyśle mi ostatnią powieść  Richarda, którą właśnie przeczytał.
Rok minął, zanim napisałem list, a w nim napomknąłem o obietnicy. Po pół roku przyszła książka. Jakiś czas po niej długi list. Ten godzien jest jest większej uwagi niż literatura. Wysłany został już ze Stanów, nie z Niemiec. Razem z listem przyszła ulotka. Reklamowała EST Training, jedną z metod grupowego wyzwalania swego prawdziwego ja z okowów cywilizacyjnej i kulturowej niewoli. Medytacje, mantrowanie, reżim wyrzeczeń cielesnych. Pozbywanie się uwikłania w świat zewnętrzny. Modne to wtedy było i jest do dziś. Pewnie też bywa słuszne i skuteczne do pewnego stopnia. U niego było. Wyczytałem z listu, że poddawszy się owemu treningowi Mike zweryfikował sferę swoich stosunków zawodowych i rzucił pracę. Następnie poddał weryfikacji swój związek małżeński i rozwiódł się. Wrócił do Stanów, podzielił się z byłą żoną dziećmi / mieli czworo/. Zamieszkał w Kaliforni, w dużym domu z ogrodem, posiał marychę, kupił starego busa, związał się z kobietą z Teksasu, która odwiedzała go czasem, a czasem on ją.
Jeśli skuteczność metody EST nie robi na was wrażenia, to sorry. Na mnie wtedy zrobiło. Długo się śmiałem, kręcąc  głową z niedowierzaniem.  Problem w tym, że nie miałem jeszcze dzieci ani żony, ani pracy w RFN. Czy gdybym miał, rzuciłbym ją na rzecz Kalifornii?
 No, nie wiem. 

 

 


Brak komentarzy: