wtorek, 25 stycznia 2011

Cały jestem z miasta

Dziś wiem to bardziej niż kiedykolwiek. Wiem też, że zawsze byłem, choć nie wiedziałem.
Bliska mi jest ulica. Wdzięczny jestem rodzicom za brak kontroli w swoim czasie. Dzięki temu mogłem przemierzać miasto wszerz i wzdłuż, wąchać je i smakować, szlifując bruki.
Dygresja: kolekcję oryginalnych brukowców z ulic Warszawy pokazałem na wystawie „Równy Kamieniowi” w Galerii Rzeźby BWA w Warszawie w 1999 roku i później w Galerii Podlaskiej w Białej Podlaskiej.

 
Warszawa z czasów mojej wczesnej młodości /lata sześćdziesiąte/, była dla nas /włóczyłem się z Elkiem, przyjacielem z tamtych dni/ ogarnialna i była nasza. Uprawialiśmy swoisty sport ekstremalny – wskakiwanie i wyskakiwanie z tramwajów. Naszą tradycyjną bieżnią w tym wyścigu był kwadrat ulic Rakowiecka, Marszałkowska, Al. Jerozolimskie, Al. Niepodległości. Rekordowy czas przebiegu/przejazdu – 18 minut. Ile tramwajów zmieniliśmy, nie pamiętam. Wskakiwaliśmy do ostatnich drzwi, zawsze wtedy otwartych, drugiego wagonu na skrzyżowaniu Rakowieckiej i Al. Niepodległości i już na najbliższym przystanku przesiadaliśmy się do pierwszego wagonu, by zająć dobrą pozycję pościgową na przodzie tramwaju, lub goniliśmy poprzedni tramwaj, jeśli był w zasięgu naszych rączych możliwości. W rzeczywistości większość trasy odbywaliśmy biegiem po torowisku, goniąc tramwaje przed nami i rzadko kiedy korzystaliśmy z postoju na przystanku, by wsiąść lub wysiąść. W zasadzie wyskakiwania nie limitowała żadna z osiąganych przez nie wtedy szybkości, a wskakiwanie było oczywiście możliwe po dogonieniu ostatnich drzwi.
 Nie tym wszak miałem się chwalić. Otóż korzystając tak obficie z taboru miejskiej komunikacji, postanowiliśmy znaczyć po swojemu nawiedzane wagony. Logo /zwane wtedy przez nas „nasz znak”/ zaczerpnęliśmy z ozdoby na nożu fińskim, podarowanym mi przez wuja Hieronima, leśniczego i myśliwego z Rymanowa, który straszył czarną piracką opaską na pustym oczodole – pamiątce po wojnie z Moskalami. Ów wuj pokazał mi znak wyryty na tępej krawędzi ostrza, wyjaśniając, że to motyw huculski, tak jak i cała finka. Wyglądał tak: II X II. Może nic specjalnego, ale wyryty paznokciem na brudnych ścianach wagonów tramwajowych, przetrzymywał sporo czasu i w miarę nasycania nim taboru, coraz częściej odnajdywaliśmy na trasie „nasze” wagony. Tym działaniem przypisuję sobie pierwszeństwo w znakowaniu tagami miejskiej przestrzeni.
 „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” – cytuję całe przysłowie, bo w tym temacie młodzi nie są zbyt mocni. Nie skaczę dzisiaj do tramwajów z kilku powodów. Niech będzie, że pierwszym są automatycznie zamykane drzwi. Czasem natomiast nimi jeżdżę. I autobusami też. Zawsze szanowałem vlepkarzy. Tych rasowych. Lapidarne treści. Ostrość komentarza. Refleksyjność. Humor.

 Nie pamiętam kiedy mnie naszło, żeby przyklejać. Może w 2001 roku. Same teksty, bez obrazków.


 Obrazki to oddzielna sprawa. W 2005 zrobiłem akcję i wlepiłem 100 miniaturowych zdjęć w warszawskich autobusach z okazji Miesiąca Fotografii. To była moja spontaniczna reakcja na wystawową działalność kolegów artystów. Zrobiłem potem z tej akcji wystawę dokumentację w Małej Galerii ZPAF/CSW w Warszawie. Nazywała się „Ale jazda”.
 Teraz ewoluuję. Wlepiam dalej okazjonalnie klasykę w autobusach i tramwajach. Na mieście przyklejam zdjęcia formatu 10x15. Dla każdego wybieram stosowne miejsce.

            
 
 
 
Nowym ciekawym terenem są okienka piwniczne wychodzące na ulicę. Występują po kilka w ciągu niedaleko siebie tworząc naturalną galerię. Ta akcja odbywa się pod nazwą „sztuka przyziemna", co oczywiście określa charakter przyklejanych zdjęć. Jednak obok zdjęć jest tam też miejsce na vlepki. Tyle, że nie te małe, ale duże – by dały się zauważyć. A więc mega – vlepy. I oczywiście też na temat.

 


 Pojawił się już następny ruch. Nazywa się „przeciw kantom” i dotyczy narożników. Walczy z wertykalnie obecnym kątem prostym.
 Zawsze interesowały mnie chodniki. Postanowiłem znaleźć się na ich poziomie, bowiem jakiś czas temu dotarło do mnie ostatecznie, że „cały jestem z miasta”. Teraz głoszę to swoim stemplem przy każdej akcji miejskiej. Nie podpisuję tych działań nazwiskiem. Nie pytam władz o zgodę. Cieszę się, kiedy sztuka pojawia się w miejscu publicznym i niejako przymusza przechodnia do otarcia się o nią. Stąd następne hasło – „od sztuki nie uciekniesz”.
 Jedno i drugie pasuje do trzech płyt chodnikowych, które wymieniłem na ulicy Długiej na nowe, nie popękane, ale opatrzone moją fotograficzną podobizną do nich przyklejoną. Jeden portret zwykły, jeden z zamkniętymi oczami i jeden uśmiechnięty.

 

 Ciekaw byłem, na który łatwiej nadepnąć. Od czerwca tkwię tak na chodniku i choć podrapany, trzymam się nieźle. Pojawiła się nawet interakcja. Na uśmiechniętym ktoś przykleja vlepę „przywitul mnie”. Więc go też niniejszym odprzywitulam serdecznie.


 Trwalsze przywiązanie do sztuki, a raczej do sztuk na trzepaku wyeksponowałem we wrześniu wzdłuż Al. Niepodległości przy metrze Racławicka. Mieszkam nieopodal „od zawsze” i na trzepaku pod domem robiłem sztuki pół wieku temu. Sfotografowałem więc sąsiadów w różnym wieku – od lat 3 do 70 – jak robią sztuki i rozwiesiłem ich zdjęcia naturalnej wielkości między latarniami wzdłuż jezdni.

fot. Krzysztof Wojciechowski

 A że następnego dnia zamknięto ul. Puławską do remontu, miałem widzów w swojej galerii pod dostatkiem. Sunęli w swoich autach przed zdjęciami w iście muzealnym tempie i zatrzymywali się przed każdym. Ci chodnikowi też mogli oglądać, bo zdjęcia były dwustronne. Oczywiście powiesiłem to wszystko z pomocą dzikiej ekipy. Po dwóch dniach dostałem wezwanie do stawienia się na komendę. Przygotowałem się do obrony sztuki niezależnej, chciałem walczyć i rwać koszulę w „geście”. Mili policjanci zapytali jednak, czy to ja jechałem za szybko gdzieś pod Łodzią, bo mają zdjęcie z fotoradaru i kazali zapłacić 200 zł. Wyszedłem rozczarowany i niemal upokorzony. A zdjęcia powisiały 10 dni i sam je zdjąłem.
Z okazji grudniowego festiwalu sztuki niezależnej Re:wizje powiesiłem na latarniach wzdłuż ul. Marszałkowskiej dziewięć flag z postaciami osób godnych troski społeczeństwa i władz.




 Przedstawiłem wszystkich w geście ofiarowania czegoś innym z uśmiechem. Gdy przyszło do uzyskania zgody na wyeksponowanie flag na latarniach, okazało się, że nie wiadomo, kto ma jej udzielić. W efekcie zrobiłem to sam bez zezwolenia. Powisiały cztery dni po czym przystawiłem drabinę i zwinąłem je po kolei. Jest dobrze. J.B.
P.S. Na chleb zarabiam jako belfer w liceum. Uczę angielskiego i filozofii.





























Brak komentarzy: