sobota, 7 maja 2011

O się ocieraniu

Nie mam na myśli żadnego zboczenia ani alternatywnego seksu. Idzie mi o sytuacje, które mogły zaowocować ważnym spotkaniem i otarciem się o coś lub o kogoś ważnego. Przywołam przykładową okoliczność.
W latach jeszcze sześćdziesiątych interesowałem się poezją na tyle, by słuchać wykładów i prelekcji o niej w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej, w Pałacu Kultury. Tam słyszałem Juliana Przybosia recytującego swoje wiersze.
W tamtych też czasach widywałem w pobliskim sklepie spożywczym na ul. Dąbrowskiego róg Al. Niepodległości ekscentrycznego siwowłosego starca. Słyszałem, jak głośno dziękował ekspedientkom za obsługę i uśmiechał się do nich miło. Był lokalnym oryginałem. Mieszkał gdzieś dalej, na naszym osiedlu WSM. I właśnie dzięki wykładom o poezji odkryłem, kim był. Bliskim kolegą Przybosia. Mądrym i nie do końca zrozumianym przez jemu współczesnych. Nazywał się oczywiście Tadeusz Peiper. Słynny twórca słynnej "Zwrotnicy".
Wtedy też zacząłem poznawać bliżej twórczość Kazimierza Malewicza. Pamiętam, jak w 1974 roku zobaczyłem w Muzeum Gugenheima jego wystawę retrospektywną. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ujrzałem całą drogę twórczą tego znakomitego awangardowego artysty, autora suprematyzmu. Wiele zrozumiałem z jego poglądów dzięki Leszkowi Brogowskiemu. Jeszcze więcej szczegółów z trudnego życia artysty dowiedziałem się od wielkiego konesera i admiratora tej postaci, Mistrza Szymona Bojko. Ale to już w ostatnim dziesięcioleciu.
Dziś myślę sobie, że gdybym wtedy dysponował obecną świadomością tej przestrzeni, to zastąpiłbym drogę Tadeuszowi Peiperowi tam, w mokotowskim sklepie i ubłagał go, by opowiedział ze szczegółamj, jak razem z Malewiczem pojechali z Warszawy do Berlina, gdzie temu ostatniemu zorganizowano wielką wystawę jego malarstwa. Przecież spędzili razem prawie miesiąc. Jechali razem pociągiem. Peiper był przyjacielem i przewodnikiem Kazimierza. Jechali razem pociągiem, rozmawiali po drodze. Spotykali się z artystami w Berlinie. Z kim? O kogo oni z kolei się tam otarli?
A innym znów razem otarłem się o zamierzchłe czasy. Zdarzyło mi się bowiem być kiedyś na kolacji u Państwa Strynkiewiczów. Pan Franciszek, wówczas 101-letni, cieszył się przytomnością umysłu. Zapytałem więc ochoczo, czy pamięta swojego dziadka. "Jakżeby nie", huknął swym donośnym basem, "bardzo dobrze pamiętam. Zabierał mnie małego do kuźni i pokazywał wszystko, bo znał się na kowalskiej robocie".
"A czy pamięta Pan, kiedy się dziadek urodził?", ciągnąłem.  "Pewnie, że pamiętam. W 1831 roku."
I tak, z ust żywego podówczas człowieka, usłyszałem jego wspomnienie osobistych kontaktów z kimś, kto sięgał swą obecnością w pierwszą połowę 19 wieku. A przecież dziadek pana Franciszka mógł mu opowiadać o swoim dziadku. I to by był już wiek 18 z pewnością. Napoleona żywego mógł widzieć i pod nim służyć.
Fascynujące jest takie się ocieranie.

Brak komentarzy: