sobota, 1 października 2011

Pepe! Pepe!

Rumunia. Pierwszy raz w życiu. Niecała, najpierw Siedmiogród, a potem Maramuresz na płn-zachodzie. Drogi wąskie, tira wyprzedzić nie sposób. Boczne drogi dziurawe. Już chwalimy stan polskich szos. W Transylwanii wioski saskie, cygańskie, rumuńskie. Ubogo, głównie pastwiska.
                                          
 
Oszałamiające zapachy niekoszonych łąk. Owce, krowy, konie. Ludzie raczej pogodni, otwarci. Jedni wołają „buna dziła”, a inni „Buna dzija” i niesposób utrafić. Ty pozdrawiasz tak, a oni odpowiadają inaczej. Ale chętnie i często z uśmiechem, z machnięciem ręką.
Bezzębna staruszka w ubogiej wiosce zaprasza do nieczynnego  od kilku lat ewangelickiego zboru – kościoła, w którym trzy razy dziennie bije w dzwon. Chyba już tylko dla siebie. Mówi płynnie po niemiecku. Uczono ją w szkole. Ich własna gwara, gdzieś spod holenderskiej granicy, zupełnie niezrozumiała. Mieszkają tu od wieków, dziś nieliczni. Zostały po nich kościoły obronne, chroniące przed tureckimi najazdami.
 

W Branie, na zamku wcale nie należącym niegdyś do Drakuli, ciekawe spotkanie i długa rozmowa o historii z młodym człowiekiem. Z wykształcenia prawnik, zajmuje się wodzeniem po Rumunii ludzi prawdziwie jej ciekawych. W rozmowie błyskotliwy. Trochę idealista, nieco nawiedzony zapewne. Jest, jak twierdzi, zwolennikiem anarchii natury. Dostrzegania i głębokiego poszanowania jej „let it be”. Jakby w opozycji do panoszenia się „kultury”.
 
Niedaleko miasto Brasow, a w nim, na rynku mistrz performensu - trzyma przed twarzą fujarkę, na której nie gra. Za to śpiewa piosenki jakby zza fujarki. Po każdej piosence kłania się elegancko ewentualnej publiczności, ale gdy nikt nie słucha, też się kłania. Oczywiście "świr", ale sporo daje do myślenia o "normalności" i oczywiście o trudnej sztuce performensu.
 
Dziurawe drogi i szutrowe trakty świetnie nadają się do rowerowych rozjazdów. W kilku wioskach napotykamy stare półciężarówki sunące wolniutko, wypełnione arbuzami. Objazdowi sprzedawcy wykrzykują donośnie nazwę handlową towaru - "pepe!, pepe!" i rozglądają się za klientelą. Za cały arbuz płacimy 6 złotych i połowę pożeramy po drodze, sycąc pragnienie i uzupełniając poziom cukru, zużytego na podjazdach pod liczne wzniesienia.

Miasta Siedmiogrodu niezbyt imponujące.
Wyjątkiem jest Sigisoara. Zadbana, kolorowa, z patyną. W domu gdzie urodził się okrutny Vlad Drakul kawiarnia, a w niej nareszcie czarna herbata. Świetnie zaparzona. Sypka, nie torebkowa. Bo oni w Rumunii nie piją herbaty. No, ale u nas na wsi  też raczej nie. A ja piję.
 
 

 

W Maramureszu wioska – skansen, jak piszą w przewodniku. Dużo, owszem, starych domów. Gont na dachach. Ale eternitu jeszcze więcej. Ozdobne bramy, ludowe stroje  kobiet i dziewcząt, nawet na co dzień.
 
 
 
 
 
We wsi sześć kościołów. Grekokatolicy, prawosławni i katolicy.
W poniedziałek o 19.00 msza prawosławna przy całkiem pełnym kościele. Młody pop, śpiewa głębokim basem, chór responsoryjny odpowiada mocą białych głosów. Inni wierni nie przyłączają się do śpiewów. Szukamy źródła tych dojrzałych głosów i wreszcie wypatrujemy grupkę może dziesięciu dziewczynek czternasto, piętnastoletnich. A brzmią jak dorosłe kobiety. Przejmujący śpiew. Piękne sakralne teatrum.
 
 
Nieco dalej, we wsi Sapanta, lokalny rzeźbiarz orzeźbił cmentarz, pomalował na kolorowo i opatrzył epitafiami. Pracę po nim przejął syn i rozsławili obaj ten wesoły cmentarz nie tylko na całą Rumunię, ale i daleko szerzej.
 
Opuszczamy Siedmiogród obdarowani bogactwem przyrody i uprzejmością jego mieszkańców.

                                            
 
 



W drodze powrotnej znów trasa nasza wiedzie przez Tokaj, w którym w zeszłym roku zakończyliśmy świetną eskapadę rowerową.
W restauracji natrafiamy na grupę Polaków wybierających się do Rumunii. Odpowiadamy na liczne pytania. Występujemy w roli niemal ekspertów. Ot, podróże kształcą.
 

 
 
 
 

 

1 komentarz:

domaga pisze...

Tesknie za moją Rumunią...bardzo..https://picasaweb.google.com/domaga81/Romania2011