sobota, 18 czerwca 2011

Rzepak i byki

Zapuściliśmy się kiedyś z moim przyjacielem Elkiem, autostopem aż do Rymanowa, do mojej rodziny. A tam Ciotka Hela, jej mąż Wujek Hieronek - leśniczy, Wujek Zbyszek - ich syn, jego żona Marysia i czworo dzieci.
Jutro idę na dolinkę, do Bronka, mówi Zbyszek. Jak chcecie, chłopcy, to możecie iść ze mną. Poszliśmy. Najpierw drogą, potem duktem leśnym, wreszcie steczką, trochę w górę, trochę w dół. Ale więcej pod górę. Ładnych parę kilometrów marszu. A po drodze pięknie wszędzie dokoła. I ani żywej duszy. Kiedy las już ustąpił, ujawniła się niewielka dolina, częściowo zadrzewiona, a pośrodku niej domostwo. Jego urok z oddali, z bliska przybladł wobec ubóstwa i zaniedbania obejścia. Bronek hoduje tu byki, wyjaśnił Zbyszek.
Wnet objawił się gospodarz, chłop po czterdziestce, czarniawy, kudłaty, zarośnięty, ale ciekawej aury. Zaraz wyszła i żona, nie żona, jak mówił o niej Zbyszek. Kobieta spracowana i też zaniedbana wyraźnie. Wokół nich dzieciarnia, od 10-latka do zupełnego drobiazgu. Bose, brudne i ciekawe gości. Rozglądaliśmy się po tym świecie na końcu świata też nie bez ciekawości. Która wzrosła niepomiernie, gdyśmy nieopodal, na niewielkim poletku dostrzegli jeszcze jedną postać. Dziewczyna pewnie szesnastoletnia, nagarniała wymłócony rzepak z płachty do worka i zadawszy sobie na plecy, przenosiła na podwórko. Krępej budowy, odziana była w szorty i kusą bluzkę, która ciasno opinała młode, jędrne ciało.
Baśka, przedstawiła się śmiało, przerywając na chwilę pracę.
Możemy pomóc, zadeklarowałem z miejsca szarmancko i za chwilę zarzuciłem sobie na plecy worek rzepaku. Trochę mną zachwiało, trochę przygięło, ale dzielnie ustabilizowałem postawę myśląc ze zdziwieniem, ile to waży i jaka Baśka silna.
Za czas jakiś zawołano na popołudniowy posiłek. Proste jedzenie, ziemniaki ze skwarkami i zimne zsiadłe mleko smakowało wybornie. Jeszcześmy nie skończyli jeść, gdy rozległ się daleki pomruk burzy. Rzuciliśmy się zakrywać rzepak płachtami. Zdążyliśmy w czas, gdy pierwsze wielkie krople spadły na nasze grzbiety. Burza szła potężna. Uciekajmy do stodoły, zawołał Baśki braciszek i za chwilę cała nasza gromada znalazła się na sianie. Błyskało, grzmiało, strugi deszczu i pioruny waliły w dolinę, a my leżeliśmy pokotem. Przedburzowa duchota po społu z obiadem sprawiły, że po krótkiej fascynacji żywiołem dzieciarnia posnęła. I mnie pewnie zmogłaby senność, gdyby nie fakt, że tuż obok leżała Baśka. Jej opalone ciało kusiło. Wiedziałem, że i ona nie śpi. Moja dłoń niemal instynktownie znalazła się na jej opalonym udzie, na brzuchu, wreszcie zaczęła wdzierać się pod bluzkę. Powoli i nieustępliwie. Elek, leżący z drugiej strony udawał, że śpi. Odwróciłem się na bok i usta znalazły jej ramię, szyję. Słony smak gorącego ciała .Pioruny waliły już nie tylko w dolinie, ale i w moich skroniach. Baśka chwyciła mą dłoń, zatrzymała w swojej, przerwała dalszą eksplorację. Zostaw, szepnęła. Będzie jeszcze na to czas. Później. Jak znowu do nas przyjedziesz.
Nie pamiętam, czy udało mi się usnąć. Ale chyba jednak obudziliśmy się w rześkim przedwieczornym świecie. A może to Bronek obudził nas wołając - Baśka, byki wyszły z zagrody, trzeba ich szukać.
Zleźliśmy na dół. Świat porażał swą urodą. Las na zboczach parował białym tumanem. Ozonowe poburzowe powietrze pozwalało oddychać lekko i głęboko.
Ochoczo zadeklarowałem pomoc w poszukiwaniu rogatych uciekinierów. Miało się już dobrze pod wieczór. Widziana z góry, gdyśmy tam przybywali, dolinka zdawała się wtedy mała. Teraz, przemierzana we dwoje o zmierzchu, stała się nagle rozległą. Zmierzaliśmy ku bukowemu lasowi. Baśka prowadziła. Wśród drzew zmierzch wydał się gęstszy. I nagle usłyszeliśmy szum. Wróciła burza. Słabsza, bez piorunów, zrazu rzęsisty deszcz i zaraz oberwanie chmury. Biegliśmy przez las. Jego parasol wnet uległ naporowi ulewy. Strugi wody spadły nam na głowy. A my pędziliśmy trzymając się za ręce. Wtem drogę zagrodził nam rozrosły już po pierwszej burzy strumyk. Ale nie powstrzymał. I tam, pośrodku strumienia, przyciągnąłem Baśkę do siebie i pocałowałem. Oddała pocałunek z siłą i zapamiętaniem równym żywiołowi, który szalał wokół nas. Ociekający wodą i rozgorączkowani staliśmy objęci, drażniąc i sycąc zmysły.
Nie znaleźliśmy byków. Ulegliśmy wobec grozy żywiołu i mroku ciemności.
Nazajutrz wróciliśmy do Rymanowa.
Nigdy więcej nie trafiłem "na dolinkę".
Ale też nigdy  moja pamięć jej nie opuściła.

Brak komentarzy: