środa, 25 maja 2011

Dawno temu w Ameryce. Część I. W drodze do Eddiego

To był mój pierwszy wyjazd za granicę. Już ćwierć wieku z hakiem żyłem na tej ziemi, ale do tamtego pamiętnego roku 1974 nigdzie w obce kraje nie udało mi się wyrwać. Już nie mówię o zachodzie, ale nawet demoludy /kraje demokracji ludowej/ nie miały okazji mnie gościć. Wkradały się z tego powodu w mą głowę myśli natrętne, że może wcale tych krajów nie ma, a ci, co o nich opowiadają zmyślają wszystko,  preparując zdjęcia i filmy.
Aż tu nagle, zaproszony przez Jagodę, a konkretnie przez jej ciotkę, wskoczyłem w samolot czeskich linii i z przesiadką w Pradze poszybowałem do Nowego Jorku. Z lotniska zabrał nas / bo podróżowałem z Krzysztofem, kolegą ze studiów/ Wojtek, brat Jagody i zawiózł prosto na Manhattan. Wrażenie było piorunujące. Kolejny szok przeżyłem następnego ranka w lokalnym supermarkecie. Widok dwudziestu rodzajów mleka, sera, muesli i innych produktów kazał mi pomyśleć ze współczuciem o Amerykanach, narażonych nieustannie na konieczność wybierania spośród tylu możliwości.
Wojtek obiecał pomóc w znalezieniu pracy. Wcześniej zawiózł nas do odpowiedniego urzędu, gdzie bez gadania otrzymaliśmy kartę ubezpieczenia społecznego. Social security card. Ten imienny bilecik jest podstawą egzystowania w Stanach. Nie ma nic wspólnego ze słynną zieloną kartą, która uprawniała i dalej uprawnia do stałego pobytu i do pracy, ale jest rodzajem nadania człowiekowi wartości indywidualnego bytu. Takie niby-kartezjańskie „mam social security więc jestem”. Wojtek wywiązał się z obietnicy znalezienia nam pracy już po kilku dniach. Sam żył wówczas między innymi z zaopatrywania polskich barów w polskie trunki i miał rozległe znajomości.
I tak wylądowaliśmy z nim razem najpierw w barze prowadzonym przez dwie siostry z Legionowa, w mieście Passaic, w stanie New Jersey. Po ceremonii poznania się stron i przyjęciu przez Wojtka zamówienia na czystą wyborową, ruszyliśmy do Eddiego. Ten prowadził firmę „industrial painting” czyli malowanie obiektów przemysłowych. Eddie miał zostać naszym chlebodawcą. Załatwił to krótko. „Jutro macie tu być o 7 rano. Płacę 3.50 za godzinę. Gra?” Grało. I wróciliśmy z Wojtkiem do Nowego Jorku. Teraz pojawiła się alternatywa. Jechać do roboty o 4 rano, bo to ponad 100 kilometrów, a nawet nie znamy rozkładu jazdy autobusów, albo zabrać rzeczy i jeszcze wieczorem ruszać w drogę. Ja preferowałem to drugie rozwiązanie. Krzysztof wersję poranną. Po moich naleganiach wystartowaliśmy jednak przed północą.
Autobus Greyhound /ichni PKS/ zabrał nas do Passaic’u. Wyjechaliśmy tunelem Lincolna pod rzeką Hudson i oto pędzimy przez stan New Jersey. Tyle, że miasto wcale się nie skończyło. Mijamy ulice, domy, warsztaty reklamy  przy drodze i znów domy i przecznice. I gdzie ten Passaic? Byliśmy tam samochodem i to jako pasażerowie i w dzień. Kierowca okazał się pomocny. Po godzinie jazdy powiedział – jesteśmy w Passaic, ale tu są cztery przystanki. Wysiedliśmy na drugim. Prosto w ukryte w nocnej poświacie amerykańskie miasto. Razem z nami wysiadł  jakiś gość. Rzuciłem się ku niemu, czy nie wie przypadkiem, gdzie jest polska knajpa dwóch sióstr z Legionowa. Popatrzył na nas z lekkim przerażeniem i zniknął. Ruszyliśmy przed siebie na czuja. Nic nam nie przypominało wczorajszej topografii miejsca. Szliśmy środkiem wyludnionej ulicy. Nagle widzimy otwarte drzwi w narożnym domu i lampkę nad wejściem. I szyld. Bar! Otwarty! Jeden bar musi znać inne bary. Wchodzimy. W środku jeszcze ciemniej niż na zewnątrz. Mała żarówka oświetla butelki i ladę. Za nią słabo widoczny czarny barman. Ku niemu skierowuję nasze pytanie o siostry z L. Odpowiedź pada wszak z czarnej otchłani po lewej stronie. „Ej! Czego oni tu szukają?” Dostrzegam kilka par oczu świecących białkami w ciemności. I nic więcej. Teraz, jedna z tych par materializuje się obok nas przy barze. Ten zza lady tłumaczy, że to chyba będzie dalej prosto a potem w lewo. Ten koło nas trąca mnie w ramię i z uśmiechem obstaje, że barman robi nas w konia i że to jest zupełnie gdzie indziej. Białka z głębi dalej upierają się przy pytaniu o sens naszej tu obecności. Mówię do Krzysztofa półgębkiem po polsku. „Powolutku i spokojnie wycofujemy się tyłem ku drzwiom.” I wciąż zagaduję tych obywateli zgodnie z savoir vivrem. Po kilku głośnych zapewnieniach o wdzięczności za udzieloną informację, wypadamy na ulicę. Ruszamy za wskazówkami barmana. Nagle jakieś hałasy. Pokrzykiwania i śmiechy. Tyle, że niedorosłe. Dziecinne. Faktycznie. Nieopodal, na schodkach przed domem, gruba mama i czworo drobiazgu bawią się wesoło jak za dnia. Mama ze śmiechem upomina dziatwę. Jest druga w nocy.
Chwilę potem, o dziwo znajdujemy upragniony polski bar. Zamknięty na głucho. Czynny był do pierwszej. Ale nie jest żle, bo stąd znamy już drogę do Eddiego. Tyle, że zaczęło mżyć, a do 7 zostało jeszcze ponad 4 godziny. Trudno, idziemy. A tu znowu drzwi otwarte i nawet muzyczka country wesoło przygrywa ze środka. Super, jest się gdzie schować przed deszczem. Za ladą dziewczyna z prerii. Burza blond włosów, bluzeczka w kratę  z trudem opinająca obfite krągłości i krótkie spodnie na szelkach. Klasyka. W środku kilka osób. Widać i oczy i białka. Przy barze jakiś starszy chudy jegomość w szarum garniturze. Siadamy obok. Zamawiamy po piwie. Jest dobrze. Po chwili ciszy muzyka zaczyna pykać rytmem kibordu. W krąg parkietu zwlekają się dwie smutne go-go girlsy. Snują się ledwo żywe, a gitarzysta brzęczy jakiś kawałek Czerwonych Gitar. Idyllę przerywa kowbojka zza lady. „No to jeszcze po piwku od firmy, chłopaki, i zamykamy budę bo zaraz trzecia.” O losie! Mówię do Krzysztofa: „Pójdę na ryzyko, posłuchaj. I zwracam się do tego smutnego koło nas po polsku, że o 7 mamy zacząć u Eddiego, a na dworze mżawka. Nie mamy gdzie złożyć głowy, więc może by się zgodził, żebyśmy przekimali te parę godzin w jego aucie. Możemy mu zostawić w zastaw paszporty. „Po co mi wasze paszporty, odzywa się po naszemu, ja mam insiurens na swoją karę. Możecie przekimać w środku, tylko żeby was policja nie nakryła, bo dadzą mandat. I podwiózł nas kawałek bliżej Eddiego, bo tam mieszkał. Łyknęliśmy jeszcze to piwko od firmy, nastawiliśmy budzik na 6.30 i zapadliśmy w American dream.

Brak komentarzy: