środa, 25 maja 2011

Dawno temu w Ameryce. Część II. Mazut i inne paliwa.

U Eddiego jesteśmy punkt siódma. Cała ekipa to Polacy. Większość Polaków to Górale. Fest chłopy. Wskakujemy do vana i lecimy na robotę. Dobre 40 minut drogi. Obiekt przemysłowy pierwszej klasy. Mamy czyścić i malować jeden z trzech wielkich zbiorników na mazut. Beczka wysokości trzypiętrowego domu. Wokół zbiornika szerokie zagłębienie wypełnione błotkiem mazutowym. Na ścianie wisi na linach ławeczka. Z niej będą czyszczone z korozji boki zbiornika. Sprężonym strumieniem powietrza z krzemionkowym pyłem. Ale na razie czekamy. Łazimy w kółko. Znudzony przysiadam na jakiejś skrzynce. „Człowieku, nie siadaj – upomina szef – bo zobaczą, że nie masz nic do roboty. Musisz chodzić.” Chodzę. Wreszcie robota wpada nam w ręce. Dostaję do trzymania jedną z lin, na której wisi ławeczka. Jeszcze pusta. Problem w tym, że kiedy wskakuje na nią jeden z górali, lina zaczyna mi się ślizgać w rękach. Jest przecież cała upaprana w mazucie. Co gorsza, moje 80 kilo wagi też nie wydają się wystarczające. Czuję, że nogi zaczynają się ślizgać, ciągnąc mnie w kierunku niecki z mazutowym błotkiem. „Dajno”, słyszę zza siebie i inny góralski chłop na schwał przejmuje linę.
Oddycham z ulgą. Rychło dostaję przydział do innego zadania. Będę malował górę zbiornika. Dostaję 20-kilową puszkę farby i wałki na kiju. Ruszam w górę schodkami wzdłuż ściany zbiornika. Za mną posapując, pnie się jakiś starszy Jankes w niebieskiej koszuli. Znaczy trade – unionowy, czyli związkowiec. Oni skrupulatnie pilnują wszystkich przepisów prawa pracy i BHP. To już mi powiedziano. Idziemy. Z mojej prawej strony jednodrutowa barierka, schodki na jakieś 60 cm szerokości. Lezę na górę, ale czuję, że cienka rączka od bańki z farbą  już do bólu wrzyna mi się w lewą dłoń. Trochę drygam, bo jakby mi się ta pucha wymknęła z ręki, to pan związkowiec mógłby mieć kłopoty ze wszystkimi przepisami.
Doniosłem. Malowanie poszło jak z płatka. Cóż to jest pomachać patykiem pięć godzin w pełnym słońcu na dachu.  A dach wielki jak namiot cyrkowy. Trochę nieswojo maluje się przy brzegach, bo złapać nie ma się zupełnie za co. Na szczęście nie było potrzeby. Do piątej sporo się udało pomalować.
Wracamy. Czeka nas pracowity wieczór. Trzeba znaleźć jakiś kąt do mieszkania. Na teraz, naszym domem jest bar sióstr z Legionowa. Idziemy tam prosto po robocie. Kilku chłopaków od Eddiego też. Fajni goście. Śmieją się wesoło. Przepalają skręty. Częstują. Jest miło. Siadamy przy barze. Przypominam Krzyśkowi, że trzeba zająć się zakwaterowaniem, ale wiadomo, że po kielichu też trzeba wypić. To barowe popijanie odbywa się tu według specjalnego rytuału. Siadasz i wykładasz przed sobą forsę, za  którą będziesz się nachlewał. Barman nalewa zamówioną kolejkę i sam odlicza sobie należną kwotę. Reszta leży dalej przed tobą. Co jakiś czas, któryś z gości przy barze zamawia kolejkę dla wszystkich. Barman nalewa. Wołamy głośno „cheers” fundatorowi i sobie nawzajem i „chlap”. Oczywiście za jakiś czas trzeba się zrewanżować. Ale u nas z forsą cienko. A to, co mamy, to i tak pożyczone. Ryzyko powiększa się znacznie wobec faktu, że Krzysztof lubi wypić. A właśnie golnął tę kolejkę, która całkowicie zwalnia go z kontroli nad następną. Co gorsza, jako człowiek ze Szmulek, lubi też się trzaskać. Szczególnie po wódeczce. I nie ma tu żadnego znaczenia, że studiuje filozofię przyrody na katolickiej uczelni. Właśnie widzę, jak zaczynają mu chodzić mięśnie żuchwy. A jakiś młody autochton przy końcu baru głośno się śmieje. Z kogo on się tak śmieje? No przecież z nas.  I Krzysztof rusza ku niemu, by bronić honoru Polski, Szmulek i Krzysztofa N. Lecę za nim, trzymam za łapy i z trudem pacyfikuję. Teraz już w desperacji tłumaczę dziewczynom, żeby miały na niego oko i ruszam na poszukiwanie locum. Mam kilka adresów od chłopaków i od barmanki. Nawet mnie jeden podwozi swoją bryką. Wkrótce oglądam obrazki jak z filmu. W piwnicy trzy piętrowe prycze. Na nich leży czarnorobocza gastaibarterka z Podhala. Wąskie przejście wzdłuż prycz, słaba żarówka na drucie i nic więcej. Ani tam ani nigdzie indziej nie udaje mi się nic znaleźć. Zresztą nie ma się co dziwić, bo tu szczególnie, widok ciutkę zawianego młodzieńca z włosami do pasa nie otwiera drzwi na oścież. Wracam do baru. Krzysztof jest już narąbany pod sufit. Barmanka lituje się nad nami i pozwala przespać tę noc u siebie. Idziemy wlokąc Krzysztofa między sobą. U dziewczyny w domu wita nas jej man. Też gada po naszemu, tyle, że niewiele gada. Jest zajęty czyszczeniem swojej spluwy. Zwalamy Krzyśka na jakiś materac. Ja rzucam się obok na drugi. Zapadam w kolejny American dream.
Rano czeka na nas podobna robota, ale po niej już nie idę do baru. Nie szukam też mieszkania. Zdaję sobie sprawę, że tu może zrealizować się tylko jeden scenariusz. Robota u Eddiego, bar z wódeczką i trawą oraz piwnica z telewizorem. Chyba nie tak miało być. Nawet za 3.50 na godzinę. Przecież chciałem coś zobaczyć. Postudiować nawet trochę. Poznać jakichś ludzi. I objechać świat dookoła.
Oznajmiam Krzysztofowi kategorycznie, że wracam do Nowego Jorku i tam szukam pracy i mieszkania. Nie bardzo mu to pasuje. Ale ja nie ustępuję. Wracamy. Nazajutrz znajdujemy mieszkanie w Brooklynie i pracę nieopodal.  W dużym fabrycznym budynku. Ja w windzie, on jako nocny stróż. Ale to już zostało opisane.

Brak komentarzy: