czwartek, 24 lutego 2011

Jo & MU


Joannę zwaliśmy wtedy Joachą, dla odróżnienia od Joanny Krzysztoń. Mieszkaliśmy z Joachą nieomal po sąsiedzku. Trzeba było jednak dopiero szalonych lat 70tych, by skrzyżowały się nasze drogi. W tamtych czasach, przez jej małe mieszkanko przy ul. Racławickiej, przewalała się cała teatralna alternatywa. Jasiński z Teatrem Stu, ludzie od Grotowskiego, od Barby, od Akademii Ruchu. Nawet Quatro Tablas z Peru. Bywałem i ja. Spotykałem różnych. Jacka Ostaszewskiego i Milosa Kurtisa. Tam poznałem Grześka Doktora. Tam też zwierzyłem się Joannie, po moim powrocie ze Stanów w 1974 roku, że chcę przejechać autostopem  Europę jak najdalej się da, czyli do Lizbony. A wracając zamierzam utkwić na winobraniu w Burgundii. W winnicy należącej do dziadka Claire. Świeżo poślubionej Markowi. Naszemu Markowi Prokopowi, przyjacielowi Tomka Rodowicza i Tadzia Klimczaka. A wszyscyśmy byli z ATKu. Oni bardziej od prof Gogacza, ja od dr. Cyborana.
A Joacha woła na to –zabierz  mnie ze sobą! Na co ja – nie ma sprawy. To samo powtórzyło się z Tadziem Urbaniakiem. No to będzie nas troje, zadecydowałem.
Nasz stop zaczął się w Paryżu. Tam dokonaliśmy najpierw zlotu gwiaździstego. Pierwszy przybyłem ja, bo trafiła się okazja. Jean, mąż Marysi /oczywiście Rodowicz/ musiał wracać z warszawskiego urlopu do pracy i mogłem się z nim zabrać. Buszowałem więc przez dwa tygodnie po Paryżu rowerem i boso, czekając na Tadzia, który miał nadciągnąć z Wiednia. Ale gdy okazało się, że Joacha przyjedzie pociągiem, postanowiliśmy spotkać się my dwaj w Nancy, odwiedzić tam przemiłą znajomą i  pojechać  stopem po Joachę na granicę niemiecko-francuską. A potem do Paryża. Taki był mus, bowiem oni nie mieli wizy portugalskiej i musieli ją zdobyć  we francuskiej stolicy. Zdobyli. To był rok 1974, sierpień, czyli zaledwie 4 miesiące po zwycięstwie „rewolucji goździków” i obaleniu Salazara. Portugalia była na maksa odchylona na lewo i faktycznie dało się to odczuć na granicy hiszpańsko-portugalskiej. Z jednej strony śmiesznie surowa guardia civil, a z drugiej na widok polskich paszportów uśmiech serdeczny, jak u Broniewskiego w” Magnitogorsku albo rozmowie z Janem”. Cóż oni biedni mogli wiedzić o gomułkowszczyźnie.


Ale zaraz, gdzie Jan, a gdzie Joacha? Ano, w końcu wylądowaliśmy na winobraniu. Nie, żeby wcześniej nic się nie działo. Było super, ale to na inny wpis. Na przykład o Rosi. Bo ją i Rolfa spotkaliśmy gdzieś pod Geroną. Wracali busem z Afryki.
Na winobraniu było świetnie, No może prawie, bo cały czas mżył deszcz. Na przełomie września i października rano temperatura sięgała nieco powyżej zera, a my w winnicy rżnęliśmy winne grona. Dziewczyny płakały z zimna. Ręce grabiały. „Porteur! Porteur!, wołaliśmy do tragarza i wrzucaliśmy mu do kosza na plecach, soczyście bolesną zawartość naszych kubełków.

Wieczorem, po pracy, przy obiedzie humory wracały wszystkim. No bo jak miały nie wracać, gdy w ciągu dwóch godzin pojawiało się na stole kolejnych sześć lub siedem pysznych dań. Butelki z winem krążyły, pieśni śpiewały się w wielu językach. Nacji było tam sporo. A nasza grupa doborowa – Tomek Tuszko z Dorotą Strynkiewicz, Tadzio Klimczak , Joacha i ja. Tadeusz Urbaniak złapał robotę nieopodal. No i Joacha wygrała ronkurs na najpiękniejsze stopy. Trochęśmy się na nią boczyli, bo wygrała ex equo z jakimś francuzikiem, co nie okazało się bez konsekwencji.
Jakiś czas potem, miłość do teatru alternatywnego zagnała ją z Polski do Peru – w gościnę do Quatro Tablas. Czas w Ameryce płynął tak wolno, że została tam jeszcze cały następny rok.
Wróciła, żeby wnet przepaść w Szwecji. Harowała tam i studiowała w Polsce, a żeby pokonać formalności przywdziała nazwisko szwedzko brzmiące. Ma je do dziś. Wreszcie, po latach wróciła. Jej przygód po drodze nie spiszę. Może nasz wspólny szwedzki epizodzik mógłby się pojawić we wpisie –„bracia Zalewscy”.  Pomyślę o tym. Ale nie teraz, bo nam się zupełnie Mu zagubi. A już jest tuż, tuż.
Murray’a spotkała Joanna we Wrocławiu, w czasach, gdy panował tam niepodzielnie Jerzy Grotowski. Murray Edmond, jako młody entuzjasta teatru, wyrwał się z Nowej Zelandi, by być tam, gdzie wtedy dział się teatr. Po wielu latach Joacha przypadkiem trafiła na jego ślad. Nawiązali kontakt i pomyśleli, że warto by się kiedyś znów spotkać, może wcześniej niż  za kolejnych dwadzieścia pięć lat. W efekcie Joanna po prostu kupiła bilet do Nowej Zelandii i poleciała. Mieszkają teraz w Auckland. Ona wpada tu zazwyczaj w lecie, żeby spotkać się z przyjaciółmi, nasycić festiwalami filmowymi i pożyć innym życiem, a Murray’owi też się to ostatnio zdarza.
Trzy lata temu wykradłem go Joannie na kilka dni, proponując wyprawę rowerową w moje ulubione okolice – na wschód. W planie była trasa Warszawa – Hajnówka – Białowieża – Krynki – Supraśl z teatrem „Wierszalin” – Białystok i pociągiem do stolicy.


 W Hajnówce zaplanowałem spotkanie z Jarkiem Perszko, czarodziejem rzeźby. Nasza peregrynacja zakończyła się przedwcześnie i dość dramatycznie. Murray miał kraksę w Hajnówce i odnowił się dawny uraz jego kolana, a na dodatek obaj struliśmy się pierogami w lokalnej gospodzie. Noc spędzona na działce u teścia Jarka należała do gatunku horror trawienny. Rano zadzwoniłem po pomoc do Warszawy i już po kilku godzinach wracaliśmy moim autem do Warszawy, pod troskliwym za kierownicą okiem Susełka – czytaj Marii Mostowskiej, zwanej przez niektórych Isią, a przez innych jeszcze panią Krysią, a nawet panią Tereską. Tak, tak, to materiał na inny znów wpis. Kto wie?
Wystarczyły wszakże trzy dni wspólnego rowerowania, by pojawił się dość bogaty  zapis fotograficzny podróży.

 Gdy przyniosłem wybrane zdjęcia w podarunku Murray’owi, ten wyciągnął w podarunku dla mnie swój zapis podróży – dwadzieścia kilka znakomitych haiku. Bo Murray jest też poetą. I to nie byle jakim. Połączyłem zdjęcia z poezją w małym tomiku. Pierwotnie zamierzałem zrobić dwa egzemplarze, ale ostatecznie zdecydowałem, że będzie tylko jedna unikalna książeczka. Natomiast każdorazowo, kiedy się spotkamy, lub przez posłańca – Joasię, będzie ona wędrować ode mnie do niego i vice versa. Chwilowo jest u mnie, przywieziona przez Mu w zeszłe wakacje, które spędzaliśmy częściowo razem w Sokołowsku.  Jo, Mu i ja. Bo oni tak do siebie mówią. Ładnie, prawda?


Brak komentarzy: