wtorek, 8 marca 2011

Winda

Winda była w Brooklynie. A ja w windzie. Jako windziarz.Czyli elevator man. Dwa i pół dolara za godzinę. W 1973 roku. Nie w domu mieszkalnym. W manufakturze. Fabryce tekstylnej. 6-cio piętrowy budynek. Typowe okna z małymi podziałami. Zupełnie jak w Łodzi. W środku sporo różnokolorowego i wielonarodowego ludu pracującego szyło ubrania. A ja ich rano wwoziłem, a o 17.00 zwoziłem na dół. Tą drogą odbywał się też ruch towarów. Spędziłem w tym żelaznym pudle ponad 5 miesięcy.



Nie był to czas zmarnowany. Nie myślę tu o o dolarach, choć to dla nich jeździłem w górę i w dół tyle razy.
Znalazłem się na dole słynnej drabiny społecznej, w kraju sławiącym model self - made man'a, kowala swojego losu. Jakże blisko owego pucybuta - a shoeshine boy'a, który pokorą i rzetelną pracą wkracza na ścieżkę kariery milionera. A więc pozycja była wyjątkowa. Krótkie podróże pomiędzy piętrami pozwalały wymieniać uwagi z innymi kandydatami na  bogaczy. Ale też i z moim szefem, który już nim był. Zwał się Julius, czyli Julie. Rządził aż dwoma piętrami. Szył na nich ubrania lżejszego typu. Koszule, sportowe marynarki i spodnie. Nieźle mu szło. Dawał zarobić marne grosze półtorej setce osób. Większości, jak sądzę, na czarno. Julie, podobnie do właścicieli innych pięter, był amerykańskim Żydem o polskich korzeniach. Dzielnie walczył z wymową słowa 'Przemyśl', gdy opowiadał mi o pochodzeniu swoich dziadków.
Ten Julie, milioner, skutecznie realizował sens przysłowia 'pańskie oko konia tuczy'. Sporo czasu spędzał co dzień biegając niemal truchtem od szyjących rękawy do tych od pleców i przenosił sterty przodów, kołnierzyków i mankietów. Wszyscy go widzieli i on widział wszystkich. Niekiedy słychać było telefon z kantorka i jedna z  dwóch pracujących tam sekretarek wołała - Julie, to the office! Odkładał wtedy rękawy i truchtał do biura.
Mr Rudawski, który rządził piętrem czwartym, nie radził sobie tak dobrze. Za to ładnie mówił po polsku. A że był przystojnym mężczyzną w późno-średnim wieku, znajdywały u niego zatrudnienie głównie młode Polki o miłej aparycji. Nie raz dochodziły do mojej windy odgłosy obyczajowych scysji, a nawet ostrych interwencji mam owych dziewczyn. Ot, Ziemia Obiecana pana Reymonta.
Moim bezpośrednim przełożonym był człek kuriozalny. Pół Polak, pół Niemiec, typ zaiste obleśny z wiecznie spadającymi z tyłka dżinsami. Małe oczka nie błyszczące inteligiencją. Nieco oszalałe i rozbiegane. Uciekło mi na szczęście z pamięci jego imię, ale pamiętam psa - owczarka niemieckiego, na którego wołał Toby. I wydawał mu komendy po niemiecku, wrzaskliwym tonem.
Miał pod swoją pieczą kocioł parowy obsługujący prasowalnice, śmieci i windę. A w windzie mnie.
Chełpił się, że kiedyś był policjantem i gdzieś na dachu zastrzelił jednego czarnego. Pracował też na drugim etacie. Dbał o lodówki w miejskiej trupiarni. Rzadko myślę o kimś źle. O tym człowieku nie umiałem myśleć inaczej.
Na parterze rządzili krojczy. Długie stoły, grube warstwy materiału. Na nich wyrysowane wykroje. A nad tym długie elektryczne ostrza wiszące na sprężynach. I doświadczone białe i czarne ręce śmigające wzdłuż linii. Tam pracował najmilszy z całej fabryki człowiek. Afroamerykanin w średnim wieku. Pełen godności i pogody ducha. Z nim lubiłem rozmawiać najbardziej.
A raz winda się zepsuła. Stanęła i już. Zawezwano fachowca. Przyjechał niebawem. Młody roześmiany chłopak wylazł na górę tego pudła, postukał, popukał, wskoczył do środka, usiadł na ziemi, sprawnie zwinął skręta. Pociągnął, dał mi przepalić i zaczął opowiadanie. Jak było w Wietnamie. Na wojnie. Ja mu mówiłem z kolei, co o tej wojnie opowiadała polska telewizja. I tak siedzieliśmy długo, dzieląc się nie do końca po połowie wiedzą, ale bardzo uczciwie jointem. "Jak będziesz chciał jeszcze pogadać, to powiedz szefowi, że winda szwankuje. Wpadnę i sobie popalimy." Zaśmiał się i poszedł zameldować, że naprawa skończona.

W samiutkim środku mojego pobytu w Nowym Jorku wylądował tam Januszek, czyli mój Ojciec, z wystawą fotografii polskiej. Na zaproszenie Fundacji Kościuszkowskiej. Cały miesiąc mieszkał u mnie, choć ja mieszkałem u "ciotki" Heli, a my wszyscy u prof. Popiela. No może tylko wynajmowaliśmy po społu mieszkanie w Queens'ie od jakiegoś Jankesa. Mniejsza o to. Najważniejsze, że byłem z Januszkiem. Wiele godzin przewałęsaliśmy się po Manhattanie. Złaziliśmy go wzdłuż i wszerz. Januszek szalał z aparatem. Sęk w tym, że ja byłem wtedy przeciwny się fotografowaniu i całej  fotografii reportażowej. W efekcie udało mu się uwiecznić mnie na zaledwie trzech zdjęciach. Tu, na jednym z nich, z piękną Ewą.

 
I z hiperrealistyczną rzeźbą w jednej z galerii w Greenwich Village

                                               
Za to przyszła mi do głowy idea, by utrwalić codzienną tułaczkę góra - dół. Na moją prośbę Januszek zrobił na zakładkę zdjęcia windzianego szybu. A na koniec strzelił mi fotkę w  ruchomej celi. Czwartą. Te zdjęcia uważam za naszą wspólną pracę. Niestety część ich gdzieś się zawieruszyła. Jak się odnajdą, to dołączę. Dobrze, że jest parter i drzwi na zewnątrz, kawałek szybu i okno na samej górze. Przez nie gapiłem się na dolny Manhattan.  Po przeciwnej stronie były drzwi prowadzące na każde piętro fabryki.






Przesyłka

Lata siedemdziesiąte. Wokoło szaleje komuna. My nurzamy się w konceptualiźmie. Ja słucham piosenek Pete Seger'a. Jedna mnie bawi i inspiruje. Zakochany bohater postanawia wysłać się paczką do swej lubej. Ona rozwiązuje wstążkę, rozpakowuje niespodzianą przesyłkę, a on hop... Efekt murowany.

I zaraz postanowiłem , że i ja wyślę się paczką. Nie do dziewczyny. Do Krakowa. Ale w majestacie wszystkich obowiązujących przepisów o przewozie towarów. Dorobiłem szybko ideologię, że to będzie protest przeciw traktowaniu człowieka przedmiotowo i że ja chcę doświadczyć tego w podstawowej formie i rzecz całą zdokumentować jako działanie artystyczne.
Mój przyjaciel Tomek Tuszko chętnie przystał na rolę reportera.
Zaczęliśmy od uzyskania poparcia na piśmie z Galerii Foksal, od Wiesława Borowskiego. To poszło gładko.

                      
Następnie udaliśmy się na pocztę przy ul. Żelaznej, gdzie dowiedzieliśmy się, że pocztą można wysłać tylko do 20 kilogramów.
                      
 Spojrzałem po sobie, jak miałyby przebiegać podziały i ruszyliśmy na Dworzec Główny /dziś Muzeum Kolejnictwa./ Tu też czekała nas porażka. Ważny pan naczelnik przeczytał mój glejt i ocenił: "My tu nie jesteśmy w stanie podjąć w tej sprawie decyzji. Musi pan iść z tym wyżej."

                      
 
I odesłał mnie, jeszcze nie zapakowanego, do Dyrekcji Kolei Państwowych na Kijowską.

                                    
Tam, o dziwo, udało nam się uzyskać posłuchanie u bardzo ważnego dyrektora departamentu przewozów towarowych. Widząc Tomka z aparatem, pan wykrzyknął natychmiast - żadnych zdjęć!, czym zagłuszył skutecznie trzask migawki, a Tomek grzecznie przystał na proponowane warunki. Teraz ja przystępnie wyjaśniłem powód naszego najścia. Pan z uwagą wysłuchał mego zamysłu artystycznego, obejrzał list polecający z Foksal i rzekł: "Interesujący projekt. Bardzo ciekawy. Ale widzi pan, człowiek nie może jechać jako paczka w transporcie towarowym. Ani nawet w wagonie pocztowym pociągu pasażerskiego. Do przewozu ludzi są przedziały w dwóch klasach. Pierwszej i drugiej. W inny sposób nie możemy się podjąć przewozu osób." "Ale właśnie przez ten odmienny sposób miałby wyrażać się mój protest", polemizowałem.

                     

"Proszę sobie więc wyobrazić, odparł pan dyrektor, "że drzwi wagonu towarowego otwierają się w czasie jazdy, skrzynia przechyla się, wypada i trafia w słup trakcji. A pan jest w środku. Kto miałby przyjąć za to odpowiedzialność. Niestety nie mogę wyrazić akceptacji  dla pana projektu."

                       
Przerażony wizją mojej skrzyni roztraskującej się o słup trakcji, podziękowałem za uratowanie mi życia i zgodnie z ideą naczelną konceptualizmu, pozostawiłem swój pomysł na etapie projektu. Jego śladem jest tomkowa dokumentacja fotograficzna.

czwartek, 3 marca 2011

Boguś

Dziś widziałem się z Bogusiem. Nie widujemy się często. Nawiedzam go głównie w chwilach zwątpienia. Gdy zawodzi ciało. A głównie głowa. Zawsze mam jednak poczucie, że to ja jemu zawracam głowę. I chciałbym, by każdorazowo była to prawda. Bo Boguś jest neurochirurgiem. Łatwo to się napisało. Zbyt łatwo. Świat, w którym żyją lekarze tej specjalności jest rodem z filmu „Mondo Cane”. Jeśli ktoś wie coś o pieskości ludzkiego losu, to właśnie oni.
Ja wiem natomiast, że między Bogiem a zwykłym człowiekiem unosi się chmura cherubinów, aniołów, świętych i prawie świętych mężów i dziewic. Po ziemi natomiast stąpają twardo dwie grupy pośrednich bytów. Księża i lekarze. Oczywiście z pominięciem niby księży i niby lekarzy.
Otóż miałem „swoich ludzi” w obu grupach. Jednak odkąd Józek przestał być księdzem, został mi tylko Boguś. Jasne, że to moja głowa postawiła go na tym miejscu. Czemu wszak tak się stało? Bo Boguś jest szczery. To pierwsza rzecz. Bo wie, co mówi twierdząc, że w jego świecie cudów nie ma.  Bo potrafi o czyimś ojcu powiedzieć „tatuś”. Bo sporo wie o granicach. Naszych możliwości. I o braku granic. Cierpienia.
Spotkawszy go kilka lat temu, po raz kolejny poruszony jego wyjątkowością, postanowiłem jakoś to skomentować twórczo. Zamyślałem zrobić dużo zdjęć pana doktora w akcji. W gabinecie, przy łóżku chorego, na bloku operacyjnym. I połączyć  je z fragmentami jego wypowiedzi przy różnych okazjach. Przez to przybliżyć fenomen tej osobowości i miejsca w którym się głównie realizuje. Chciałem bardzo zrobić ową pracę i nadal chcę. Nic jednak nie zrobiłem. Zupełnie nie czuję się na siłach.
Wpisuję więc Bogusia w przestrzeń mojego wielkiego zadziwienia i twórczej inspiracji. I mam nadzieję, że wizytując go dziś, również zawracałem mu tylko głowę.
Warszawa, 3 marca 2011 r.

Uścisk dłoni

Jest rok 1968. „Trybuna Ludu „ absurdalnym hasłem „proletariusze wszystkich krajów łączcie się” przypomina codziennie że „nie będziesz miał cudzych bogów przede mną”.
Młodzi  w Stanach i w Europie  właśnie łączą się spontanicznie i gwałtownie w poszukiwaniach nowych bogów, nowej duchowości, nowych, czystych punktów odniesienia. Walczą na ulicach z establishmentem, studiują filozofów, siedzą w pozycji lotosu, wędrują po objawienie do Tybetu, lub nie ruszając nigdzie daleko, czekają na iluminację po zażyciu LSD,  w transie opiatowym albo konopnym.
    Czujemy się im bliscy. Też walczymy z władzą. Też potrzebujemy powietrza. Tęsknimy za prawdą, a dostrzegłszy najmniejszy jej okruch, zamieniamy go natychmiast w pełny obraz siłą naszej holograficznej, wygłodniałej imaginacji. Brakuje znikających coraz liczniej za horyzontem przewodników duchowych. Wielu mądrych ludzi zmuszonych jest do emigracji.
Odnajdujemy pobratymców w innych emigrantach – literacko i filmowo objawionych niespodziewanie Latynosów. Ci uchodźcy od surowych reżimów też szukają nowej tożsamości, też mają w głowie rewolucję. „Gra w Klasy” Julio Cortazara jest faktycznie zapisem świadomości naszego pokolenia. Oglądamy po wielokroć film „Antonio das Mortes” Brazylijczyka Glauberto Rochas. Wyśpiewujemy ballady wyklętych cangaseiros z brazylijskiego Sertao. Sekundujemy walce Dobra ze Złem. Razem ze św. Jerzym z ekranu mordujemy po wielokroć złego smoka. Szukamy sprawiedliwości. Rośnie legenda Che Guevarry. Zieleni się młoda Ameryka. Wspomaga swych czarnych braci w walce o równe prawa.
    Paradoksalnie dociera to do środka naszej mrocznej krainy drogą oficjalną, w dziennikach telewizyjnych. jako światowe potwierdzenie hasełka z „Trybuny Ludu”. My widzimy w tym naszą prawdę.
     W ten czas, już po Marcu, a jeszcze przed sierpniowym wstydem za „pomoc” bratniej Czechosłowacji, trafiam do Przemyśla. Jest nas dwoje. Zośka i ja. Chcemy odwiedzić naszą koleżankę, Inkę .Nie ma jej  domu. Gości nas za to jej ojciec, miły pan w średnim wieku. Oprowadza po Przemyślu, opowiada, udziela noclegu. Ściskamy mu z wdzięcznością dłoń na pożegnanie.
     Dwadzieścia kilka lat później, dowiaduję się z filmu Macieja Drygasa "Usłyszcie mój krzyk" emitowanego w telwizji, że podawaliśmy rękę Ryszardowi Siwcowi, który dwa miesiące po naszym spotkaniu, spalił się żywcem podczas Dożynek na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Tym auto-da-fe protestował przeciw nieludzkiej władzy dręczącej i upokarzającej całe narody i agresji naszych wojsk na Czechosłowację. Jak chwilę po nim Jan Palach, bohater Praskiej Wiosny.
    Jest cztery lata wcześniej. Owiewa nas szary, smutny wiatr gomułkowskiej beznadziei. Nie ma żadnych okruchów. Nie wymyślono jeszcze hologramu. Prawda śpi wraz z Rycerzami głęboko w jaskini. Kochać możemy tylko STS i "Kabaret Starszych Panów". I tak powinniśmy być wdzięczni, że Stalin kaput. A wielka płyta budowlana zamyka dusze jak w grobowcu.
    Mam 16 lat. Jestem na wakacjach, na wsi, z całą rodziną i uroczą młodą damą - muzyczną uczennicą mojej mamy.
Przywozi ją tam i odwiedza jej tato, starszy pan z nieco przymrużonym jednym okiem. Przyjeżdża czarną wołgą z kierowcą. Podaje mi rękę. Grzecznie ją ściskam. Świeci słońce, jest gorący lipiec.
    Dwadzieścia lat później, dowiaduję się z Wolnej Europy, że ów pan umarł. Jest o nim cała audycja. Nic dziwnego - wszak był Prokuratorem Generalnym PRL w czasach stalinowskich.
    Chwilę potem czytam o miejscu tajnych pochówków więźniów politychnych zabitych w tamtych latach przez UB w więzieniu na Rakowieckiej. O ośrodkach NKWD na terenie Polski, których zadaniem było wyszukiwanie i mordowanie tych Polaków, którzy swą patriotyczną postawą mogli przeszkadzać w budowaniu nowego ustroju.
    I tak przydarzyło mi się przypadkiem ściskać dłonie dwóch ludzi, którzy znaleźli się na antypodach etycznej postawy.
Drastyczną prawdę o jednym i drugim odkryłem po latach. Dwa razy doświadczałem, jak fakty z przeszłości stają się nagle teraźniejszością. Historia jawi się jako spotkanie.To bardzo ważne doznanie.
    W 2005 roku "Karta" napisała obszernie o Ryszardzie Siwcu. Jeszcze mocniej uzmysłowiłem sobie, że moje pokolenie i ja osobiście jestem jego  nigdy  do końca nie spłacalnym dłużnikiem.  Poczułem potrzebę osobistego skomentowania tego wydarzenia, w kontraście z tamtym, wcześniejszym. Tak powstała wystawa "Uścisk dłoni", dedykowana Ryszardowi Siwcowi, którą zaprezentowałem po raz pierwszy w ramach projektu "Ikony Zwycięstwa" zrealizowanego przez Józefa Żuka Piwkowskiego i Klarę Kopcińską w Fabryce Norblina w 2006 r. Od tamtego czasu wystawa prezentowana była kilkakrotnie, również przeze mnie "na dziko" na płotach. Doczekała się też nowej wersji w 2012 roku. Myślę, że z czasem pojawią się kolejne.
























 
Wersja z roku 2012 realizowana w Madrycie i Lizbonie.
 


 

Wersja pierwsza

 
Ekspozycja pierwszej wersji 50 zdjęć o wymiarach 100x70, w Al. Niepodległości.











środa, 2 marca 2011

Tu mieszkał mój Ojciec

W późnych latach swego życia Ojciec często wędrował ze mną po śladach swego dzieciństwa i młodości. Do miejsc wielokrotnie nawiedzanych należała okolica ulic Młynarskej i Sołtyka na Woli. Tu, u ich zbiegu, stał niegdyś dom, w którym Janusz urodził się i mieszkał przezpierwszych 21 lat swego życia.
 W kilkupiętrowej kamienicy bez kanalizacji zajmowali całą 4-osobową rodziną jedną izbę. Wodę przynosiło się z ulicznej pompy. Wiele opowiadań i anegdot o tamtym świecie słyszałem od Ojca.
Kamienica została zburzona doszczętnie w czasie powstania. Dziś ślad po niej upamiętnia tylko tablica z listą pomordowanych przez hitlerowców mieszkańców.  Urzeczony barwnością ojcowskich opowieści, na przekór pustce tego miejsca, postanowiłem zrealizować projekt p.t. "Tu mieszkał mój Ojciec".

                       

W miejscu, w którym stała kamienica wykonałem zdjęcia w 4 strony świata aparatem przymocowanym
 do kilkumetrowej tyczki, /dokumentacja Doroty Bąkowskiej - Rubeńczyk/.


                         



Uzyskane odbitki zostały powiększone do formatu 3.8x2.5 metra każda. Zawieszone naprzeciw siebie w ekspozycji wschód - zachód, północ południe, na wysokości 5 m. metrów, ukazują panoramę, którą
 /umownie/ oglądali ze swoich okien mieszkańcy tamtego domu.

                        

 

                        

                        

Narożniki zdjęć wiszących naprzeciw siebie połączone są linami, a ich przecięcie tworzy na środku dziedzińca klatkę - symboliczną izbę, w której urodził się i wychował mój Ojciec. Projekt ten udało mi się publicznie przedstawić w 2009 roku na festiwalu w Zbąszyniu.

 
 
 
Konstrukcja umożliwiająca rozpięcie wielkich zdjęć stanęła na rynku niedaleko wejścia do Muzeum, w którym można było zobaczyć fotografie mej córki Doroty rejestrujące moje zmagania z aparatem na tyczce na ul. Sołtyka i posłuchać nagranego na wideo wywiadu z moim Ojcem, w którym opowiada on o owej kamienicy.
Niedawno odkryłem w swoim zbiorze pocztówek jeszcze jeden wzruszający okruch tamtej rzeczywistości - pocztówkę imieninową zaadresowaną do Stefana Bąkowskiego, mego dziadka, właśnie na ten adres.

                                                                                            
                                                                                                          



                                                  

Kanty

Przestrzeń Galerii 2b+r Na Bukowińskiej jest inspirująca. Ocierają się wszak o nią mieszkańcy, gdy idą korytarzami do wind, kiedy wchodzą i wychodzą z budynku. Staje się ona elementem wystroju ich domu. Zaczepia, w najlepszym tego słowa sensie. To tu pojawiło się w mojej głowie hasło "Od sztuki nie uciekniesz".
Na jednym z narożników tego domu przylepiłem kiedyś wielką wlepę z deklaracją "Jestem przeciw kantom". Zainteresowanie węgłami przyniosło pracę "Kanty", którą dziś /17.10.2008/ eksponuję na Bukowińskiej. Walczę w niej o przywrócenie fotografii trójwymiarowości, która zawsze pozorowana jest na dwuwymiarowej płaszczyźnie zdjęcia. Przeciw temu przekłamaniu, obecnemu przecież i w malarstwie, protestuję swoimi zdjęciami. Jestem przeciw takim kantom, atakując widza trzecim wymiarem ujętym fotograficznie. Moje "Kanty" przeciw kantom. W galerii na Bukowińskiej, z myślą o której je tworzyłem.



Myśli szkoleniowca BHP


Pod koniec lat 90tych zdarzyło mi się pracować w liceum im S. Batorego i tam właśnie uczestniczyłem w szkoleniu BHP. Oczekiwałem kolejnej pokazowej nudy. Pan wykładowca, niewysoki, w słusznym wieku rozpoczął swój wykład słowami, które natychmiast kazały mi wyciągnąć kajet i zanotować je wiernie. Wypowiedział je głośno i asertywnie. Brzmiały: koleżanki i koledzy, bardzo proszę o zwiększenie ciszy. To, co mówił dalej przytaczam w postaci wiernych cytatów. Dodać trzeba, że pan ten umiejętnie korzystał z mowy ciała.Ubrany  w rozpiętą marynarkę,  trzymał jej poły ściśniętymi dłońmi na wysokości pępka i chcąc potwierdzić prawdziwość mówionych słów szarpał owe poły jednorazowo w dół, natomiast opowiadając coś szokującego, wzmacniał zadziwienie słuchaczy rozchylając i składając jednym ruchem trzymane krawędzie. Robił to najczęściej na zmianę i wydaje się zupełnie bezwiednie.


 
Chodzi mi konkretnie, żeby państwo byli mniej więcej zorientowani.

Nauczyciel, który bierze na swój bark wycieczkę, bierze odpowiedzialność.

Człowiek bierze kropelki i dobrze się czuje, bo ciśnienie poszło do normy. 

Nie każdy organizm jest w stanie przenosić każdą wielkość stresu.

Są trudności z wejściem na pierwsze piętro, nie mówiąc już o zejściu śmiertelnym.

Taki wypadek był rozpatrywany nie przez czterech czy pięciu sędziów, ale przez tak zwanych sędziów siedmiu.

Pies i kot to następne zwierzę, które pobiera tlen z powietrza.

Dziewczyna młoda doznała utraty ręki prawej.

Mimo, że człowiek jest sprawny psychicznie i fizycznie, może mieć 100% utratę zdrowia.

My z kolegą tu rozmawialiśmy, robiąc tzw. materiał króciutki. 

Tkanka mięsna u mężczyzny jest bardziej bogata, u kobiet wchodzi w to miejsce tkanka tłuszczowa.

Jest różnica anatomiczna w budowie kobiety i mężczyzny. My mężczyźni możemy to ocenić.

Stomatolodzy otrzymują chorobę zawodową w opuszkach palców.

Pracownik choruje w warunkach domowych.

Amputacja ręki to odebranie cząstki zdrowia.

W polach magnetycznych jest nadmiar urodzeń dziewczynek. To schorzenie dotyczy szczególnie mężczyzn.

Chłopiec uruchomił prasę i doszło do amputacji dwóch palców. Zdążył. Gdyby nie zdążył, to by nie miał całej dłoni.

U państwa w szkolnictwie nie ma w zasadzie urządzeń suwnicowych.
 
Jeżeli jest gniazdko z bolcem, a tu widzę nie ma, znaczy zerowanie musi być i trzeba wiedzieć, kiedy to sprawdzić.