czwartek, 23 grudnia 2010

Latanie

Teraz miało być o Wendy Klein, ale będzie o lataniu, bo już jest gotowe.
Najpierw biegniesz. Niezbyt szybko. Równo i sprężyście. Starasz się, by skoki były długie.
A potem, wielkim wysiłkiem mięśni i woli, coraz bardziej oddalasz moment kolejnego odbicia.        Trzy metry.. Cztery ... Pięć..... Jeszcze jedno odbicie i zaczynasz szybować. Nie, wcale nie szybować. Lecisz ledwo, ledwo nad ziemią i nieprawdopodobną koncentracją woli i wysiłkiem całego ciała starasz się wznieść wyżej. Czujesz brutalnie bezwzględną siłę przyciągania. Napinasz wszystkie mięśnie do ostateczności. Powoli zyskujesz kolejne centymetry. Jeszcze pół metra, jeszcze metr. I nagle, kiedy już dobre pięć metrów dzieli cię od ziemi, moc opadania znika. Już przestałeś ważyć. Lecisz przed siebie, wznosisz się lekko, ogarnia cię poczucie błogości. Bezskrzydła swoboda. Szybowanie. Bez obaw. Radośnie.
Ale uważnie. Zważasz  na potencjalne przeszkody. Przewody linii elektrycznych, wysokie budynki. Wiesz, że gdybyś wylądował na dachu i zapragnął lecieć dalej, musiałbyś wziąć rozbieg i być gotowym na nowy wysiłek niespadania po odbiciu się od krawędzi. Ale mniejszy niż przy starcie z ziemi. Najważniejsza jest wola i gotowość do lotu. Determinacja i bezstrach.
Pierwszy lot odbyłem nad niewielką osiedlową uliczką. Dołem szli ludzie, a ja zgrabnie szybowałem nad nimi. Musiało ich to irytować, bo wyciągali ku mnie ręce, podskakiwali, próbowali pochwycić.   Kiedy to było? Trudno sobie przypomnieć, ale jest pewien punkt odniesienia. W 1971 roku byłem zimą w Zakopanem. Mieszkałem na Kotelnicy. Barwne to były czasy. Banda długowłosych płci obojga. Pink Floyd leciał z magnetofonu na okrągło. I Procol Harum. Śnieg. Sanki. Wyścigi na nich. Piwo. Bez niego też upojność. Wyszedłem poszukać Jacka, bo nam gdzieś zaginął. Znalazłem go na Gubałówce. Nie- aż- tak- trzeźwego. Szliśmy w dół ku Kotelnicy. Była jasna noc. I nagle zacząłem biec. Coraz dłuższymi skokami. Poczułem się gotowy. Tak, jak we śnie. Jeszcze jeden skok... . Jacek  przewrócił się i wołał do mnie z oddali. Wróciłem i pomogłem mu wstać.
Więc musiały pojawiać się wcześniej. No bo skąd bym wiedział? Ale nie przed dwudziestką. I przychodziły z różną częstotliwością przez ładnych parę lat. Może nawet  kilkanaście. Nie wiem. Ale wiem, że się skończyły.
By pojawić się znów niedawno. Najpierw jeden. Może rok temu.  A przed  kilku tygodniami drugi. Ten ostatni, poza znanym już poczuciem wolności przyniósł dziką radość samą świadomością, że wrócił i znów lecę.
Najgłębiej utrwalił się ten raz, gdy postanowiłem zaprezentować tę umiejętność mojej Mamie. To było dawno. Poszliśmy do jakby parku. Tam był duży plac z chodnikową nawierzchnią i balustradą . Rozpędziłem się i poleciałem. Poszybowałem wysoko i stamtąd krzyczałem coś do Mamy. A potem pokazałem jej,  jak się ląduje. Na łeb na szyję w dół, by na dwa , trzy metry nad ziemią wyhamować i łagodnie opaść na chodnik.
Spotkałem już kogoś, z kim udało mi się wymienić uwagi o technice latania. Wiem, że nie jest czymś wyjątkowym śnić, że się szybuje w powietrzu.
 Nie jest?

Brak komentarzy: