Czyżby Maria Kownacka? Niezupełnie. Raczej Uniwersytecka Spółdzielnia Studencka "Plastuś". A ja w niej. Zarabiający. Pracami różnymi. Bardzo różnymi. Jak się miało układy, to się dostawało niezwykle intratne zlecenia. To było już za Gierka. Pożyczone przez niego pieniądze trafiały do narodu również poprzez prace zlecone. Na przykład "Plastusiowi". Ja dojść nie miałem żadnych, więc brałem roboty jak leci. Jeśli w ogóle były, bo i tak się zdarzało, że odchodziłem z kwitkiem.
Więc podobnie jak w szwedzkim porcie, trzeba było stawić się w Spółdzielni na Krakowskim Przedmieściu o 7 rano. I czekać na zlecenie. W końcu jest. Dla dwóch. Oczywiście dla mnie i dla Tomka T. Do Falenicy. Do jakiegoś dużego zakładu metalowego. Jasne, że państwowego. Wszystko było państwowe. Ale najpierw na śniadanie. Do baru mlecznego. Uniwersyteckiego. Naprzeciw kościoła Św. Krzyża. Tego z Chrystusem dźwigającym krzyż i złotym napisem "Sursum corda". W górę serca. Pod tym Chrystusem, na chodniku siedział wtedy zawsze malowniczy żebrak. Malutki, okrąglutki, z siwą głową i takąż obfitą brodą. A przed nim czapka. Ale wtedy, wcześnie rano, żebraka jeszcze nie było. Objawił się za to w barze i zamawiał śniadanie przede mną. I co ja słyszę. Jajecznica z trzech jaj na maśle, dwa rogaliki, też z masełkiem i kakao. A ja klasycznie. Dwie kajzerki i kefir. Zjedliśmy. Jedziemy. Pospiesznym C. Do Falenicy. Tomek - fryzura afro. Czarniawa. Ja blond spaniel. Włosy prawie do pasa.
Nasz oręż w walce o tolerancję. Forma raczej bierna. Wedle wzorów Mahatmy Ghandiego i M.L.Kinga.
W autobusie dość tłoczno. Ale nie tak, żeby nie mieć dystansu. I widzę, że stoi pan milicjant i właśnie dystansu do mnie nabiera. Krótko mówiąc, gapi się na mnie, jak na istotę odrażającą. Wzgarda i niesmak kapią mu z oczu. Czas na postawę czynną, pomyślałem. I walę w niego gały jak lustro. Bazyliszkowe. Patrzyłem tak może z dziesięć sekund i już ruszył ku mnie. Cicho zawarczał - autobus zaraz się zatrzyma. Wysiadamy. Tylko nie próbuj uciekać. I przepchnął się do kierowcy. Faktycznie, była tam niedaleko komenda. Wysiedliśmy. Tomek chcąc nie chcąc też. Choć on niewinny. Ale przyjaciel. W biedzie. Idziemy.
Na komendzie, jak to na komendzie. Oficer dyżurny koło czterdziestki. W samej koszuli. I nawet się ucieszył. Z nas. Z drwiną wyjaśnia, że takich jak my, powinno się zamykać w klatkach. Jak w ZOO. Albo wysyłać do kamieniołomów, do pracy. /Ciekawe czy Plastuś przyjąłby takie zlecenie ./ Postanowiłem kontynuować postawę czynną. I polemizuję. Czy nie za dużo byłoby przy tym trudu. Dlaczego po prostu od razu nie kropnąć. Też by można, przytaknął. Poszedłem na całość. No to, po co czekać. Kabura widzę prawdziwa, w środku pewnie też nie atrapa. No, ciut przegiąłem. Skoczył jak żbik i grzmotnął mnie w łeb. Wepchnął do boksu i zaczął okładać. W złości. Jeszcze coś mruknąłem, że jest na właściwej drodze, ale potem zająłem się trzymaniem gardy. W końcu ochłonął. Zamknął mnie i poszedł. Chyba Tomek łagodniej negocjował, bo około dziesiątej byliśmy już wolni. Do zakładu w Falenicy nie było daleko. A w zakładzie socjalizm całą gębą. Nikt nas za spóźnienie nie zganił. Majster popatrzył, pomyślał i mówi - właźcie tam, na samą górę. I pokazuje na szerokie półki pod ścianą. Na tych półkach różne kształtki metalowe. Odlewy chyba. Kolanka, syfony. Takie tam. Na samej górze jakaś drobnica. A na niej gniazdko. Sześć grubych kufajek. Takich watowanych kurtek roboczych. Siedźcie tam, woła majster z dołu, i się nie pokazujcie. A jakby ktoś, coś chciał, to zacznijcie stukać tymi kształtkami, niby że je liczycie. A ja was później zawołam. No i siedzieliśmy chyba z pół dnia. A na dole się działo. Wózek akumulatorowy jeździł sobie po hali. Chłopcy troszkę popili i musieli się czymś bawić. No to wózkiem. Jakiś slalom. Ostre hamowanie. Nic takiego. A my czasem stuku, puku. Dla czystego sumienia. Pewnie jakbyśmy mieli flamastry, to byśmy wszystkie kształtki ponumerowai. Albo opisali. Sanskrytem.
Jakoś po 14 pojawił się majster. Złaźcie. Jest robota. I ruszyliśmy z widłami na kopę żelaznych wiórów. I wrzuciliśmy je na samochód. Ciężarowy. Raz, dwa. Nie pamiętam ile godzin pracy nam wpisano. Chyba dwa dni. Nie było źle. Już nawet zapomniałem trochę o obitej łepetynie. Choć wieczorem przypomniała mi się, gdy pod Starą Prochownią czekaliśmy na wejście do środka. Akurat Grotowski pokazywał Apocalipsis cum figuris. A Tomek Rodowicz już im asystował. Więc wyróżnieni w tłumie długowłosych, weszliśmy do środka. A ja dodatkowo w majestacie męczennika walki o wolność. I o tolerancję.
Trudno może w to uwierzyć, ale spotkałem w Plastusiu jednego gościa, który chwalił się, że zaczął studiować drugi fakultet tylko dlatego, żeby zarobić w spółdzielni na mieszkanie. I niedużo ponoć już mu brakowało. Musiał mieć dobre dojścia..
poniedziałek, 28 marca 2011
niedziela, 27 marca 2011
Poligon
W wojsku nie byłem nigdy. Ani jednego dnia.
Za to na poligonie wojskowym bywałem nie raz. Nie samemu - z Tomkiem Rodowiczem. Mieliśmy przecież pasiekę i woziliśmy pszczoły na pożytki. Poligon załatwił nam kierownik tartaku w Okartowie. Też pszczelarz. Zwał się pięknie - Piłat. Z gęby jednak bardziej zbój niż Rzymianin. Zgodę uzyskał ponoć u leśniczego.
Przewożenie pszczół, to dość trudna operacja. Zrobić to trzeba bladym świtem, kiedy jeszcze chłodno. Rzecz wykonać szybko i sprawnie. Zamknięte w ulu owady mogą zacząć się burzyć i podniósłszy temperaturę doprowadzić do stopienia wosku. Wtedy przywozi się na miejsce zupę pszczelo-woskowo-miodową.
Na okoliczność transportu mniejszej ilości uli mieliśmy Volkswagena busa. Starego, silnie zdezolowanego. Idealnie wszak pasował do naszego hipisowskiego entourage'u.
Wyselekcjonowaliśmy więc dwanaście rodzin pszczelich, zapakowaliśmy połowę do busika i pomknęliśmy dwadzieścia kilka kilometrów, w stronę Piszu. Zjechaliśmy na poligon, wybraliśmy ładne miejsce za brzeziną, szybko wbiliśmy kołki, wypoziomowaliśmy i za chwilę ule stały na stanowiskach.
Nie było jeszcze szóstej, gdy ruszyliśmy z pasieki z drugą partią. Dojeżdżamy do poligonu. Skręcamy. A tu niespodzianka. Koleś w hełmie, z bronią długą, staje nam na drodze. Gorzej, bo w połowie drogi między nami, a naszymi pszczółkami, stoi bateria artyleryjska. Za moment pędzi ku nam gazik. Meldujemy grzecznie panu oficerowi, że przyjechaliśmy uzupełnić naszą baterię. Że tam, za jego armatami, stoją nasze pszczoły.
Jakie k... pszczoły, wrzeszczy. Nasze, przez pana Piłata, a on przez pana leśniczego. Czyli wszystko czysto i legalnie, tłumaczymy. Na twarzy pana oficera pojawił się burzliwy proces myślowy. Jednak rzucone przez nas hasła znalazły właściwy odzew. Pewnie mocą lokalnych układów. Może faktycznie najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Bo oto oficer każe nam jechać za nimi i busik z pozostałymi sześcioma ulami i dwójką hipisów ruszył ku armatom, minął je z uśmiechem i dowiózł zawartość do siostrzanej grupy. Oczka zostały otwarte. Owady zaczęły oblot. Armaty zaczęły strzelać, a my wolniutko ruszyliśmy z powrotem. Kilka metrów zaledwie, bo z krzaków wyskoczył nowy chłopiec w pełnym rynsztunku i zakrzyknął - stój!. A my swoje. My tu legalnie, chłopie. Za zgodą pana oficera. Ale ja muszę zameldować, odrzekł i ruszył biegiem.
Po co masz lecieć, wołam, podwieziemy. Siadaj. A on w pierwszym odruchu wskoczył na stopień i już w biegu zdał sobie sprawę, ile pierdla dostanie, jak go panu oficerowi przywiozą prywatnym busikiem dwaj długowłosi. Jego. Wartownika! I zeskoczył jak oparzony i pognał przed nami zameldować. Gdy wychynęliśmy z brzeziny, armaty łaskawie przestały pukać na czas naszego przejazdu. Pięknieśmy zasalutowali do naszych czerwonych bandanek i pognaliśmy ku szosie. No miało się układy.
fot. Tomasz Tuszko
Przewożenie pszczół, to dość trudna operacja. Zrobić to trzeba bladym świtem, kiedy jeszcze chłodno. Rzecz wykonać szybko i sprawnie. Zamknięte w ulu owady mogą zacząć się burzyć i podniósłszy temperaturę doprowadzić do stopienia wosku. Wtedy przywozi się na miejsce zupę pszczelo-woskowo-miodową.
Na okoliczność transportu mniejszej ilości uli mieliśmy Volkswagena busa. Starego, silnie zdezolowanego. Idealnie wszak pasował do naszego hipisowskiego entourage'u.
Wyselekcjonowaliśmy więc dwanaście rodzin pszczelich, zapakowaliśmy połowę do busika i pomknęliśmy dwadzieścia kilka kilometrów, w stronę Piszu. Zjechaliśmy na poligon, wybraliśmy ładne miejsce za brzeziną, szybko wbiliśmy kołki, wypoziomowaliśmy i za chwilę ule stały na stanowiskach.
fot. Tomasz Tuszko
Jakie k... pszczoły, wrzeszczy. Nasze, przez pana Piłata, a on przez pana leśniczego. Czyli wszystko czysto i legalnie, tłumaczymy. Na twarzy pana oficera pojawił się burzliwy proces myślowy. Jednak rzucone przez nas hasła znalazły właściwy odzew. Pewnie mocą lokalnych układów. Może faktycznie najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Bo oto oficer każe nam jechać za nimi i busik z pozostałymi sześcioma ulami i dwójką hipisów ruszył ku armatom, minął je z uśmiechem i dowiózł zawartość do siostrzanej grupy. Oczka zostały otwarte. Owady zaczęły oblot. Armaty zaczęły strzelać, a my wolniutko ruszyliśmy z powrotem. Kilka metrów zaledwie, bo z krzaków wyskoczył nowy chłopiec w pełnym rynsztunku i zakrzyknął - stój!. A my swoje. My tu legalnie, chłopie. Za zgodą pana oficera. Ale ja muszę zameldować, odrzekł i ruszył biegiem.
Po co masz lecieć, wołam, podwieziemy. Siadaj. A on w pierwszym odruchu wskoczył na stopień i już w biegu zdał sobie sprawę, ile pierdla dostanie, jak go panu oficerowi przywiozą prywatnym busikiem dwaj długowłosi. Jego. Wartownika! I zeskoczył jak oparzony i pognał przed nami zameldować. Gdy wychynęliśmy z brzeziny, armaty łaskawie przestały pukać na czas naszego przejazdu. Pięknieśmy zasalutowali do naszych czerwonych bandanek i pognaliśmy ku szosie. No miało się układy.
środa, 23 marca 2011
Nowy Jork na oko, na ucho
Taki tytuł miała wystawa, którą udało mi się pokazać w jakże gościnnym Centrum Łowicka, w Warszawie, na Mokotowie. Trzy kroki ode mnie, po sąsiedzku, w grudniu 2006.
Była ona pokłosiem mego drugiego pobytu w Big Apple, w lutym tamtego roku. Bo pierwszy był dawno, dawno temu. To wtedy byłem windziarzem. Patrz "Winda". Oba pobyty zawdzięczam Jagodzie Przybylak.
Tak tedy, po śmierci Januszka dostałem od Jagody zaproszenie. By przyjechać na dwa tygodnie.
Pojechałem. Potrzebowaliśmy spotkać się, by jakoś pomóc sobie nawzajem poukładać pojanuszkowe życie. Zabrałem ze sobą "tytuł roboczy" poświęcony w całości Ojcu. Miałem zamiar promować jego sztukę. Zabrałem też swoją wystawę "Uścisk dłoni". A nuż uda się gdzieś ją powiesić.
Słuszna jednak była uwaga Jagody, że wszyscy chcą coś pokazać w N.Y. Mała jest szansa, by udało się znaleźć jakąś okazję w ciągu 2 tygodni. Ale z tego miasta można sporo wziąć. Zebrać jakiś ciekawy materiał.
Posłuchałem Jagody. Tym bardziej, że jeszcze przed wyjazdem zacząłem próby łączenia fotografii z dzwiękiem. Rzecz dotyczy uzupełnienia dwuwymiarowej fotografii nie tyle głębią trzeciego wymiaru
/bo ta jest pozorowana, tak jak i w malarstwie/, ale wymiarem czwartym - czasem. Ten ujawnia się, gdy zanotujemy dzwięki towarzyszące chwili robienia zdjęcia.
Wyposażony w taki scenariusz i uzbrojony w najprostrzy aparat fotograficzny i dyktafon z mikrofonem wpiętym w klapę, ruszyłem w miasto.
Nowy Jork, a szczególnie Manhattan jawi mi się jako największy poemat stworzony przez ludzkość. Można też to miejsce postrzegać jako gigantyczną pralkę, która chwyta każdego przybysza, wrzuca do środka swego bębna i włącza program. W efekcie jest się obracany, tumaniony, gnieciony, moczony i wyciskany, prany i odwirowywany, a w końcu wypluwany.
Sprany i pomięty. Oszołomiony, zadziwiony, zachwycony.
Chyba, że próbuje się przemycić jakiś własny program. Ja spróbowałem. I udało się. Rzuciłem się w to miasto z wyostrzonym wzrokiem i słuchem. Właśnie wrażenia dźwiękowe były szlakiem, który mnie prowadził.

Gdy spostrzegałem coś fascynującego, szukałem zaraz towarzyszących temu dźwięków. Szybko wszak sytuacja się odwróciła. To dźwięki kierowały mnie ku obrazom, którym towarzyszyły. Zaczęło się zachłanne tropienie "muzyki miasta".
Nowy Jork ujawniał swoją drugą twarz. Dźwięczał jak gigantyczna orkiestra. Dyktafon rozgrzewał się do czerwoności. Pracował na okrągło. Nagrań przybywało z chwili na chwilę. Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasł. Pstryk. Po powrocie zaczęła się obróbka . I zdjęć i dźwięków. Niektóre obrazy pojedyncze.
Inne w seriach. A przy każdym towarzysząca ujęciu sekwencja dźwięków.
I oto buty dwojga idących przede mną ludzi wpisują się w całą minutę ich głośnego marszu i rozmowy zakłóconej jedynie dyskretnym dźwiękiem zwolnionej migawki. Tup, tup, tup, pstryk, tup, tup, tup, tup...
fot. Włodzimierz Okoński
Tak tedy, po śmierci Januszka dostałem od Jagody zaproszenie. By przyjechać na dwa tygodnie.
Pojechałem. Potrzebowaliśmy spotkać się, by jakoś pomóc sobie nawzajem poukładać pojanuszkowe życie. Zabrałem ze sobą "tytuł roboczy" poświęcony w całości Ojcu. Miałem zamiar promować jego sztukę. Zabrałem też swoją wystawę "Uścisk dłoni". A nuż uda się gdzieś ją powiesić.
Słuszna jednak była uwaga Jagody, że wszyscy chcą coś pokazać w N.Y. Mała jest szansa, by udało się znaleźć jakąś okazję w ciągu 2 tygodni. Ale z tego miasta można sporo wziąć. Zebrać jakiś ciekawy materiał.
Posłuchałem Jagody. Tym bardziej, że jeszcze przed wyjazdem zacząłem próby łączenia fotografii z dzwiękiem. Rzecz dotyczy uzupełnienia dwuwymiarowej fotografii nie tyle głębią trzeciego wymiaru
/bo ta jest pozorowana, tak jak i w malarstwie/, ale wymiarem czwartym - czasem. Ten ujawnia się, gdy zanotujemy dzwięki towarzyszące chwili robienia zdjęcia.
Wyposażony w taki scenariusz i uzbrojony w najprostrzy aparat fotograficzny i dyktafon z mikrofonem wpiętym w klapę, ruszyłem w miasto.
Nowy Jork, a szczególnie Manhattan jawi mi się jako największy poemat stworzony przez ludzkość. Można też to miejsce postrzegać jako gigantyczną pralkę, która chwyta każdego przybysza, wrzuca do środka swego bębna i włącza program. W efekcie jest się obracany, tumaniony, gnieciony, moczony i wyciskany, prany i odwirowywany, a w końcu wypluwany.

Chyba, że próbuje się przemycić jakiś własny program. Ja spróbowałem. I udało się. Rzuciłem się w to miasto z wyostrzonym wzrokiem i słuchem. Właśnie wrażenia dźwiękowe były szlakiem, który mnie prowadził.


Gdy spostrzegałem coś fascynującego, szukałem zaraz towarzyszących temu dźwięków. Szybko wszak sytuacja się odwróciła. To dźwięki kierowały mnie ku obrazom, którym towarzyszyły. Zaczęło się zachłanne tropienie "muzyki miasta".






fot. Włodzimierz Okoński
środa, 16 marca 2011
Miś
Anin. Kamienica z czerwonej cegły i podwórko z szarym piaskiem i wysokimi sosnami, to tło pierwszych zapisanych w pamięci wydarzeń z mego życia. Koniecznie muszę jeszcze dodać szum wiatru w koronach tych sosen, odgłos pociągów z niedalekiej linii otwockiej i niepowtarzalny zapach piachu mokrego po deszczu. Mieszkałem tam do szóstego roku życia i sporo pewnie doświadczyłem, ale najgłębiej zapisały się dwa zdarzenia.
Pierwsze, to podwórkowa kompania i zabawa w jakiegoś berka czy chowanego.

Jednym z dzieciaków był Stasiek. Mieszkał w starym "drewniaku" nieopodal. Stasiek był dużo starszy. Chyba już nastolatek. Bawił się z nami pewnie z nudów. I nagle złapał mnie pod boki i podrzucił sobie "na barana". I biegał ze mną po podwórku dłuższą chwilę. Słodycz bycia tak wyróżnionym, awansowanie do rangi kolegi Staśka przenikło mnie do głębi i zostało w pamięci na zawsze.

Innym razem, nieco znudzeni grzebaliśmy patykami w piasku, kiedy nagle ktoś krzyknął: "Niedźwiedź idzie!" Niedorzeczność tego anonsu prysnęła wraz z pojawieniem się niewysokiego człowieka w kapeluszu, prowadzącego na lince burego niedźwiedzia wprost na nasze podwórko. Pan postukał w bębenek i wkrótce mieszkańcy wylegli na zewnątrz. Zaczął się pokaz. Rytmicznie podbijany tamburyn sprawił, że miś zaczął się kolebać na boki, obracać wokół i przestępować z nogi na nogę. Napięcie jeszcze wzrosło, gdy właściciel bestii poprosił o mleko w butelce ze smoczkiem. Wnet spełniono prośbę. Tancerz chwycił flaszkę w łapy i sprawnie wydudlił zawartość. Zabrzmiały oklaski. Brzęcząca moneta posypała się do kapelusza. Pan wygarnął ją do kieszeni, wcisnął kapelusz na głowę i za chwilę znikli za rogiem.
Ten obraz zawieruszył się w mojej pamięci na dobre trzydzieści lat. I nagle, bez żadnej konkretnej przyczyny wyskoczył z mroków i zajaśniał wcale nie szaroburo.
Pierwsze, to podwórkowa kompania i zabawa w jakiegoś berka czy chowanego.

Jednym z dzieciaków był Stasiek. Mieszkał w starym "drewniaku" nieopodal. Stasiek był dużo starszy. Chyba już nastolatek. Bawił się z nami pewnie z nudów. I nagle złapał mnie pod boki i podrzucił sobie "na barana". I biegał ze mną po podwórku dłuższą chwilę. Słodycz bycia tak wyróżnionym, awansowanie do rangi kolegi Staśka przenikło mnie do głębi i zostało w pamięci na zawsze.

Ten obraz zawieruszył się w mojej pamięci na dobre trzydzieści lat. I nagle, bez żadnej konkretnej przyczyny wyskoczył z mroków i zajaśniał wcale nie szaroburo.
wtorek, 15 marca 2011
Imperium zmysłów
Reżyseria Nagisa Oshima. Film powszechnie znany. Można by rzec klasyka. Wybrałem się do kina, by go zobaczyć w mieście Helsingborgu. W niedzielę. W 1976 roku. Bo tam właśnie wtedy byłem. Nie poszedłem sam. Zabrał się ze mną kolega, z którym pracowałem w duecie. W porcie. Jako doker.
No i siedzimy i oglądamy. Film japoński, napisy po szwedzku. Na szczęście treść przystępna, przyciągająca uwagę i narastająco dramatyczna. Kto nie widział, musi wiedzieć, że rzecz jest o wielkiej erotycznej namiętności bogatego młodzieńca do pięknej kurtyzany. I o tym jak namiętność przeradza się w obsesję, a kiedy ta sprowadza bohatera na skraj przepaści, jego kochanka ratuje mu życie brzytwą. Drogą kastracji.
Nie powiem, film trzyma w napięciu. Również erotycznym. Sceny są śmiałe. I właśnie tu wystąpił problem. Otóż, jak to bywa, napięcie rosnące wraz z poziomem drastyczności domaga się jakiejś pacyfikacji. Kaszlnięcia, śmiechu albo komentarza. Ten ostatni środek wybrał mój kompan. Kiedy na ekranie rżnięcie nabierało pełnej ostrości, nie wytrzymywał i rzucał do mnie jakąś uwagę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby koleś, zaatakowany przeziębieniem, nie najadł się wcześniej profilaktycznie czosnku. A ja czosnku organicznie nie znoszę. Dramatyczność filmu sięgnęła szczytu.
No i siedzimy i oglądamy. Film japoński, napisy po szwedzku. Na szczęście treść przystępna, przyciągająca uwagę i narastająco dramatyczna. Kto nie widział, musi wiedzieć, że rzecz jest o wielkiej erotycznej namiętności bogatego młodzieńca do pięknej kurtyzany. I o tym jak namiętność przeradza się w obsesję, a kiedy ta sprowadza bohatera na skraj przepaści, jego kochanka ratuje mu życie brzytwą. Drogą kastracji.
Nie powiem, film trzyma w napięciu. Również erotycznym. Sceny są śmiałe. I właśnie tu wystąpił problem. Otóż, jak to bywa, napięcie rosnące wraz z poziomem drastyczności domaga się jakiejś pacyfikacji. Kaszlnięcia, śmiechu albo komentarza. Ten ostatni środek wybrał mój kompan. Kiedy na ekranie rżnięcie nabierało pełnej ostrości, nie wytrzymywał i rzucał do mnie jakąś uwagę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby koleś, zaatakowany przeziębieniem, nie najadł się wcześniej profilaktycznie czosnku. A ja czosnku organicznie nie znoszę. Dramatyczność filmu sięgnęła szczytu.
Bracia Zalewscy
Najpierw braci Zalewskich wcale nie było. Była Iwona. Studiowała psychologię na ATK. Znała „Wuja” Fronczaka. Od żeglarskiej strony. Wpadła kiedyś do pasieki. I tak jakoś się poznaliśmy. Zaraz też wyszło, że ma niezłe namiary na pracę w Szwecji. I że mogę pojechać w ślad za nią. I się załapać. Był rok 1976. Pojechałem. Do miasta Halmstad. W Skanii. Trafiłem pod umówiony adres. Zapukałem do niedużego, skromnego domku. Otworzyła malutka, trochę pomarszczona pani i niewyraźnie, ale po polsku przyznała, że tak, Iwonka tu mieszka, ale teraz jest w pracy. W hotelu. Nie, nie wie w którym. To była Halinka. Siostra braci Zalewskich. Wkrótce znalazła się Iwona. A raczej ja ją znalazłem. Brakowało tylko braci. Przyjechali chyba po tygodniu. Wit i Ali. Wiciu starszy. Niewysoki, z odpowiednim nosem i w ogóle całą aparycją. Zupełnie niearyjską. Spokojny, małomówny, bystry. Wiek – 60 plus. Co innego Ali. Wysoki, przystojny, rozmowny. Gęba i maniery przedwojennego inteligenta. Z wysokim czołem. Parę lat młodszy od Wicia. I o niebo bardziej muzykalny. Grający. Rozśpiewany.
Skąd panowie wzięli się w Szwecji? Z siostrą. Mówili, że z Bydgoszczy. Zaraz po wojnie. Już w Skandynawii zrobili studia. Obaj prawnicze. Halinka nie. Halinka miała artretyzm i prowadziła im gospodarstwo.
Skąd panowie wrócili do domu, kiedy ja tam już cały tydzień mieszkałem? Wrócili z podróży służbowej. Czarnym mercedesem z przyczepą. Kempingową. Ich podróże wiodły zazwyczaj do Francji i Niemiec. Tam szaleli na aukcjach. Handlowali złotem, znaczkami pocztowymi, numizmatami. Tyle wiem. Policja szwedzka, przeszukując pokój, w którym mieszkałem później w Helsingborgu pytała jeszcze o kamienie szlachetne i antyki. A może o narkotyki. Ale nie miałem wiedzy w tym temacie. Dowiedziałem się później, że przez cały miesiąc mojego u braci Zalewskich pomieszkiwania, dom był pod obserwacją. Stąd policjanci mnie znali. A ja ich nie.
Wróćmy do Halmstadu. Panowie bracia, po powrocie, przydzielili mi oficjalnie pokój na pięterku. Bardzo wygodny. Tyle, że bez ogrzewania. Plus 12 do plus 15. Zdrowo. Przy śniadaniu, kiedy gotowałem sobie ulubione płatki owsiane, Ali chwalił mówiąc: „Człowieku, musisz rano jeść owsiankę, bo inaczej ten klimat cię zabije.” I też jadł.
Mój pokój zwyczajny nie był. Zresztą jak wszystko i wszyscy w tym domu. Niby jakieś tam normalne meble. Biurko, Łóżko. Komódka. Ale na ścianach same motyle. W gablotach. Kolorowe jak tęcza. Wielkie jak dłoń. Albo i obie dłonie. A w szufladach szafki jeszcze ich więcej. Wręcz nasypanych jedne na drugie. Trochę się już nawet rozsypujących. W kolorowy proch.
Skąd one? „Z Francji, mówi Ali. Wystawili na aukcji trzy gabloty. Takie śliczne. Kolorowe. Postanowiliśmy kupić. Tylko jakaś francuska nauczycielka z nami licytowała. Aleśmy się uparli. Ot tak, dla fantazji. I wygraliśmy. I zaraz się okazało, że na zapleczu, oprócz tych trzech gablot jest ich jeszcze cała szafa. Przywieźliśmy wszystko."
Pamiętam, że poza motylami, zachwyciły mnie długie cienkie szpilki. Stalowe z miedzianymi główkami. Subtelnie choć bezwzględnie spełniały swoją funkcję. Przyszpilenia.
Pamiętam, że poza motylami, zachwyciły mnie długie cienkie szpilki. Stalowe z miedzianymi główkami. Subtelnie choć bezwzględnie spełniały swoją funkcję. Przyszpilenia.
Wścibstwo kazało mi zajrzeć też do szuflad biurka. Tam królowały znaczki pocztowe. Zalegały tysiącami. Niektóre prawie tak kolorowe, jak motyle szczątki. Tyle, że najeżone ząbkowaną perforacją. O znaczki już nie pytałem. Przerzuciłem całą ciekawość na pokój naprzeciw mojej sypialni. Po otwarciu drzwi, ukazał się widok rodem ze „Sanatorium pod klepsydrą”. I pana Schulza i pana Hassa. Na wieszakach, w równych rzędach wisiały tam ubrania. Ale co to były za ubrania. Boże ty mój! Długie, czarne chałaty, płaszcze, peleryny, Jedwabne suknie ślubne. Białe, jak śnieg. Skąd to wszystko? „Jeden Żyd był nam winien pieniądze. I umarł. Został po nim sklep z ubraniami. Tośmy przejęli w ramach długu. Tymi szmatami rządzi Halinka. To jej królestwo. Możesz kupić, co chcesz. Wszystko sprzedaje po 5 koron. Owszem kupiłem. Płaszcz dla małżonki. Cienki, długi, dwustronny. Z zewnątrz czerń słoniowa. Wewnątrz ceglasta czerwień i drobna czarna kratka. Ciekawy krój. Szeroki kołnierz. Bardzo piękny płaszcz. Przywiozłem z tej Szwecji mnóstwo skarbów. Ale to już materiał na inną opowieść.
A z braćmi Zalewskimi pojechałem raz do Geteborga. Oni w interesach. Ja z ciekawości. Ich czarnym mercedesem. Bez przyczepy. Prowadził Ali. W kapeluszu z szerokim rondem. Wicio siedział z tyłu, bo tam bezpieczniej. Też w kapeluszu. Takim bardziej tyrolskim. Ja koło kierowcy. Było super. Ali włączył kasetę. Z niej popłynęła wiązanka piosenek i pieśni z przed wojny. Zresztą wojennych też. I wojskowych. A wszystkie w wykonaniu pana kierowcy. Od fortepianu albo a capella. I tak jechaliśmy przez Skanię, a w środku Ali śpiewał w duecie z Alim. Czasem, z drugiej linii odzywał się Wiciu. Zazwyczaj z wątpliwościami. „Ali, czy mi się wydaje, czy ty przejechałeś skrzyżowanie na czerwonych światłach? A wiesz Wiciu, możliwe że się zagapiłem, ale przecież nic nie jechało.” Odpowiadał rozśpiewany Ali.
Apogeum niezwykłości objawiło się znienacka. Odwiedzili braci dwaj panowie. Dość jeszcze młodzi i garniturowo nienaganni. Kim byli? Z czym przyjechali? Ano, dwaj Cyganie z Hamburga przywieźli niewielką kolekcję numizmatów na sprzedaż. Ot, dwadzieścia parę monet. Skąd miałem tak poufne wieści? Bo przypadła mi niespodziewanie rola eksperta. Ani Wiciu, ani Ali nie znali rosyjskiego. A kilka monet miało napisy w tym języku. Do mnie należało ich rozszyfrowanie. Sprawiłem się chyba nieźle, bo z wdzięczności Ali wyjawił mi swoją na tę transakcję strategię. „Widzisz, mówił, oni przywieźli bardzo ciekawe mumizmaty. A niektóre nawet w dwóch egzemplarzach. I mi się zdaje, że tam są wymieszane oryginały z falsyfikatami. A my, z Wiciem, chcemy kupić kilka, ale tylko te oryginalne.” Tak to dwóch polskich Żydów ze Szwecji chciało przechytrzyć dwóch Cyganów z Hamburga.
Tacy byli bracia Zalewscy. Kolorowi jak motyle i nie przyszpileni.
środa, 9 marca 2011
Stanisław
Dziadek Stanisław wart jest wpisu na blog z dwóch powodów. Po pierwsze umarł, zanim się urodziłem. Mało też dotarło do mnie opowieści o nim. Pewnie za mało się pytałem. Łatwo więc wybrać kilka faktów z niewielkiego ich przygarstka. Po drugie, wśród nielicznych po nim pamiątek, króluje projektor filmowy i pudełko szpul z nakręconymi przed wojną obrazami. Najbardziej jednak intryguje seria sepiowych zdjęć typu legitymacyjnego portretujących Stasia w pozach i minach bliskich Stanisławowi Ignacemu Witkiewiczowi.
Musiał mój dziadek być osobą nie pozbawioną poczucia humoru.
Jakże więc radził sobie z piękną Heleną, mą babką. Jej nie pamiętam nigdy uśmiechniętej, a niewątpliwa uroda bijąca ze starych zdjęć ujawnia wyraźny chłód. Co ich ku sobie pociągnęło?
Dziadek Stanisław miał umysł techniczny i smykałkę do jego wykorzystania. Znał się na maszynach do pisania i aparatach fotograficznych. Założył punkt ich naprawy i konserwacji. W nie byle jakim miejscu. W Alejach Jerozolimskich naprzeciw dzisiejszego Dworca Centralnego. I dobrze mu szło.
Jako specjalista, podjął się też konserwacji sprzętu w firmie prowadzącej kursy maszynopisania. No i tam właśnie Hela uczyła się pisać. Stanisław usłyszał, że maszyna za głośno stuka i stało się. Urodziła się Marysia, moja Mama. I miała cudne dzieciństwo i młodość przy rozkochanym w niej ojcu.
Aż przyszła wojna i zabrała Stasia. Nikt nie znał jego losu wojennego. Pamiętam, że jeszcze w latach 50ych przychodziły listy z Czerwonego Krzyża z Paryża i Londynu, zawiadamiające, że dotychczas jego śladów nie odnaleziono.

Wiele lat później, przez dalekich znajomych doszły strzępy wieści, że został schwytany przez Sowietów pod Lwowem i zabity gdzieś w rowie przy drodze.
Niedawno, przeglądając walizeczkę Heli, dogrzebałem się do dwóch stasiowych patentów. Jeden niewątpliwie dotyczy kołka rozporowego. Jest rysunek i numer. Ach, gdyby tak udało się to udowodnić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)