czwartek, 17 lutego 2011

Mistrz

Mistrz. To słowo domaga się liczby pojedynczej. Zgody z zasadą apofatyki. Jak stopień najwyższy przymiotnika. Może być tylko jeden. Może niekoniecznie w dziejach ludzkości. Tam jest inaczej. Rzucam okiem na półkę i czytam Eugene Fromentin – Mistrzowie dawni.
Ale do mnie samego przychodzili pojedynczo. Albo raczej pojawiali się. W różnych okresach życia. Dziś widzę, że zawsze wtedy, gdy byli bardzo potrzebni.
Widok samego siebie samego na zdjęciu ze szkoły średniej do dziś potwierdza ten sam dramat. Bezradność i niewyraźność postaci w której środku kłębiło się od nienazwanych pragnień, niewyklutych możliwości, wzajem podsycających się napięć. Ból i męka bezkształtnego nastolatka. Totalny brak pewności siebie. Mdłości.

Takim też musiał mnie postrzegać nasz wychowawca w liceum. Stanisław Nyrkowski alias Pingwin alias Makaron. Mały, korpulentny, impulsywny. Uczył polskiego czyli głównie polskiej literatury. Klasa była czysto męska, jak i całe liceum. Jeszcze wtedy Świerszcz, czyli Świerczewski, potem Modzelewski, aż wreszcie, już po mnie, Goethe. Do dziś.
Makaron był cholerykiem. Usprawiedliwiał swą wybuchowość domniemaną włoską babką. Krótko mówiąc lał nas bezlitośnie w chwilach braku skuteczności perswazji słownej. Dopadał opornego delikwenta i bez względu na jego wzrost, chwytał jedną ręką za kołnierz, drugą za pasek z tyłu spodni i podskakując, bo nie dosięgał, kopał go kolanem w tyłek i tak wyprowadzał z klasy z okrzykiem – po matkę.
                                   
 Składał tym hasłem oczywiście hołd wiekowi dziewiętnastemu, w którym się urodził, wiekowi kolejnych przegranych powstań narodowych, zbierających żniwo wśród męskiej części społeczeństwa. To na matkach – wdowach pozostawał obowiązek wychowania patriotycznego synów do następnego beznadziejnego zrywu.
A tu co? Trzydziestu paru okropnych nastolatków z początku okropnych lat 60ych siedzi naprzeciw niego – Makarona, który właśnie wszedł do klasy. Stanął. Popatrzył na nas przenikliwie i rzecze – Wasze gęby cegłą by trzeba szlifować. Wam tylko kiełbacha w głowie, a ja wam przyszedłem Norwida wykładać.
I wykładał. I cóż z tego, że i mnie zdarzało się wracać do domu „po matkę” z podrapaną szyją i podartą na plecach koszulą. Cóż z tego, że we czterech, za karę, musieliśmy wiórkować parkiet  w jego prywatnym mieszkaniu? Cóż z tego, jeśli w zamian ujrzeliśmy na własne oczy pasję prawdziwego humanisty. Rzeczywistą, wielką – bibliofilską. Usłyszeliśmy opowieści o białych krukach i cymeliach. Dotknąć mogliśmy grzbietów w skórę oprawnych ksiąg na pergaminie pisanych, zajrzeć do wielkiego zbioru sataników, stanąć przed oryginalnym obrazem Wyspiańskiego, obejrzeć prawdziwe zaproszenie do” Zielonego Balonika”. Zakołowało się w głowie od ogromu tej pasji do świata kultury. I był ów dom długo jeszcze po maturze miejscem spotkań, rozmów i uniesień intelektualnych. Tym większych, że wzbogaconych urokiem, niezwykłą urodą i wdziękiem Jasi, małżonki Makarona, takoż polonistki.

Były też lata 70te, nabrzmiewające kontestacją, wojowaniem o tolerancję, fascynujące teatrem alternatywnym i sztuką konceptualną. Nade wszystko zaś muzyką. Studiowaliśmy filozofię. Nasza hardość, granicząca czasem z arogancją, objawiała się między innymi niedbałym stosunkiem do kanaonu zgłębianej przez nas nauki. Przywołam anegdotę. Oddając nam nasze prace semestralne prof.Mieczysław Gogacz zapytał mego przyjaciela, Tomka Tuszko – panie Tomaszu, dlaczego nie ujawniacie tego potencjału, który w was tkwi? A Tomek z właściwą naszemu pokoleniu delikatnością odrzekł /przecież nie cytuję dokładnie/: „bo nas tomizm nie aż tak interesuje.” Tu, zamiast natychmiast dostać liniałem po łapie usłyszał nowe pytanie: „a co was intetesuje bardziej?
 No wschód, Indie, te rzeczy,” sprecyzował Tomasz.
W wyniku /pewnie nie tylko/ tej rozmowy, dwa tygodnie później zatrudniony został na Wydziale Historii Filozofii Chrześcijańskiej dr. Leon Cyboran, indolog.

 Wokół niego skupiła się grupa ok. 15 osób, między innymi i ja. Przyjęliśmy z radością zmianę, a właściwie rozszerzenie zadań. Teraz, obok studiowania wers po wersie „De Ente et Essentia” Św. Tomasza, ślęczeliśmy z zapałem nad Jogasutrami mistrza Patańdżalego.  Czym nas Leon obdarował? Radością zgłębiania wiedzy na pewno. Pokorą w tej pracy? Ano, przybiegam raz do niego, do pracowni na Strzeleckiej, z rewelacją na którą wpadłem przedzierając się przez sanskrycki tekst. Ot, przyszło mi coś do głowy i chciałem się zaraz tym podzielić. Leon posłuchał mnie uważnie, przyznał, że nie dopatruje się tego, co ja widzę, po czym zaczął wertować uważnie wielki słownik sanskrycko – angielski. Widzisz – mówi, tu też nic o tym nie mówią, ale zaczekaj... Wstał, przystawił drabinkę do regału, wdrapał się na nią, wyszukał na górnej półce inne źródło pisane, zlazł, przekartkował je w odpowiednim miejscu i dodał, „tu też o tym nie wspominają”. Została mi ta lekcja pokory na resztę życia.
Leon wyprawiał się kilkakrotnie do Indii. Był wszak także praktykiem – „wyznawcą” jogi. Po pierwszym roku naszej naukowej relacji Mistrz – uczeń uzyskałem urlop i poleciałem do Nowego Jorku. Tam pracując jako windziarz w fabryce w Brooklynie, siedziałem w wolnych chwilach na pudłach kartonowych i wypisywałem na nich alfabetem devanagari ćwiczenia z sanskrytu.


Albo, dla odmiany czytałem rozmowy z Jidu Krishnamurtim – nakupiłem sobie tych książek całą furę w cudnej księgarni w Greenwich Village. Właśnie tego autora zasugerował mi listownie Leon jako temat pracy magisterskiej.
Najmilsze wszak były nasze plany jeszcze sprzed wyjazdu. Otóż, ukartowaliśmy z Leonem, że w następne wakacje spotkamy się w Indiach. On, z Polski a ja, przez Stany, dookoła świata mieliśmy tam dotrzeć. Dostałem od niego listę adresów i rekomendacji. Pod każdym miałem się na doktora Cyborana powołać by uzyskać gościnę. Został mi ten notes jako kolorowa pamiątka tamtych czasów.

Świata wtedy nie objechałem. Wróciłem wczwśniej i w ramach indywidualnego toku studiów zgłębiałem dalej mądrość Indii.
Wspominam również z podziwem spotkanie, za sprawą Leona, z wielkim muzykiem Konstantym Regameyem. On także był indologiem i na zaproszenie Leona przyjechał do Warszawy. Przyszedł na nasze zajęcia i oto na naszych oczach odbyła się dysputa mistrzów w kwestii terminów występujących w „Jogasutrach‘ i subtelnych odcieni ich znaczeń. Byliśmy pod wrażeniem.
Leon zginął tragicznie niedługo po naszym ukończeniu studiów. Nie zostałem indologiem ani krishnamurtystą. Nie byłem w Indiach.  Niewiele pamiętam już z sanskrytu. Czuję wszak wiele czułej wdzięczności do Leona Cyborana za to, że tak swobodnie i „na ty” przybliżył nas do spraw najpoważniejszych. Nie tyle namieszał, co pomógł poukładać nam w głowach. Był niezłą poręczą w czasach tamtego zamętu.

Kiedy zaczynasz studia filozoficzne, to prędzej czy później dopada cię pytanie - no dobrze, ale z czego ja będę żył? Odpowiedź znalazłem już pod koniec drugiego semestru. Przecież to jasne. Zostanę pszczelarzem. Poszukam gdzieś pod Lublinem proboszcza, który zna się na pszczołach, ukłonię mu się i poproszę, żeby nauczył bartnictwa biednego studenta z ATK. Powołam się przy tym na nauczania Św. Tomasza. W dzień będę pobierał nauki w pasiece, a wieczorem, przy wiśniówce będziemy sobie gwarzyć z proboszczem o Świętym Anzelmie albo Bonawenturze.
Oczywiście zwierzyłem się z tych planów Tomkowi, a on zaraz przyniósł mi nowinę, że na wyższym roku jest taki student, co też chce być pszczelarzem. Tak poznałem Tomka Rodowicza. I okazało się, że nie musimy szukać żadnego proboszcza. Przyjaciel jego dziadka miał pasiekę na Mazurach i rozglądał się za jakimiś pomocnikami "bo go nogi już tak nie nosiły". Tak poznałem Henryka Fronczaka zwanego "Wujem". I oniemiałem. Z wrażenia. Fakty, które pojawiały się w barwnych opowieściach i anegdotach składały się na niebywałą całość. Uczestnik wojny z 1920 r. i kampanii wrześniowej, powstaniec z 1944, kapitan żeglugi morskiej kształcony i dyplomowany osobiście przez legendarnego gen. Mariusza Zaruskiego, PPS-owiec z krwi i kości, wioślarz - olimpijczyk z Paryża, motorowodniak i wreszcie pszczelarz.
Wiele godzin przyszło nam spędzać razem w maleńkiej pracowni w pasiece. Opowieści Wuja przeplatane były podśpiewywaniem i pogwizdywaniem, zgodnie z mądrością Mistrza Nachmana z Bracławia - "Wyrób w sobie nawyk podśpiewywania. Dzięki niemu nabierzesz pogody ducha".
 
Wuj nie znał Nachmana, ale uczony jeszcze w carskiej szkole cytował piosenkę z filmu "Świat się śmieje" - "bo kto s piesniej po żizni szagajet, tot nikagda i nigdzie nie prapadziot."
Anegdoty Wuja dzieliły się na wojskowo-wojenne i cywilne. Wojskowe, najczęściej dramatyczne, miały swój stały happy end - "...a potem zrobiliśmy jajecznicę".Te cywilne kończyły się radośnie - "...a potem poszliśmy na lody".
W tych barwnych powiastkach przewijały się przed nami dzieje Polski, typy i charaktery ludzkie, wydarzenia polityczne i przygody Henia Fronczaka. Przywołam jedną: "Osaczyliśmy raz Moskala na drzewie. Był nieduży, skośnooki. Ot, strzelec wyborowy. Wołamy do niego: słazi. A on - "niet, nie sajdu." No to wrzeszczymy - "Słazi, a to ubijom." A on do nas - "Nie sajdu. Kamuna pasadziła, kamuna snimiot."
Czego nas Henryk Fronczak nauczył? Oczywiście sporo historii, trochę psychologii, niemało etyki rycerskiej, nade wszystko zaś metodologii pracy.


 Bo Henio pszczelarzem był znakomitym. Stawał przy ulu, dmuchał podkurzaczem w oczko i tłumaczył - "Tomek, to jest tak jakbyś robił operację. Otwierasz ul i wykonujesz tylko potrzebne ruchy. W jak najkrótszym czasie robisz wszystko, co należy. Bez żadnego pośpiechu. Z opanowaniem, uważnie, celowo. Rozumiesz?" Nie czas było przy tym na walkę z rozzłoszczonymi pszczołami. Niekiedy udawało się jakąś uprzedzić we włosach zanim zdołała użądlić. Ale Wuj, pochylając się nad ulem mówił tylko.  "Łazi mi jakaś po plecach" a za chwilę dodawał "Cholera, ale mi dała" i ani na moment nie przerywał pracy.
Wuj palił i choć bardzo chciał, nie potrafił się oduczyć. Oddawał nam swoje "Klubowe" i kazał sobie wydzielać. Byliśmy okrutnie konsekwentni.


 Prosił też, by w przyszłości podrzucać mu przy okazji jednego "klubowego" na jego grób. Nie wywiązuję się z tego poprawnie, ale wędrując przez Powązki do moich bliskich mijam po drodze Henia i krzyczę głośno "Czołem Wuju!" I słyszę jak Henio pogwizduje. A może to kos. Tyle ich tam lata.
 
 
 

1 komentarz:

Zooey Glass pisze...

Jacku drogi,
co jakiś czas wracam do Twego bloga, czasem też zapraszam kogoś ze znajomych, by zerknął. Ogromnie żałuję, że poznikały zdjęcia...
Czy mógłbyś coś zrobić, by wróciły na miejsce?

Pozdrawiam bardzo serdecznie.