czwartek, 2 sierpnia 2012

Łyżeczkarz


Po powrocie z Lizbony wcale nie musi być wszystko po kolei. Za dużo tego było, by obciążać się teraz układaniem porządku. Zaczynam tedy od łyżeczek. Robię je od lat. To taka moja medytacyjna przestrzeń. Biorę suchy patyk siadam i zaczynam rzezać go nożem badając strukturę i jakość drewna. Im twardsze tym lepsze. Tym piękniej da się wygładzić. Tym ciekawszą formę w sobie kryje.
Jakoś trzeciego dnia pobytu w pięknej stolicy Portugalii odkryłem na planie miasta Jardim Botanico Tropical w starej dzielnicy Belem. Pojechałem tam rankiem, zaraz po otwarciu i byłem jednym z nielicznych zwiedzających. Od wejścia zadarłem głowę ku koronom niezwykłych drzew i otworzyłem usta ze zdumienia wobec takiego bogactwa form arboralnych.


Po kilku minutach podziwiania wyskoczyła z głębi świadomości nagła refleksja. Przecież tu można znaleźć materiał na nowe łyżeczki. I opadł wzrok na ziemię i zaczęło się poszukiwanie suchych gałęzi pod wielkimi drzewami. Jednak Portugalczycy, choć nie przesadnie porządni, dbają o swoje ogrody i sprzątają opadłe gałązki. Pomysł jednak zdążył się zagnieździć i nie dawał za wygraną. Starając się nie dewastować pomników przyrody dobierałem się do ich uschłych dolnych partii z moim opinelem i dyskretnie czyścić zacząłem z nich ogród. Dość powiedzieć, że opuściłem to urokliwe miejsce z torbą wypchaną suchymi patykami. A na patykach umieściłem stosowne opisy, jako to: Schotia Arena Thuns – South Africa,  Jacaranda – Argentina,  Aesculus Carnea – North America,  Persea Indica – Macronesia,  Medreutoefos Excedia – New Zeland I inne takie. Po bogatym we wrażenia dniu, sprzątnąwszy po obiedzie, obejrzałem uważnie zdobycz i doszedłem do wniosku że świat jest naprawdę piękny.

 
 Tyle, że patyków pewnie jeszcze przybędzie i nie mogę wracać z workiem chrustu do kraju drogą powietrzną, z przesiadką w Madrycie. Należy więc zabrać się do zgrubnej obróbki moich skarbów tu, przy namiocie. Skazał i zdiełał. Odtąd namiotowi sąsiedzi widzieli mnie co dzień wieczorem strugającego długimi godzinami patyki. Stos wiórów rósł z dnia na dzień. Przybywało łyżeczkowych półfabrykatów. Wygładzał się i czyścił mój poddany medytacyjnym zabiegom umysł. Nie brakło mi niczego. Miałem wszak nóż i patyki.

Czasem wystawiałem na noc ten urobek poza namiot, bowiem aromaty uwolnione  z drewna podczas obróbki utrudniały zaśnięcie. Tu stosowna dygresja. Jedyny w Lizbonie kemping leży na wzgórzach Monsanto porośniętych majestatycznymi eukaliptusami , niewysoką sosną i dziką oliwką. Mieszkając tam przez trzy z hakiem tygodnie, korzystałem z inhalacji pełną gębą. Jakbym był w jakimś australijskim Konstancinie.
Faktycznie w trakcie łażenia po Lizbonie przybywało patykowych trofeów. Jeszcze w przeddzień wyjazdu zapędziwszy się gdzieś na turystyczne odludzie miasta odnalazłem dwa splecione ze sobą drzewa. Roztaczający w krąg aromat niedojrzałych jeszcze owoców figowiec i drzewo granatu. To ostatnie dało się ograbić z fragmentu uschłej gałęzi, która pękając ujawniła twardy i ciemnobrązowy rdzeń – zapowiedź pięknego trofeum.  Obrobiony w trzech czwartych jeszcze tego samego wieczoru, został ostatecznie wypolerowany nazajutrz po powrocie do Warszawy i następnego dnia poleciał do Framingham,  jako specjalny prezent dla moich amerykańskich przyjaciół, Anny i Bruce’a, z okazji 30 rocznicy ich ślubu.

 
 




Brak komentarzy: