niedziela, 27 lutego 2011

Siedem lekcji nad Wisłą

Sezon letni 2010 przyniósł nową formułę oswajania brzegu królowej polskich rzek. Nazwałem ten projekt "Siedem wykładów nad Wisłą". Siedem okazji do porozmawiania o ciekawych sprawach. Podzielenia się swoimi pasjami. Zapytania o cudze. Umownie na 513 kilometrze500 metrze biegu Wisły. Naprzeciw barki. Na trasie nadrzecznych spacerowiczów.
Miała być rozmowa. Miało być sokratycznie. Więc trzeba zacząć 'od dołu'. Wiem, że nic nie wiem. Wobec tego nie wykłady, a lekcje. Jak w pierwszej klasie. Zeszyt w trzy linie. Kaligrafia.


 Lekcja pierwsza


Coś o tym wiem, bowiem po 6 latach pracy w pasiece musiałem stamtąd uciekać. Uczuliłem się nagle na jad pszczeli i kolejne użądlenie mogło okazać się śmiertelne.
    O żądlenie sporo osób pytało, ale większość chciała coś wiedzieć o miodzie. Szczególnie o jego jakości. Jak odróżnić prawdziwy od fałszywego. Trafił się też pszczelarz. Porozmawialiśmy o chorobach pszczół. A niedawno kupiłem w Warszawie, na straganie miód wrzosowy. Jaki pyszny! Taki sam kiedyś sprzedawałem.

Lekcja druga                           
                                             

OuLiPo wtargnęło w moje życie za sprawą Georgesa Pereca i jego książki "Życie - instrukcja obsługi", o której zrazu przeczytałem w czyjejś recenzji. Zastanawia już sam fakt, że trwając w tym świecie  dość długo i stąpając po ścieżkach równoległych, chwilami zbliżających się do siebie na minimalną odległość, ocierając się o nazwisko i fragmenty innych utworów, dopiero po latach,  następuje ta najmilsza z kolizji,  nagłe przeniknięcie czyjegoś istnienia z anonimowego tłumu w zakres mojego własnego bytowania.
Długo i daremnie poszukiwana w antykwariatach, marnie prognozowana przez poprzedniego wydawcę, nagle objawia się "na nosa", po zapachu nieomal, gdy podczas bytności w księgarni "Traffic", już w momencie kierowania się do wyjścia, wzrok pada na jej okładkę wśród okładek, i w oka mgnieniu ośrodek odczytywania pisma, porozumiewa się z ośrodkiem pamięci, ten z centrum pożądania i wszystkie trzy działają na punkt wydzielania endorfin sprzężony z mięśniami rozciągającymi usta w uśmiechu. Wczoraj dopiero dotarła z hurtowni, dowiaduję się. Jeszcze ciepła.
Tak spełniona, jest pochłaniana bez wątpliwości, z żarliwą intencją wyczytania istoty, ale też zaznania smaczków niezliczonych przypraw zgromadzonych wokół tego "talerza z golonką".
I zaraz potem skok we wspomagającą przypadkowość. Stara "Literatura na świecie", zdjęta z cudzej półki, a w niej Alfred Jarry i patafizyka i tamże Agnieszka Taborska, przecież urocza małżonka Marcina, z którym wspólna moja pasja Johna Mayalla kiedyś, kiedyś, jeszcze przed powstaniem czasu, a tu ona razem z Rolandem Toporem przy stoliku w paryskiej kawiarni i pisanie Stefana Themersona do Rolanda i jego nieodpisanie, a przecież Themerson to Klara, która jego archiwum w Londynie kiedyś, a niedługo potem urocza małżonka Żuka, z którym moja rozmowa, przecież nie tak dawno temu, kilka lat zaledwie, na jego życzenie. Zaowocowała.
Warsztat Literatury potencjalnej - grupa  niezłych wariatów, którzy obdarzeni talentami, próbują zadziwiająco skutecznie żonglować opcjami wyśrubowanych świrowatością kryteriów. Matematyczność, skomplikowania formalne, przeszkody niemożliwe - do pokonania, rodzą "100 tysięcy miliardów wierszy" pana Quenau i inne  Gaudi-o-podobne konstrukcje.
Pomysł patafizyki - tej czarnej materii, wszystkiego, co nie jest metafizyką, która jest o tym, co jest - więc o czym jest patafizyka? Nie o tym, co nie jest, ale o tym, co jest, ale się nie da uogólnić we wszystko, co jest.  Pozostaje zatem tym, co jest poza wszystkim.
Więc Escher uprawiający matematykę, z której nic, jak twierdzi, nie rozumie, bo jak ma rozumieć dziecko Newtona, że mu pod ołówkiem woda płynie pod górę, a ludzie schodząc w dół, pną się na szczyt.
Zabawy paradoksem poznawczych władz naszego umysłu, zabawa formą i treścią, zabawa uciskająca ośrodek wydzielania endorfin i działająca na centrum, które rozciąga mięśnie ust w uśmiechu.

I ludzkie opowieści o czytaniu i nieczytaniu.


Lekcja trzecia
                                                       

W zasadzie nie przepadam za truskawkami. Owszem, są pierwsze. Owszem, są soczyste i aromatyczne. Owszem, zjem chętnie. Ale dotąd nie robiłem z nich przetworów. Aż w końcu zrobiłem. I przyniosłem nad Wisłę. Jeszcze ciepłe. Jedne same. inne z czereśniami. Dalej, z goździkiem. Z imbirem. Z limonką. I z pieprzem. Zajadali, aż miło.




 Zjedli wszystko. Nawet nie pytałem o orzechy, bo ciągle mieli gęby pełne truskawek. Ja zresztą  też.

Lekcja czwarta
                                                                                                       

Co chciałbym ocalić od pamiętania. Zdawałoby się, trudny temat. Nadeszła mocno starsza pani. Usiadła. 'Oj, prosze pana, dużo. I wojnę i Powstanie i komunę. Wolałabym nie pamiętać.' A po bez mała godzinie snucia opowieści dodała: 'No i wyciągnął mnie pan na wspomnienia. I pan tak tu siedzi i rozmawia z ludźmi? To bardzo miłe.' I poszła.

Lekcja piąta.
                                               

Wziąłem się i ja za muzykowanie nad Wisłą  wspólnie z moją córką Dorotą, która przyniosła gitarę i smyczek, i pasję do muzycznych improwizacji.

Oba zdjęcia autorstwa Agaty Rubeńczyk, lat 6

 Szło nam świetnie, aż przyszła burza. Uciekliśmy na barkę. Nie tę dużą. Tę małą, co za nią. Mieszkalną. Z okienkami niemal na poziomie wody. Burza była fest. Światła na barce tyle, co z latarki i od błyskawic. Pod barką woda. Nad barką woda. Wokół barki woda. Wali, bębni, zacina. A my w środku. Chyba z 10 osób. Trochę straszno. Trochę groźnie. Siedzimy, patrzymy, gadamy. Jemy coś nawet. Atmosfera kompletnie odlotowa. A harmoszka przechodzi z rąk do rąk. Gra bez przerwy.

Lekcja szósta.
                                              

Moje notatki z wykładów Barbary Skargi


Eseje Barbary Skargi robią wrażenie. Są mądre. Wybrałem ten, bo aktualny. Wszak obalamy granice na potęgę. Mur berliński. Shengen. Globalizacja. Kultura masowa. Nawet pandemia grypy.
I budujemy granice na ostro.  Mury na granicy meksykańskiej i izraelskiej. Romowie z Francji. Getta etniczne... Dość tej zgrai emigrantów. Obcy, choć sąsiad, i mu się nie kłaniam.
My  patrioci, a oni  zdrajcy. Komuniści. No i ci, wiadomo, co zawsze chcieli Polskę sprzedać. Jak Chrystus będzie królem Polski, to nie pozwoli...
Jako nie-historyk mogę sobie podumać, co by tu było w Warszawie, gdyby nie II wojna Światowa. Pewnie mieszkałoby w stolicy jakieś 2 miliony Polaków i milion Żydów. No i wtedy wołanie o Chrystusa na króla. Z tą jego tabliczką I.N.R.I? To by było ciekawe. Przecież Stefan Batory też nie był Polakiem.
Okazało się, że najwięcej o granicach miała do powiedzenia młoda Rosjanka. Mówiła ładnie po polsku. Kiedyś tu mieszkała. Teraz przyjechała odwiedzić. Z zagranicy. Z Moskwy.

Lekcja siódma.

                                                  

Milczałem. Notowałem po cichu tych, którzy czytali dlaczego milczę.



Niektórzy solidaryzowali się ze mną grzechocąc przez moment kamykami w plastikowej butelce. Ja z nimi współgrzechotałem. "Panie, daj pan spokój! Ja tu przyszedłem w ciszy posiedzieć!" Powiedział jeden i poszedł. Lekcji nie przeczytał.

Brak komentarzy: