piątek, 3 sierpnia 2012

Na tropach saudade


Wyjechawszy z rozżarzonej upałem Warszawy, po długiej podróży, znalazłem się w Lizbonie niedzielnym rankiem 8 lipca. Pierwsze zaskoczenie to miły chłodek. Choć słońce grzeje z bezchmurnego nieba, jednak bryza znad Atlantyku robi swoje. W kolejne wieczory i ranki chłód zmusza mnie do zakładania kurtki. W efekcie, w ciągu całego mego w Lizbonie pobytu, tylko dwa dni trwały prawdziwe upały +35 C. Bardzo to łaskawa dla mnie okoliczność przyrody, bowiem codzienna,  wielogodzinna włóczęga po mieście nie okazała się aż tak nużąca.
Pojechałem do Lizbony samotnie, by odnaleźć i poczuć owo specyficznie portugalskie saudade. Czy poczułem? Otóż wiem, jeszcze z czasów, gdy prowadziłem grupy wycieczkowe, że trzytygodniowy wyjazd dzieli się na 4 fazy.


Pierwszy tydzień jest pełnym entuzjazmu i zaciekawienia odkrywaniem nowych światów.

Drugi przynosi uspokojenie i pogłębiony wgląd w poznawane przestrzenie.


 Na przełomie 2 i 3 tygodnia wszystko się burzy, pojawia się stan zapalny pełen sprzeczek, pretensji, niesnasek i irytacji. Wielokrotnie, prowadząc wycieczki musiałem wyciszać takie nastroje.

Na cztery, trzy dni przed powrotem, emocje te ustępują oczekiwaniu na wyjazd.
I u mnie było podobnie, tyle, że pod koniec drugiego tygodnia, podczas kolejnej miejskiej włóczęgi nie poczułem irytacji, ale nagle opanował mnie jakiś smutek, trochę znużenie, pojawiła się, leciutka jak mgiełka, tęsknota.


Kiedy uświadomiłem sobie ten stan, uśmiech rozpromienił mi twarz. Jest, przyszło, czuję je – saudade! Po to tu przyjechałem. Tego chciałem. I chodziłem  w tym stanie przez kolejne dni, aż zaczęło się odliczanie – pojutrze... jutro... dziś.
Żegnaj Lizbono, spokojna, nieco zamyślona stolico pięknej Portugalii, uroczo rozłożona na wzgórzach nad majestatycznym Tagiem.

Brak komentarzy: