czwartek, 24 października 2013

Tałonczik

Kiedy to było? Pewnie w grudniu 2008 roku, kiedyśmy postanowili obchodzić Sylwestra we Lwowie. Znalazła się jakaś oferta zorganizowanego wyjazdu, z możliwością dotarcia na miejsce własnym pojazdem. Pojechaliśmy zatem moim Fiacikiem Panda. Miała to być dla nas obojga pierwsza wizyta w tym mieście. Po wygodnym noclegu w uroczym Przemyślu, rano pojawiliśmy się na polsko - ukraińskim przejściu granicznym. Samochodów czekało niewiele, ale tempo odprawy nie było imponujące. Zdążyłem uciąć sobie dłuższą pogawędkę z naszym pogranicznikiem, przeniesionym z zachodniej granicy po przystąpieniu Polski do Schengen. Wreszcie znaleźliśmy się przed przedstawicielami granicznej władzy Ukrainy. Najpierw skrzyczano mnie, że nie wypełniłem jakiejś rubryki. Potem dostałem w innym okienku jakiś wąziutki świstek papieru, który położyłem nad kierownicą i powoli ruszyliśmy ku Lwowowi. Jeszcze po lewej jakaś budka. Ale z niej właśnie wyskoczył młody mundurowy i zamachał na nas szeroko. Cofnąłem i otworzyłem okno. A wy gdie? – zakrzyknął. Wo Lwiw, = odrzekłem uprzejmie. A tałonczik gdie? – wrzasnął. Domyśliłem się, że chodzi o ten świstek. Ten, tu? – zapytałem grzecznie. Dawaj tałonczik! – wyrwał mi go z ręki i zapytał groźnie, - kuda jediotie? Jedziemy do Lwowa witać tam Nowy Rok. A możet w tiurmu choczetie? Nie chcieliśmy iść do więzienia i tam spędzić sylwestra. Zdaliśmy sobie sprawę, że opuściliśmy granice Unii i trzeba wyciągnąć z tego wnioski. Grzecznie przeprosiłem agresywnego młokosa w mundurze za swoją niewiedzę i udało się nam pojechać dalej. Pewnie gdybym siedział w jakimś Porsche z napędem na 4 koła, byłbym potraktowany łaskawiej.

Droga do Lwowa faktycznie domagała się pojazdu terenowego. Porównanie jej stanu z drogami w kraju wypadło bardzo na naszą korzyść. Miasto przywitało nas gigantycznymi korkami i zaskoczyło stylem jazdy tamtejszych kierowców. Jeżdżą ciasno jeden za drugim, co nie przeszkadza innym atakować owej kolumny „na chama”. Niektórzy wyrywali się z korka prując lewą stroną „pod prąd”.
                    
 
W hotelu – pudle z lat 70ych, od razu dowiedziałem się, że tylko na parkingu strzeżonym moje autko ma szansę przetrwać zaplanowane trzy dni nie zmieniając właściciela. Przetrwało. Sylwester nie był upojny. Temperatura w szeroko przeszklonym hotelu sięgała 14 kresek. Zapytana o radę etażowa zdziwiła się naszymi zastrzeżeniami. Jest zima, to jest zimno, - skwitowała logicznie.
                               
Nazajutrz pobiegaliśmy po mroźnym i słonecznym Lwowie. Odkrywaliśmy  urok habsbursko - galicyjskiego miasta, o którym tyle wcześniej słyszeliśmy. Na nas też rzuciło swój czar. Wgapialiśmy się w architekturę, w bogato zadrzewione ulice i aleje, czytaliśmy ukraińskie szyldy i napisy. Przyglądaliśmy się przechodniom. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy jakoś dziwnie nie pasują do materii tego miasta. Dramat przesuwanych granic. Dramat Lwowa, Wilna, Wrocławia, Szczecina i tylu innych miejsc na świecie. Pewnie ich mieszkańcy nie czują tego na codzień. Dla nas wtedy było to wyraźnie zauważalne.
 
                            
 
                                   
 
                        
 
                                  
 
                      
Wieczorem w Nowy rok postanowiliśmy nie poddawać się ponownie hotelowemu procesowi głębokiego mrożenia. Wsiedliśmy w autko i bez żadnych problemów na granicy, zdążyliśmy zagościć na noc ponownie w wygodnym i ciepłym hotelowym pokoju w Przemyślu.
Już po opublikowaniu tego wpisu naszła mnie refleksja, że może z niego emanować jakaś blada poświata resentymentu. Nie czuję go w sobie, a tamte przygody chciałem przywołać raczej jako anegdotę, niż świadectwo ukraińskiej rzeczywistości.
 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Odbyj Jacku podróż do Lwowa najbliższej wiosny, albo latem.. trochę się zmieniło....